Jeśli są w świecie dyskusji, dyskusje cykliczne to ta związana z najnowszym raportem Biblioteki Narodowej o tym, że Polacy nie czytają, jest jednym z żelaznych punktów roku. Tak moi drodzy co roku dowiadujemy się, że Polacy czytają coraz mniej, coraz gorzej i coraz więcej osób wyprowadza się z kultury pisma. Same dane brzmią przerażająco. Ale ważniejsze pytanie brzmi – czy można zrobić coś poza narzekaniem.
Problem z czytelnictwem w Polsce należałoby rozłożyć na kilka czynników. Pierwszy, na który wskazują autorzy raportu polega na prostej zasadzie reprodukcji nawyków czytelniczych. Zwierz czyta bo matka zwierza zamiast się nim zajmować w dzieciństwie czytała. Jeśli zwierz doczeka się potomstwa to wychowania się ono zapewne chcąc nie chcąc w domu pełnym książek. I nie jest to historia jednej rodziny. Ludzie, którzy chwalą się że przeczytali wszystkie książki z biblioteczki rodziców mają szczęście. Ich rodzie mają książki. To dość jasny, powszechnie znany mechanizm. Łatwiej czytać książki skoro są w naszym życiu. Ilość domów w których książek nie ma lub są to tylko podręczniki albo książki kucharskie jest duża (warto dodać że zawsze była spora – książka wcale nie stanowi naturalnego elementu wystroju mieszkania) i rośnie. Zresztą zastanówcie się jak często widzicie mieszkania gdzie książek jest naprawdę dużo – tak, że ich obecności nie da się zignorować. Takich mieszkań jest mało – nawet wśród młodych ludzi, którzy się przeprowadzają, czy wynajmują mieszkania i po prostu książek nie kupują – bo zaraz trzeba je będzie pakować w kartony (to zresztą ostatnie chwile osądzania mieszkań po książkach bo mamy czytniki).
Świadomość że nawyki czytelnicze się dziedziczy prowadzi nas do dość smutnej konstatacji. Skoro aby być czytelnikiem najlepiej wychować się wśród ludzi czytających, to nie czytające społeczeństwo ma małe szanse samo z siebie cofnąć się z nad czytelniczej przepaści. Oczywiście zawsze są zdeterminowane jednostki, ale nawet jeśli one poradzą sobie z impasem to nie pójdzie za nimi całe społeczeństwo. No właśnie – tu potrzebna jest pomoc – zorganizowana pomoc ze strony dobrze przygotowanego państwa, które swoich obywateli czytać nauczy. I tu pojawia się kolejny problem. Promocje czytelnictwa w Polsce zwykle polegają na dość oderwanych od siebie akcjach, które choć wyglądają dobrze i mają wpływać na potencjalnie nieczytających tak naprawdę niewiele zmieniają. Nie chodzi bowiem o przekonanie kogoś spotem reklamowym, czy akcją na Facebooku, nawet serią spotkań w bibliotekach ale o głębokie systemowe zmiany które sprawiłby, że wyrośnie nam pokolenie osób czytających – nawet wtedy kiedy nie posiadają one wsparcia ze strony rodziny.
Tu oczywiście wchodzi szkoła. Dyskusje o kanonie lektur szkolnych i o znaczeniu czytania w szkole przewijają się przez kanały sieci społecznościowych niemalże co chwilę. Zazwyczaj konstatacja jest podobna – skoro myśmy czytali jakieś lektury, to muszą je przeczytać pokolenia następne. Bo wszyscy musimy znać to samo. Do tego pojawia się niechęć przed jakimkolwiek obniżaniem poprzeczki, przychylaniem się do gustu popularnego. Zdaniem zwierza musimy jednak zrozumieć, że w ostatnich dekadach świat zmienił się zdecydowanie bardziej niż jesteśmy to skłonni przyznać. Być może czas zrozumieć, że tak jak kiedyś można było po trzech latach nauki czytania uznać, że mamy osobę czytającą tak teraz należy uznać, że jest to nie wystarczające. Być może obok lektur które pozwalają się zapoznać z literaturą i jej dorobkiem należałoby dołączyć takie, które pozwolą po prostu wykształcić umiejętność czytania – nawet po zakończonym podstawowym kursie. Kiedyś dzieci postawione przed urządzeniami elektronicznymi nie umiały z nich korzystać, dziś umieją korzystać z telefonu a nie umieją przeczytać książki. Można to ignorować i uznać za koniec cywilizacji. Można też uznać, że zachodzą zmiany które wymagają kompletnego przemodelowania sposobu czytania i nauki czytania (oraz kontynuowania jej zdecydowanie dłużej niż w klasach pierwszych). Należałoby też zmienić podejście do książek – zwłaszcza traktowania ich czytania jako wysiłku intelektualnego, który jest wyróżnieniem.
