Udałam się na granice poznania i wróciłam z powrotem niosąc ze sobą wieści. Droga była długa i pełna zwątpienia, ale ostatecznie udało mi się przejść tam i z powrotem i mam takie historie o których się wam nie śniło. Zdecydowałam się bowiem przeczytać dzieło Blanki Lipińskiej „365 dni”. Zdecydowałam się głównie dlatego, że mam zasadę że jeśli mam się wypowiadać na temat jakiegoś wytworu kultury popularnej to muszę się z nim zapoznać. Nawet jeśli kosztuje mnie to utratę wiary w rynek wydawniczy, język polski i sens pisania. Ponieważ mam podejrzenia, że nie czytacie tego tekstu by przekonać się do powieści, to tekst zawiera spoilery.
Inspiracją do przeczytania książki były dla mnie dwa fakty. Pierwszy – że książka była nominowana do Bestsellerów Empiku (znaczy, że doskonale się sprzedawała) a po drugie dlatego, że w sieci pojawiła się wiadomość, że autorka przeszła z Edipresse do wydawnictwa Agory. Wiadomość, która zbulwersowała moje środowisko, i która uświadomiła mi, że jednak powinnam jednak wiedzieć co mnie oburza. Wiem, że część osób poprzestaje na streszczeniach czy analizach (nie ma nic w tym złego) ale ja dochodzę do wniosku, że skoro siedzę w kulturze popularnej i ją komentuję to nie mogę poprzestać tylko na relacjach z drugiej ręki. Tych jest zaś sporo więc jeśli wasze serce pragnie więcej to zajrzyjcie chociażby TU i TU.
365 dni jest książką erotyczną. Należy do gatunku który mogłabym swobodnie nazwać „Nie wierzę ale Grey był lepszy”. Takich książek w Polsce pojawiło się w ostatnich latach kilka, choć muszę powiedzieć, że z tych które znam dzieło pani Lipińskiej jest bardzo wysoko na szczycie niechlubnej listy. Z kilku powodów. Zacznijmy od tych najbardziej kulturowych czyli literackich. Otóż problem z tą książką jest taki, że ma ona jednocześnie mnóstwo fabuły i nic się w niej nie dzieje. Skąd taki paradoks? Cóż głównie z olbrzymiej nieporadności autorki. Na samym początku dowiadujemy się np. że Laura Biel zostaje porwana przez niesamowicie przystojnego mafioza Massimo (nazywanego potem w książce głównie Czarnym – chyba dlatego, że w Massimo łatwiej zrobić literówkę) ponieważ… kilka lat wcześniej postrzelony tuż przed utratą przytomności zobaczył jej twarz. Cały dom ma obwieszony jej portretami. Wydawać by się mogło że to niezłe zawiązanie akcji. Gdyby kogokolwiek to cokolwiek obchodziło. Tymczasem wygląda na to, że na Sycylii co chwilkę ktoś uderzy się w głowę i ma wizję Polek na urlopie, bo do końca książki wszyscy podchodzą do tego faktu z pełnym zrozumieniem. Jakby ktoś mi obwieszał dom portretami kobiety którą widział w majakach wezwałabym psychiatrę, jakby się ta kobieta w końcu pojawiła to bym dzwoniła po Archiwum X.
