Złożony chorobą zwierz postanowił obejrzeć telewizyjną wersję Dirty Dancing. Prawdę powiedziawszy gdyby nie choroba pewnie nigdy nie porwałby się na telewizyjny remake filmu za którym wcale tak bardzo nie przepada. Ale ponieważ recenzje były rozkosznie złe a zwierz miał cały czas świata, postanowił zobaczyć co nie wyszło. No i trzeba powiedzieć że nie wyszło wszystko i to dość spektakularnie.
Zacznijmy od zdania które zwierz już na tym blogu artykułował i to nie raz. Dirty Dancing to film który trzeba obejrzeć w odpowiednim momencie swojego życia. Tak na oko trzeba być odrobinkę młodszym niż osiemnastoletnia bohaterka filmu i mieć pewne – jeszcze niezrealizowane marzenia o tym przystojnym chłopaku który dostrzeże cię w tłumie, porwie do tańca, zakocha się i otworzy przed tobą zupełnie nowy dorosły świat. Co prawda zwierz widział pierwszy raz film kiedy sam miał osiemnaście lat ale jakoś nigdy nie trafił w jego tęsknoty duszy dziewczęcej. Nie oznacza to, że zwierz ma o filmie złe zdanie. Raczej uważa go za wytwór pewnej epoki (to jest bardzo film z lat osiemdziesiątych) a jednocześnie – całkiem fajną historię o dziewczynie która jest na granicy dorosłości. Zdaniem zwierza ta historia cieszy się taką popularnością bo w sumie wcale nie ma ich tak dużo. To znaczy zwykle są ale mają jakiś przygnębiający element. A tu dziewczyna po prostu przeżywa lato swojego życia w objęciach przystojnego nauczyciela tańca i nie zostaje za to w żaden sposób ukarana (musicie bowiem wiedzieć że niesłychanie często takie historie są pisane raczej ku przestrodze).
Zwierz przyzna szczerze, że pomysł na telewizyjny remake wydał mu się z początku całkiem sympatyczny. Czasy się trochę zmieniły, dziewczęta też więc czemu by nie opowiedzieć tej historii nieco inaczej. Zwłaszcza że drugie Dirty Dancing miało zdaniem zwierza tą wadę że działo się na Kubie w okolicach rewolucji i mimo ładnej muzyki i ładnego Diego Luny jakoś nie było w tym takiej lekkości – jednego fajnego lata, które z punktu widzenia innych ludzi nie miało większego znaczenia. Zwierz był też zaintrygowany informacją że film ma być sporo dłuższy niż oryginał i zawierać wstawki musicalowe. Zwierz jest świadom istnienia musicalu Dirty Dancing choć nigdy go nie oglądał, ale w sumie – materiał na musical jak najbardziej się nadaje. Innymi słowy – zwierz nie będąc wielkim fanem materiału wyjściowego był ciekawy nowej interpretacji. Zwłaszcza że – zwierz musi to wyznać – największym problemem oryginału był dla zwierza Patrick Swayze. Otóż jeśli jest jakiś aktor którego uroda była dla zwierza odrzucająca to był to właśnie Swayze. Nie chodzi o to że był brzydki, tylko akurat zwierzowi straszliwie się nie podobał. Ale jak. Co w sumie jest dziwne bo zwierz jakoś nie ma nic przeciwko przystojnym blondynom.
