„Zupa nic jest słodka i lekka jak deser od którego bierze nazwę. Złożona z prostych składników, nigdy nie staje się niczym bardzo pożywnym, a jednocześnie – budzi w człowieku to ciepłe uczucie, jakie zwykle pojawia się w głowie, gdy przypomni sobie smak domowego deseru. Choć oglądając film można się zastanawiać czy reżyserka Kinga Dębska, nie dodała też kilku gorzkich przypraw by zrównoważyć słodycz.
Trudno wyznaczyć jakąś prostą linię fabularną filmu – składa się on ze scen, z życia rodziny. Kasia i Marta to dwie siostry. Kasia to jeszcze zupełne dziecko, Marta młodsza nastolatka, która pierwszy raz w życiu się zakochuje, i obserwuje świat z tej trochę rozumiejącej a trochę naiwnej perspektywy. Mieszka na blokowisku, w niewielkim mieszkanku z mamą pielęgniarką i ojcem pracującym w urzędzie planowania miasta. Mieszka z nimi też babcia, snująca wspomnienia z powstania i wizje nadchodzącej trzeciej wojny światowej.
Nie ma tu nic bardzo dramatycznego. Wizyta u dobrze sytuowanego brata skłóconego z matką. Być może chodzi o partyjną legitymację (która przynosi profity w przeciwieństwie do opozycyjnej działalności siostry), może to jeszcze dawniejsze, bardziej prywatne spory. Święta, które oczywiście oznaczają, że ojciec się upije z kolegami i po drodze zgubi kartki. Imieniny z zapraszaniem znajomych. Pierwszy chłopak, z którym negocjuje się imiona przyszłych dzieci. Stanie w kolejce po wypoczynek, genialne pomysły na wyprawę na Węgry by sprzedać lisie futra.
Wszystko zaś w tym najbardziej codziennym sosie. Łóżka dzielonego z młodszą siostrą, która lubi się jeszcze wcisnąć do rodziców pod kołdrę. Odrabiania prac domowych, koszmaru skoku przez kozła i cudownego wypadu z mamą na miasto gdzie udaje się dostać fajne ubranie i jeszcze zjeść deser w Horteksie. Pory roku mijają tak jak mijają we wspomnieniach, z zimy natychmiast niemal robi się lato i wszystko ma ten urywany rytm, kiedy pamięta się tylko te wydarzenia kluczowe, dziwne, które powracają po latach. Jak poranek, kiedy ukradli opony od nowego malucha dzień, w którym mama dostała w skroń na demonstracji a tacie udało się kupić wypoczynek do pokoju w okazyjnej cenie.
Te obrazy gdzieniegdzie są przetykane tą goryczą, która kryje się pod powierzchnią. Babcia wspominająca powstanie bywa zabawna, ale nie da się przecież ukryć, że coś w tym powstaniu straciła. Konflikt z wujkiem jest trochę zabawny, trochę kipi pod nim zadawniony spór. Rodzice się niby łatwo godzą po kłótni, ale te kłótnie są pełne jakiegoś rozczarowania własnym życiem, wyborami, które się podjęło i których się nie podjęło. Niby nikt nic nie ma, ale przecież, nie każdy żyje w takim zawieszeniu. To nie bieda, to ciągły niedostatek, wokół którego się lawiruje, dokłada się kolejny rozkładany tapczan, na którym śpią dzieci i marzy się o czymkolwiek co by nie było kolejnym dniem egzystencji w bloku. Życie jest pełne większych i mniejszych przeszkód i upokorzeń, wpisanych w system tak bardzo, że niemal można je ignorować.
„Zupa nic” sprawia wrażenie filmu autobiografii, choć nie dałabym głowy czy w istocie nim jest. Ma w sobie taką kronikę codzienności jaką zwykle spotykamy w powieści obyczajowej, skupionej bardziej na pokazywaniu nam scen niż prowadzeniu ciągłej akcji. Stąd jest to jednocześnie film zupełnie o niczym, jak i starający się złapać wiele chwil i momentów które sporo mówią nie tylko o tym kim są bohaterowie, ale też – kim będą za kilkadziesiąt lat. Bo też w tym przedziwny PRL-owskim wychowaniu można by pewnie znaleźć źródło nie jednej dojrzałej decyzji współczesnych czterdziesto, pięćdziesięciolatków.