Podobnie zresztą z tytułowymi 365 dniami przez które Massimo ma przetrzymywać naszą polską piękność. Otóż gdzieś tak koło tygodnia trzeciego autorka zdała sobie sprawę, że jeśli ma rzeczywiście opisywać rok wspólnego życia bohaterów i codziennie muszą oni a.) oglądać jakieś pomieszczenia b.) opływać w luksusy (dokładnie opisane) c.) uprawiać seks, to wyjdzie jej książka podobna grubością do „Gospodarki i społeczeństwa” Maxa Webbera (tylko nieco mniej ciekawa). W związku z tym porzuca ona gdzieś koło tygodnia trzeciego, wspólnego pożycia bohaterów, cały ten plan, ponieważ naprawdę kto by się spodziewał że akcja książki 365 dni ma trwać rok. A już książka „Trzy tygodnie razem, czyli jak przestało mi przeszkadzać że zostałam porwana, bo facet był przystojny” ma tytuł który słabo mieści się na skrzydełku. Jeśli kogoś interesuje jak w książce sprawdza się wątek mafijny to jest on absolutnie przekomiczny, bo autorka swoje wyobrażenia o życiu mafijnym czerpała najprawdopodobniej z takiej ogólnej wiedzy jaką wszyscy mamy czyli, że jest jakaś „Cosa Nostra” i jakieś „don” i wszyscy jeżdżą czarnymi SUVami. Zresztą z ręką na sercu mogę powiedzieć, że to książka napisana tak, że opis kupowania sukni ślubnej zajmuje w niej nieco więcej miejsca, niż refleksja bohaterki nad tym że mafiozo zabił jej byłego faceta. Ogólnie przyznam szczerze, że całe te porachunki mafijne są takie jakby TVP postanowiło nakręcić film o Mafii ale miało tylko jeden dzień zdjęciowy na Sycylii a resztę musiało dokręcić w Koszalinie.
Kiedy porzucimy ów schemat fabularny porwania i przestaniemy się przejmować tym jak akcja została zawiązana zostajemy z przedziwną sytuacją. Otóż właściwie bohaterowie nie mają absolutnie nic do roboty. Ona nie musi uciekać bo nikt jej nie więzi. Nikt nie próbuje wyjaśnić dlaczego mafijny boss halucynował o kobiecie z Polski. Ogólnie w pewnym momencie wszyscy mogliby sobie uścisnąć dłonie i wrócić do poprzedniego życia. Fakt, że tego nie robią sprawia, że cały początek książki (a także jej tytuł) jest zupełnie bez sensu. Bohaterka równie dobrze mogła by być po prostu na wakacjach, spotkać miłego Włocha i zorientować się że ten jest szefem mafii. Volia, naprawiłam pół książki. Co prawda to wykluczałoby pewne sugerowanie, że bohaterka może zostać w każdej chwili zgwałcona, ale jakby to powiedzieć – żadna książka nigdy nie straciła na tym, że ktoś nie groził bohaterce gwałtem. Przez resztę książki bohaterowie więc miotają się między Sycylią a Warszawą trochę nie wiedząc co ze sobą zrobić – jakby zdawali sobie sprawę, że muszą dotrwać do ostatniej (446!) strony powieści kiedy to wreszcie wszyscy dowiemy się, że to był tylko tom pierwszy. Przyznam szczerze – w tym momencie zwątpiłam w jakiekolwiek istnienie sił wyższych. Gdyby bowiem istniały stanęłyby pomiędzy rynkiem wydawniczym a drugim tomem tego dzieła.
Sam sposób napisania książki jest też dość prześmieszny. Otóż autorka pisze tak, że większość zdań zaczyna się od czasownika. Mamy więc stronę gdzie właściwie połowa zdań wygląda tak „Czasownik jakieś doprecyzowanie, nazwa produktu (wymiennie z nazwą części ciała”. Czyli (poniższe zdania moje utrzymane w tonie książki) „Chwyciłam, szybko z toaletki, nowe perfumy Chanel” jedno takie zdanie nie jest jakieś straszne ale kiedy ma się takich kilka pod rząd, to tekst zaczyna być wręcz komicznie nieporadny. Inna sprawa jest taka, że autorka bardzo wyraźnie ma problem z tym jak swoje sceny połączyć w całość. W związku z tym nasza bohaterka ciągle mdleje. Omdlenia są genialnym zabiegiem narracyjnym bo pozwalają pisać książkę, tak jakby się kręciło film, gdzie między jedną a drugą sceną jest cięcie. Przy czym autorka zorientowała się w pewnym momencie, że jej bohaterka mdleje nieco za często, więc zafundowała jej chorobę serca. Ale taką specyficzną przy której człowiek ogólnie czuje się dobrze, może pić tyle alkoholu ile chce (a bohaterka alkohol pije często i namiętnie – chyba głównie po to by podać markę szampana) i ogólnie nie przeszkadza mu to za bardzo w życiu. Za to może mdleć wtedy kiedy jest to potrzebne autorce. Jeśli bohaterka w danej chwili omdlewać nie może zawsze może zostać potraktowana narkotykami lub ewentualnie zasnąć. Serio takie bohaterki są najlepsze. Można je wyłączyć kiedy się chce.