Trzeba przyznać, że nic nie przygotowało zwierza na to co dostał. Dirty Dancing w wydaniu telewizyjnym może być jednym z najgorszych filmów jakie zwierz w ogóle widział. To film w którym dosłownie nic nie gra. Zacznijmy od największego problemu czyli castingu. Do głównych ról wybrano Colta Prattesa i Abigail Breslin. Jeśli nie słyszeliście o Prattesie to nie macie się czego wstydzić – bo to przede wszystkim tancerz, który nie ma jakiegoś niesamowitego aktorskiego doświadczenia. Chłopak jest przystojny, a że jest wielbicielem fitnessu to kiedy zdejmie koszulkę można się dowiedzieć o istnieniu mięśni o których człowiek nawet nie wiedział że istnieją. Jest jednak kluczowy problem – nie umie on za bardzo grać. Oglądając jego wystąpienie zwierz cały czas miał wrażenie jakby widział kogoś zatrudnionego do niewielkiej mówionej roli w amatorskim przedstawieniu teatralnym. To o krok wyżej niż przedstawienie szkolne ale nadal lata świetlne od poziomu do którego przyzwyczaili nas aktorzy filmowi. Abigail Breslin to z kolei nazwisko które warto kojarzyć bo aktorka ma już na koncie nominację do Oscara za swój doskonały występ w Little Miss Sunshine. Aktorka jak na swoje 21 lat ma na koncie sporo ról a ostatnio można ją było oglądać w serialu Scream Queens. Ona z kolei nie za bardzo umie tańczyć i mimo że film próbuje nas przekonać że nauczyła się tańczyć doskonale przez dwa tygodnie to wciąż jest w jej ruchach nieporadność kogoś kto musi liczyć kroki. Jednak największym problemem jest absolutny brak chemii pomiędzy aktorami – zwierz czuł się naprawdę niezręcznie oglądając teoretycznie romantyczne sceny które wypadały tak sztucznie i bez iskry że aż chciało się skryć twarz w dłoniach.
Do tego film telewizyjny rozszerza wątki poboczne – zwłaszcza rodziców głównej bohaterki. Tu mamy klasyczną opowieść o małżeństwie które właściwie przestało ze sobą rozmawiać – bo on jest za bardzo zajęty pracą i jej nie dostrzega, a ona właściwie nie ma co ze sobą zrobić od czasu kiedy córki dorosły i zaraz wyprowadzą się z domu. Wątek byłby całkiem niezły – i w sumie dlaczego by go nie wprowadzić, gdyby ktoś miał na niego jakikolwiek pomysł. Niestety pomysłu nie było, więc dostajemy zestaw najbardziej wkurzająco sztampowych scen, gdzie wszystkie problemy związku można rozwiązać jedną piosenką i krótką przejażdżką łódką po jeziorze. Co więcej rodzice bohaterki tez właściwie nie mają charakteru – więcej, mają go nawet mniej niż mieli rodzice bohaterki w oryginale gdzie jak pamiętamy – nie byli postaciami pierwszoplanowymi. Równie bez polotu rozegrane są wszystkie wątki drugoplanowe, które w telewizyjnej wersji wypadają naprawdę jak sceny ze szkolnego przedstawienia.
Zwierz ma też ciekawą obserwację. Grająca główną rolę w telewizyjnym remake Abigail Breslin nie jest szczuplutka. Wręcz przeciwnie – jak na Hollywoodzkie standardy jest dość pulchna (jak na Hollywoodzkie! Przypominam że tam jest nieco inny sposób mierzenia szczupłości). Nie ma w tym nic złego – jest to nawet dobry element – który przyczynia się do tego, że możemy zrozumieć dlaczego dziewczyna czuje się niedostrzegana i nieatrakcyjna. Zwierz widzi jednak jeden problem. Kostiumy. Zwierz nie wie kto je projektował ale chyba nienawidził aktorki. Zwierz od dawna nie widział nikogo w tak fatalnie dobranych kostiumach. Podczas kiedy w oryginalnym filmie bohaterka biegała w rzeczach doskonale dobranych do figury tu mamy przegląd „jak uczynić dziewczynę jeszcze mniej atrakcyjną”. Co jest idiotyczne bo film rozgrywa się w latach 60 – a wtedy moda była dość łaskawa dla większych dziewczyn. To potwierdza przeczucia zwierza, że współczesna rozrywka nie ma pojęcia co zrobić kiedy trafi im się większa dziewczyna. Zamiast znaleźć fajny krój strojów i pokazać że naprawdę dziewczynę w każdym rozmiarze można ładnie ubrać. Serio to jest jakieś nieporozumienie. Zwierzowi było w pewien sposób przykro zwłaszcza, że film telewizyjny zrobił jeszcze jedno. Podczas kiedy filmowe Dirty Dancing pokazuje wyzwolenie swojej bohaterki trochę przez odejmowanie jej ciuchów, to telewizyjne strasznie dba o to by widz nie zobaczył nic ponad ramię bohaterki.