Kinga Dębska chyba nigdy nie miała problemu ze skompletowaniem dobrej obsady. Barbara Papis, jako Marta sprawdza się fantastycznie. To jeden z tych rzadkich portretów kilkunastoletniej dziewczyny, w który wierzę całkowicie. Kinga Preis na przestrzeni lat wyspecjalizowała się w graniu kobiet mocno osadzonych w rzeczywistości. Nigdy nie wypada w tej roli źle, choć mam wrażenie, że twórcy powinni przestać ją obsadzać w rolach kobiet chodzących głównie w podomkach. W scenach w których grana przez nią Elżbieta jest zaangażowana politycznie aktorka zdecydowanie pokazuje iskrę, której przydałoby się w filmie więcej. Doskonała jest Ewa Wiśniewska w roli babci. To jest taka babcia, którą się zna, niby nie mówiąc za dużo, zatopiona we własnych poglądach, zwyczajach i rytuałach, mieszająca złośliwość z głęboką miłością. Ten rodzaj dorosłych który rzadko mówi ci coś miłego, ale gdy powie ci dobre słowo trzymasz je blisko serca.
Na koniec powinnam chyba kontynuować moje refleksje na temat przedstawienia lat osiemdziesiątych w polskim kinie. To nie może być przecież przypadek, że co oglądam jakiś festiwalowy film to rozgrywa się w tej dekadzie. O ile „Najmro” wrzucał nas w świat przestępców, to „Zupa nic” wrzuca nas w świat wszystkich elementów codzienności. Przypomina nam jak wyglądały wyłożone boazerią mieszkania ostatniej dekad PRL, w których stały te brzydkie, meble które za kilka dekad staną się hipstersko modne. Podobnie zresztą jak niezbyt piękne ubrania bohaterów, czy ich wyobrażenia o tym jak wyglądają zamożne wnętrza. W tym odwzorowywaniu lat osiemdziesiątych w ostatnich latach, „Zupa nic” trzyma się najbardziej spraw drobnych, ale kto wie, może najgłębiej zapisanych w pamięci widzów. Kto wie, może dlatego więcej w tym dokumentalnej dokładności niż stylistycznej dezynwoltury.
Cała ta kalejdoskopowa opowieść z dzieciństwa układa się w coś niesłychanie melancholijnego, zwłaszcza kiedy w ostatnich wakacji nad Balatonem, kolory zaczynają przypominać niemal te znane nam ze zdjęć Prowansji czy Toskanii. Każde miejsce na świecie opromienione tym specyficznym złotym blaskiem, przebijającym się przez zieleń, jest tą samą krainą, słodkich wspomnień. Cała ta gorycz jaką się wcześniej czuło rozpływa się tym niczym beza w słodkim mleku. Film prowadzi nas bowiem przez te napięcia do konkluzji że te poplątane rodzinne więzy niekiedy się rozprostowują, pokazując to czego wszyscy pragniemy i za czym gonimy – ciepło bijące z faktu, że jesteśmy pewni, że ktoś nas kocha, troszczy się o nasze dobro i nauczy nas pływać.
Ps: Wiele razy podkreślałam, że filmy oglądane na festiwalach wchodzą ze sobą w ciekawe dialogi – podobnie jest w przypadku „Zupy Nic” i „Powrotu do Legolandu”. Jeden przedstawia dzieciństwo w jakiś sposób miękki i ciepły, drugi zestawia te wszystkie obrazy codzienności z obecnością w drugim pokoju ojca alkoholika. Oba filmy pod pewnymi względami mają podobną stylistykę a miejscami nawet podobny nastrój, ale jednak „Powrót do Legolandu” znajduje ten kluczowy problem, który w „Zupa Nic” nigdy się nie pojawia.