Zresztą w ogóle trudno tu mówić o postaciach które mają jakikolwiek charakter. Główna bohaterka poza tym że mdleje, to opisuje bardzo dokładnie każde pomieszczenie do którego wchodzi (wszyscy mamy ten nawyk, jak ja wchodzę do mojej łazienki to zawsze mam w głowie myśl „Łazienka była niewielka, i ciemna, pralka wysiadła tydzień temu więc właściciele rozpaczliwie starali się prać ubrania ręcznie co pozostawiało za sobą tragiczny widok, przypominający najgorsze lata studenckie. W pomieszczeniu unosił się zapach proszku do prania i cichy duch rozpaczy”), i każde zakupy które robi. Przy czym jak już wspomniałam – nie ma emocjonalnej różnicy pomiędzy np. faktem zajścia w ciążę albo porwania a fajnymi zakupami. Czytając książkę widać, że autorka zna bardzo wiele drogich marek ale ponownie – tylko takich które będą kojarzyć ze słyszenia czytelniczki, bo co to za zabawa żeby bohaterka kupiła botki, których nie da się potem wygooglować. I tu właściwie charakter bohaterki się kończy. Ale spokojnie książkowa Laura ma go i tak więcej od Massima, który głównie zajmuje się zmienianiem jednych lnianych spodni na drugie i strzelaniem do ludzi, ale grzecznie poza kadrem. Książka wielokrotnie informuje nas że facet ma wielkie przyrodzenie i smukłe uda, ale poza tym w sumie trudno mówić o jakimkolwiek charakterze. O ile w ogóle ma charakter bo biorąc pod uwagę częstotliwości jego erekcji pewnie ma już poważne uszkodzenia mózgu z niedokrwienia.
Tu pewnie część z was przebiera z niecierpliwością nogami z pytaniem – A jak tam erotyka? Wszak powieść ma przywołać rumieniec na twarz. Wiecie czytając tą książkę miałam w głowie ten kretyński dowcip „Dlaczego blondynka ogląda filmy pornograficzne? Bo ma nadzieję, że na końcu będzie ślub”. I ta książka trochę idzie tą drogą. Tzn. teoretycznie chce oferować jakieś mroczne sytuacje, ostre seksy, mafie, porwania, zagrożenie itp. ale przecież wiadomo, że liczy się żeby jakieś dziecię się poczęło i białą suknię się na ślubny kobierzec założyło. I to sprawia, że książka z głupiej staje się niesamowicie obrzydliwa. Bo widzicie – jestem w stanie jeszcze zrozumieć że istnieje jakaś sfera fantazji w której wyobrażamy sobie porwanie, niebezpieczny seks, może nawet jakiś przymus. Ostatecznie nie jest chyba dla nikogo nowością, że takie fantazje się ludziom zdarzają. Ale kiedy bohaterka ma się zakochać i zobaczyć w swoim oprawcy nagle ojca dzieciom i męża to robi się wyjątkowo paskudnie. Bo to już nie jest mroczna fantazja tylko jakaś taka wizja, że w sumie facetowi wolno. A przypomnijmy – to książka w której facet informuje dziewczynę, że jest ona na antykoncepcji tylko po to by ją zapłodnić żeby od niego nie uciekła. I to jest przyczynek do happy endu. Ja pierdolę. Zresztą w ogóle tempo w jakim bohaterka przechodzi do porządku dziennego nad porwaniem, oszukiwaniem czy przymusem skłania do refleksji, że być może jest w głębokiej traumie i nie dociera do niej co się naprawdę dzieje.