No dobra ale kwestie cielesne na bok. Film ma też jeszcze jedną – olbrzymią wadę. Nie jest ani ciekawy muzycznie ani tanecznie. Elementy musicalowe są właściwie drugorzędne i wychodzi trochę film z piosenkami. Ale nie są to ani piosenki bardzo dobrze zaśpiewane, ani bardzo emocjonalne. Trochę trudno powiedzieć co twórcy chcieli osiągnąć. Z kolei większym zawodem jest film pod względem scen tańca. Nawet nie lubiący szczególnie Dirty Dancing zwierz – nigdy nie przewinął w nim scen tańca. Bo są po prostu doskonałe. Pod względem choreografii, emocji ale też umiejętności tancerzy. Niestety tu brakuje wszystkiego – emocji, tempa, pomysłu. Jak zwierz wspomniał Abigail Breslin nie jest wybitną tancerką, a co więcej – nie jest dobrze zgrana ze swoim partnerem. Ostatecznie całości brakuje zarówno lekkości jak i energii. Co zresztą pokazuje dobrze czym się różni dobry taniec od złego, bo przecież tancerze występujący w filmie też uczyli się choreografii ale wyglądali naturalnie. Tu zaś niemal słychać jak wszyscy liczą kroki. Ostatecznie wypada to zaskakująco nudno i człowiek rozgląda się za pilotem by tych wyuczonych tancerzy przyśpieszyć.
Jednak tym co zwierza chyba najbardziej poruszyło jest rama narracyjna w jaką ujęto całość (spoilery) oto bowiem okazuje się że Baby i Johnny spotykają się wiele lat później. On pchnięty przez nią ku karierze jest choreografem na Broadwayu (tu jest niesamowita głębia bo jest choreografem musicalu Dirty Dancing!) ona – nie wiemy czy została lekarką jak tego chciała, ale wiemy że ma męża i dziecko więc mimo spotkania po latach nic z romansu nie będzie. Zresztą dowiadujemy się, że ona nie ma za bardzo czasu na tańczenie poza jedną lekcją salsy w tygodniu. Całe to zakończenie jest totalnie bez sensu. Zwierz powie wam dlaczego. Dirty Dancing to film w pełni świadomy tego, że opowiada jednocześnie historię niesłychanie ważną i błahą. Ważną dla Baby – młodej dziewczyny która wchodzi w dorosły świat. Jednak z punktu widzenia nie tylko świata ale też jej życia – to tylko jedno lato, trzy tygodnie nad jeziorem. Najbardziej znana piosenka z filmu mówi o tym najlepszym momencie życia. Czymś do czego się wraca wspomnieniami – a jednocześnie – czymś co tak naprawdę niekoniecznie ma jakiś dalszy ciąg. Dopisywanie do tego sentymentalno melodramatycznego zakończenia nie ma sensu. Dirty Dancing nie jest o wielkiej niespełnionej miłości czy o miłości która może lub nie przetrwać próbę czasu. Jest o jednym doskonałym lecie spędzonym z tym pierwszym chłopakiem. Dlatego film trak trafia do kolejnych pokoleń dziewcząt. Bo to marzenie na skalę naszych możliwości. Stąd takie zakończenie wydaje się przejawem głębokiego nie zrozumienia całej idei filmu, który dość słusznie kończy się na ostatniej potańcówce ostatniego dnia lata i wcale nie mówi nam co było dalej. Bo nie o to chodzi.