Co więcej autorka książki znów prezentuje tu nieporadność. Jedną z rzeczy której bohaterka dowiaduje się po porwaniu jest informacja że Massimo nie dotknie jej póki sama tego nie zechce. Pachnie to Greyem ale jak można rozumieć, zostało wprowadzone by Massimo nie wydawał się gwałcicielem (co prawda gwałci w tej książce inną kobietę ale nie przesadzajmy przecież chodzi o to by nie gwałcił głównej bohaterki, kto by się przejmował postacią na drugim planie). Teoretycznie – w porządku. Problem w tym, że jak się pisze powieść erotyczną to jakby na to nie patrzeć – coś się dziać musi. Więc oczywiście Massimo nie tylko dotyka naszej bohaterki ale narzuca się jej w sposób który naprawdę w żadnym stopniu nie ma nic wspólnego z szanowaniem czyichś granic. Można z książki wywnioskować że zdaniem autorki „nie dotknę cię” jest powszechnie znanym synonimem „nie odbędę z tobą stosunku seksualnego z pełną penetracją”. Przecież to się rozumie samo przez się. Co ciekawe – z książki wynika, że autorka traktuje seks oralny jako coś bardzo wyuzdanego, co przyznam szczerze wzbudziło we mnie lekkie zdumienie. Tzn. nie żeby to było coś co się omawia przy niedzielnym obiedzie ale ogólnie ludzkość zna bardziej wyrafinowane praktyki seksualne. Zresztą co ciekawe w pewnym momencie widać że autorce już się nie chce tego wszystkiego opisywać, i seks z książki znika – najwyraźniej repertuar lubieżności się autorce wyczerpał.
Warto tu zwrócić uwagę, że książka w pewien dość ciekawy sposób podchodzi do kwestii tego czym jest seks w takim oto – teoretycznie opartym na romantycznych uczuciach związku. Otóż wydaje się, że oboje – zarówno Massimo jak i Laura, nie traktują seksu jako coś co wykraczałoby poza schemat „daje, bierze”. Innymi słowy – albo Massimo sobie bierze, albo Laura mu daje. Przy czym obie te strony są częściowo siebie warte. Bo Massimo bierze co uważa za swoje – bo traktuje bohaterkę w sposób bardzo przedmiotowy. Zaś Laura dość szybko dochodzi do wniosku, że styl życia który oferuje jej partner jest wystarczająco luksusowy by właściwie można było zapomnieć o wszystkim innym. Choć autorka teoretycznie stara się nas przekonać, że Laura jest kobietą wyzwoloną, to właściwie wcześniej czy później zaczyna się trochę mieszcząc bycie wyzwoloną z byciem dziwką. Co sprawia, że na całą relację bohaterów patrzy się z poczuciem pewnego dyskomfortu, oraz z refleksją że odnajdą się w niej ludzie o dość konserwatywnym podejściu do ról płciowych. Zwłaszcza ci przekonani, że kobieta „da” każdemu kto ma odpowiednio zasoby portfel. Zaś facet – jeśli ma odpowiednie zasoby może sobie wziąć co chce. I naprawdę – to nie jest tak, że nie da się napisać erotycznej fantazji bez upychania bohaterów w ten schemat.
Zresztą w ogóle biedna literatura erotyczna. Najwyraźniej pornografia, zwłaszcza video sprawiła, że dziś każdy dochodzi do wniosku, że wystarczy opisać dużego penisa, i jeszcze dodać do tego jakieś kajdanki i wypięte pośladki i voila mamy doskonałą scenę erotyczną. Bo i rzeczywiście – jak się ma kamerę to nikt przecie nie kręci jak Bergman. Ale problem w tym, że kiedy się pisze to trzeba pisać bez porównania lepiej by widza w opisywaną scenę wciągnąć. Proza erotyczna wymaga talentu, bo nie tylko tu chodzi o części ciała, czy pozycje, ale o to by opisać atmosferę sceny, by jakoś oddać w piśmie wszystko to co czyni seks podniecającym. To jest cholernie trudne i polega na odpowiednim budowaniu napięcia pomiędzy bohaterami i wyjścia poza schemat że podniecające jest opisanie seksu analnego. Bo za cholerę to nie zadziała jeśli autor nie ma tyle zrozumienia dla materii słowa, by nie tylko napisać co wkładamy w co, ale jednocześnie stworzyć atmosferę jakby człowiek gdzieś tam w tych kolejnych łożach z baldachimami czy na płaskich powierzchniach jachtów był. Tylko niestety w ostatnich latach wszyscy doszli do wniosku, że prozę erotyczną pisać każdy może i to nie raz lepiej raz gorzej, tylko coraz gorzej. Tymczasem napisanie złej sceny erotycznej to rzecz dość prosta. Napisanie dobrej wymaga talentu. Pani Lipińska na okładce książki deklaruje, że mówienie o seksie jest tak proste jak przepis na pomidorową. I z jej książki wynika, że pomidorową robi dorzucając kostkę rosołową do koncentratu z pomidorów. Niby pomidorowa ale jednak człowiek podziękuje.
Gdybym miała wskazać na społeczną szkodliwość tej książki to trochę wbrew temu co pisze większość osób – koncentrujących się głównie na sprawie gwałtu, zwróciłabym uwagę na co innego. Książka opiera się na dwóch założeniach. Pierwszym – że chorobliwa zazdrość jest naprawdę fajna i seksowna. Drugim – że zamożność partnera jest cechą na tyle atrakcyjną, że usprawiedliwia niemoralne zachowanie. Zwłaszcza podkreślanie zazdrości i zaborczości jako cech pożądanych, seksownych i wyróżniających „prawdziwego faceta” wydaje mi się koszmarnie szkodliwe. Zazdrość i zaborczość naprawdę nie są seksowne. To brzydkie uczucia i nawet w książce bohaterka powinna zrozumieć, że kiedy jej facet jest gotów zabić czy przestrzelić ręce jakiemuś innemu facetowi to nie należy się trzymać blisko niego. Większość książki bohaterka właściwie albo prowokuje swojego „ukochanego” do zazdrości albo błaga go żeby nikogo powodowany zazdrością nie zabił. Zresztą w ogóle zazdrość jest tu jakimś świętym Graalem i można dojść do wniosku, że jak się nie umiera z zazdrości o byłe partnerki, albo nie straszy się bronią facetów wodzących za twoją dziewczyną w klubie, to dupa a nie miłość. O ile podejrzewam, że część seksualną książki sporo osób może wziąć w nawias, to już taka gloryfikacja zazdrości wydaje mi się bardzo szkodliwa.