Zdaniem zwierza telewizyjna wersja Dirty Dancing doskonale pokazuje, że nie każdy film powinien mieć swój remake albo inaczej – jeśli chce się zrobić remake trzeba mieć nań pomysł. Nie miało sensu powtarzać wszystkich scen i kwestii oryginału. Zwłaszcza że pod względem fabularnym Dirty Dancing nie porywało. Wygrywało tym, że pomiędzy aktorami była chemia, a sceny tańca były niesłychanie seksowne (przynajmniej jak na standardy filmów które oglądają rozmarzone nastolatki). Do tego dorzucono trochę nostalgii za latami sześćdziesiątymi w dość szczególnym wydaniu. Bo nie każdy polski fan dostrzeże że Dirty Dancing opowiadał o bardzo szczególnym doświadczeniu żydowskiej dziewczyny, która pojechała do ośrodka wypoczynkowego w którym na wakacje zjeżdżali się głównie żydzi. To jedna z tych rzeczy, która może trochę umknąć a która z perspektywy amerykańskich widzów była bardzo wyraźna. Remake niewiele był w stanie wskórać odgrywając znane już sceny. Zwłaszcza że często były to sceny kiczowate. Grały tylko dlatego, że wierzyliśmy w bohaterów, i ich uczucia.
Co można było zrobić? Wiele. Zagrać faktem że Abigail Breslin ma w sobie naturalność speszonej niezbyt szczupłej osiemnastolatki i pokazać jak przede wszystkim przebija się przez tą niepewność. Może zamiast ignorować fakt że aktorka nie jest urodzoną tancerką wpisać to do scenariusza. Może należało wyrzucić występ w sąsiadującym hotelu i postawić wszystko na końcowy taniec lata. Wtedy nie chodziłoby o idealny taniec ale o poczucie się dobrze we własnej skórze. Może zamiast rozgrywać wyjątkowo idiotyczny i schematyczny wątek rodziców można byłoby opowiedzieć nieco więcej o tym że uroczy instruktor tańca to zupełnie zagubiony młody człowiek –równie niepewny siebie. Spokojnie by się to wszystko zmieściło w historii. Może w końcu należałoby porzucić te lata sześćdziesiąte i np. rozegrać to w latach osiemdziesiątych – bo przecież teraz dzieli nas od nich taki sam dystans co widzów z lat osiemdziesiątych od lat sześćdziesiątych. Dirty Danicing to jest ten specyficzny rodzaj filmu którego przepis na sukces nie leżał w samej opowiadanej historii ale w splocie – scenariusza, obsady, muzyki i stylu. I tego niestety nie da się po prostu powtórzyć. A na pewno nie bez doskonałej obsady aktorskiej.
Zwierza dziwi że nikt nie powiedział głośno po jakichś pierwszych próbach że to nie może wyjść. Jakim cudem nikt nie zauważył, że obsadzony w głównej roli chłopak nie umie dobrze grać i nie ma chemii między nim a grającą z nim aktorką (BTW czy nie wydaje się wam jednak strasznie irytujące że pomiędzy aktorami oczywiście musi być 10 lat różnicy na korzyść chłopaka. Podczas kiedy powinno być raczej jakieś pięć lat). Ktoś musiał dostrzec że to wszystko jest koszmarnie rozwlekłe i pozbawione ikry. Dlaczego nikt nic nie powiedział. Dlaczego tak rzadko ktoś coś mówi. Im dłużej zwierz ogląda filmy tym częściej ma wrażenie że cały ten biznes byłby bez porównania lepszy gdyby co pewien czas ktoś po prostu wstał i głośno powiedział „Słuchajcie to jest beznadziejne”. Pomyślcie o ile lepszy byłby świat. Na pewno byłoby w nim o jeden Dirty Dancing mniej. I bardzo dobrze.
Ps: Zwierz zastanawia się nad tym dlaczego w ogóle film powstał. Po nieudanym powrocie do schematu jakim był Dirty Dancing 2 stało się chyba jasne że nikt właściwie nie potrzebuje tej historii w innej odsłonie. Po prostu tamten film zadziałał. Wtedy, z taką obsadą, w takich czasach. Czas się pogodzić, że czasem film działa tylko raz.