Druga sprawa to te nieszczęsne pieniądze. Otóż to jest książka wyraźnie pisana z zamiarem przedstawienia czytelnikom świata drogiego i niedostępnego. Nie wszyscy bohaterowie dostaną pełne imiona, ale z całą pewnością dowiecie się jakiej marki samochodami jeżdżą, jakiego szampana piją, jakie buty noszą i ile są gotowi wydać na pokój hotelowy. To magiczny świat, który – jak można podejrzewać – część czytelników przyciąga bardziej niż opisy seksu. Być może dlatego opisy pomieszczeń zajmują w tej książce więcej niż opisy seksu (zresztą nie ukrywajmy, jest tu szlachetna tradycja nadal twierdzę, że ekranizacje 50 Twarzy Greya to cudowne katalogi mebli). Niestety z książki dość jasno wynika, że takie życie właściwie jest warte tego by gdzieś po drodze porzucić moralność. Bohaterka nigdy nie zastanawia się głębiej nad tym, że wszystko co ma i czym obdarowuje ją jej porywacz/ukochany/facet który wymyślił sobie jak ma się zachowywać pochodzi z przestępstw. Teoretycznie Laura widzi na początku książki jak Massimo do kogoś strzela, ale jakby ponownie – są rzeczy ważniejsze jak opis łazienki. Laura chętnie wróciłabym do Polski, porozmawiała z rodziną, może nawet wyzwoliłaby się spod ciągłego nadzoru. Ale jednocześnie nigdzie nie znajduje się głęboka refleksja nad tym co to znaczy, że jej facet jest mafijnym bossem. Być może że taki z niego mafijny boss jak z każdego kto widział Ojca Chrzestnego ale przewijał większość kawałków bo była nudna. Ponownie – wydaje się, że takie pokazywanie świata jako dobrego bo opływającego w luksusy, w którym jest niebezpieczeństwo ale nie ze strony stróżów prawa czy własnej moralności, ale ze strony innych bandytów – przyczynia się do pewnej erozji patrzenia na to co jest dobre a co złe. Może nie jakoś drastycznie ale jednak – bohaterowie nie są negatywni a tymczasem są siebie warci przynajmniej w zakresie podejścia do moralności.
Nie będę ukrywać – gdzieś tak do połowy książkę da się czytać – nie bez trudu i wybuchów śmiechu ale jednak da. Od połowy jednak staje się to zadanie dużo trudniejsze – głównie dlatego, że im bliżej końca książki tym więcej absurdów i mniej jakiejkolwiek akcji. W ostatnich rozdziałach bohaterka niby jest w ciąży, ale żeby wyłuskać cokolwiek co można byłoby jakkolwiek nazwać fabułą, trzeba się przekopać przez opisy zakupów, wypraw do spa, posiłków, dyskusji o zakupach, spa i posiłkach. Sceny które nie mają żadnego znaczenia są nadmiernie rozbudowane, te które może wnosiłyby coś do fabuły są niekiedy komicznie krótkie. Wszystko zaś upiornie nie chce się skończyć, mimo że właściwie autorka nie ma absolutnie nic do zrobienia z bohaterami. Mogą się jeszcze więcej pieprzyć (co miałoby umocowanie w gatunku) ale w sumie nie ma za bardzo pomysłów co by mogli w łóżku wyczyniać. Mogliby się jeszcze raz pokłócić, ale w sumie to też nic nowego, przez pół książki któreś z nich jest wściekłe na to drugie. Albo Massimo oświadcza, że nie może teraz rozmawiać. Ewentualnie wszyscy mogliby zginąć np. utopieni lawą w wybuchu Etny co byłoby takim cudownym rozwiązaniem. Serio czytałam książki trudne, przygnębiające i złe ale chyba w żadnej ostatnie dwadzieścia stron nie wydawało mi się tak koszmarnie nie nadające się do lektury. Jakby autorce ktoś wyznaczył ilość arkuszy i samą siłą woli próbowała tą książkę dociągnąć do umownej ilości stron. Już zabawniej byłoby kupić kota i pozwolić mu biegać po klawiaturze.
Wiem, że gatunek „fikcja erotyczna dla kobiet” nigdy nie będzie oferował nam dzieł wybitnych. W cale tego od niego nie oczekuję. Nie oczekuje, że bohaterowie będą rzucać cytatami po łacinie, długo rozmawiać o swoich emocjach i rozważać za i przeciw związku. Fikcja erotyczna ma spełniać marzenia i oferować tanie podniety. Ja to rozumiem, co więcej – dobra literatura erotyczna nie jest zła. No ale właśnie, książki takie jak „365 dni” bolą mnie głównie dlatego, że przekonują czytelników, ale też krytyków że literatura popularna musi być zła. Musi być głupia. I może być napisana w sposób, który zatrzymał się gdzieś na sprawności językowej licealisty ze słabą czwórką (bo bez błędów ortograficznych). Tymczasem nie chodzi o to by takie powieści od razu okazywały się wybitnymi dziełami. Ale niechże będą chociaż niezłe. Średnie. Poprawne. Niech bohaterka będzie zamożna i znudzona. Niech kupuje te buty za własną kasę. Niech przystojny Włoch nadal gniecie lniane spodnie kolejną erekcją, ale nie musi porywać bohaterki. Może za to mieć nieobecne w książce poczucie humoru. Niechże bohaterowie uprawiają seks gdzie im się podoba, w dowolnej pozycji, ale konsensualnie i dla przyjemności. Niech fabuła będzie nawet głupia, ale niech nie przestawia zachowań wybitnie niemoralnych jako dobrych. I niech nie kończy się to wszystko ślubem i dziecięciem. No nie po to się czyta literaturę erotyczną. Po to się czyta romanse. Inny gatunek gdzie on zawsze ma „męskość” a ona „lekko zaróżowioną skórę”. Tam odeślijmy dzieci i białe suknie, a naszych bohaterów powieści erotycznych owińmy w białe prześcieradła i dajmy im zapas prezerwatyw. Ale przede wszystkim nie zapominajmy, że szacunek do czytelnika nie kończy się wtedy kiedy decydujemy się wydać literaturę popularną czy erotyczną. Rzeczy lepsze mogą być popularne – jeśli da im się taką samą szansę jak książce która spogląda połową twarzy z każdej półki w Empiku i okolicach.
Autorka w podziękowaniach pisze, że ta książka powstała po tym jak mężczyzna złamał jej serce i to zmotywowało ją do działań. Czytając powieść miałam wrażenie, że to jednak jest prawda że kiedy mężczyzna łamie serce, to kobieta zawsze cierpi. Trochę jednak nie rozumiem dlaczego ja cierpię za złamane serce Blanki. Na koniec muszę powiedzieć, że widzę tylko jeden sens podkupienia autorki przez Agorę. Otóż być może skoro już Gazeta.pl kupiła „Twój Weekend” zamieniając go w magazyn bez seksizmu, to teraz wydawnictwo Agora zamówi u pani Lipińskiej książkę erotyczną, która będzie jednocześnie równościowa, dowcipna i odbiegająca od schematu, że nie ważne że facet gwałci, ważne czy potem daje ładne kozaczki. Tylko w takim przypadku ten ruch ma sens. W innym, cóż – nie ma takiej ilości feministycznych pozycji, które mogłyby zatuszować poczucie niesmaku wywołane tą decyzją.
Ps: Przygotowując się do pisania recenzji natrafiłam na opinię, że jest to książka lepsza od Greya. I muszę powiedzieć, że pomimo mojej pełnej niechęci do Greya, to nie jest lepsza książka od angielskiego „dzieła”. I nie chodzi nawet o miałkość językową 365 dni (którą Grey przejawia w mniejszym stopniu) ale też o to, że jednak autorka Greya, nawet jeśli tylko w fan fiction to jednak proponowała pewne nowe rozwiązania dla takiej popularnej literatury erotycznej. Autorka polska czerpie z tego pełnymi garściami choć dość nieudolnie. Nic więc do popularnej literatury nie dodaje. I serio z trudem wyobrażam sobie zapowiadaną ekranizację bo taki brak sensu trudno zekranizować.
Ps2: Ponownie odnosząc się do sesji zdjęciowej Blanki Lipińskiej w CKM – dla mnie nie jest szczególnie dziwne, że autorka książki erotycznej reklamuje ją w czasopiśmie dla panów. A że sesja taka rozbierana? Mnie tam nie gorszy, ani też nie umniejsza znaczenia autorki. Może co najwyżej sprawiać, że uniosę brew zastanawiając się na okładki jakich czasopism oraz jakie sesje zdjęciowe proponuje się autorom książek na nieco bardziej ponure tematy. Mam nadzieję, że Remigiusz Mróz nie będzie musiał występować na okładce przeglądu prawniczego z jakimś kazusem w dłoni tylko dlatego że pisze o prawnikach.