Problem w tym, że czytelnictwo u nas jest w paradoksalnej obręczy podwójnego snobizmu. Z jednej strony – osoby które czytają mają skłonność, do postrzegania czytania jako zajęcia tak wybitnego, że przypisują mu zasługi wręcz magiczne. Do tego kręcą nosem kiedy wśród czytających znajdą wielbicieli literatury popularnej – którzy na miano czytelnika często nie zasługują. Czytani Greya nie jest dobre, czytanie Michalak nie jest dobre itp. To postawa zniechęcająca która często w ogóle nie bierze pod uwagę społecznego uwarunkowania sympatii bądź antypatii do czytania. Zwierz doskonale rozumie dlaczego sporo społeczeństwa czyta Michalak. Więcej – taka literatura zawsze istniała. Jej popularność zwierza nie dziwi, choć szkoda, że szkoła nie daje żadnych narzędzi by tak naprawdę poznać co w literaturze popularnej jest tanim chwytem a co głębią. Literatura popularna jest dla polskiego czytelnika nieco terra incognita. Wychodzisz ze szkoły i właściwie skąd masz wiedzieć co czytać? Ale tak serio? Jeśli ktoś czegoś nie poleci czy nie wręczy to właściwie jak w tej całej księgarni wybrać coś do czytania? I wydać na to cztery dychy? Jednocześnie jednak w Polsce jest snobizm czytelników ale nie ma snobizmu na czytanie. Wręcz przeciwnie – wydaje się, że często – z bardzo klasycznej dla naszego kraju przekory – ludzie stawiają sobie za punkt honoru przechytrzyć system i zajść jak najdalej bez konieczności przeczytania książki. Choć zdaniem zwierza – rodzi się to przede wszystkim w szkole, która strasznie prowokuje do takich zachowań. Bo w szkole człowiek w ogóle stara się oszukać system i to mu zostaje potem na długo.
Jednocześnie jak zawsze problemem są pieniądze. Jak zauważono w badaniach spada liczba osób korzystających z bibliotek. Głównie ze względu na przekonanie o tym, że nic ciekawego się tam nie znajdzie. I teraz mamy problem który przedstawia się następująco – powstają mediateki czy doskonale urządzone i wykorzystywane biblioteki publiczne. Ale najczęściej w miastach. Tam zaś dostęp do książek jest łatwiejszy – choć zawsze wiąże się z wydatkami. Biblioteki które się likwiduje są zwykle dalej od centrów, w mniejszych miejscowościach czy nawet na wisach. I tu niestety biblioteka nie zawsze jest taka piękna jak ta miejska, choć zwykle osoby w niej działające są zaangażowane. Nie mniej wydaje się, że sytuacja wygląda następująco – w sytuacji kiedy mamy ebooki co raz więcej osób które czytały a nie chciały posiadać książek kupują je w tej formie. Do biblioteki zaglądają więc co raz rzadziej. Z kolei tam gdzie pewnie biblioteka mogłaby być bardziej przydatna – już dawno jej nie ma. Zresztą co do dobrego zaopatrzenia bibliotek – obecnie żadna biblioteka nie jest w stanie kupować książek tak szybko jak pojawia się zainteresowanie. Tymczasem świat książek co raz częściej przypomina świat filmu gdzie ludzie chcą obejrzeć film teraz zaraz już, ale taki sprzed dwóch lat ich już nie za bardzo interesuje. Tak się zmienia sposób postrzegania kultury gdzie produkt ma być natychmiast.
No właśnie pochylmy się na chwilę nad czasem. Kiedy rozmawiam ze znajomymi o naszych nawykach czytelniczych dwie sprawy wydają się absolutnie oczywiste – aby przeczytać książkę trzeba mieć wannę i dojeżdżać do pracy autobusem albo tramwajem. Tak już jest że zmieniły się nam standardy pracy i sposobu dzielenia czasu. Jeśli ma się dobrą sytuację w pracy, spokój zatrudnienia i stabilną pensję to po powrocie do domu można się położyć z książką. Problem w tym, że to nie jest sytuacja zbyt wielu Polaków. Już nawet nie chodzi o drugi etat, czy o fuchy ale o ciągłe zajmowanie się sprawami zawodowymi –głownie z lęku, że jeśli się przynajmniej nie zasymuluje pracy to się ją straci. Do tego posiadanie czasu wolego – zarówno przez dorosłych jak i przez dzieci od pewnego czasu postrzegane jest jako bardzo niebezpieczny objaw. Jeśli ktoś ma czas wolny, znaczy, że za mało pracuje, za mało się uczy, za mało się dokształca. To postawa obecna w klasie nieco lepiej sytuowanej, która normalnie ciągnęłaby czytelnictwo do góry a tak zajmuje się wypieraniem czasu wolnego. Bycie niesamowicie zapracowanym w Polsce to cnota. Im mniej masz czasu dla siebie tym lepiej, jeśli twoje dziecko ma zajęcia siedem dni w tygodniu – jesteś dobrym rodzicem. Oczywiście to dotyczy tych którzy potencjalnie ów wolny nie skażony pracą czas mogliby mieć. Jest przecież całkiem spora grupa osób która pracuje bo nie ma za co żyć, i jest tak zmęczona że na czytanie książek nie starcza im czasu, energii i siły. Zresztą warto pamiętać – korzystanie z kultury jest jedną z pierwszych rzeczy, którą „wyrzuca się za burtę” kiedy czasy są niespokojne, w portfelu mniej kasy czy trzeba oszczędzać. Jeśli zapytacie kogoś jak oszczędzić kilkadziesiąt złotych w miesiącu, powie wam zapewne, że warto ograniczyć wyjścia do kina czy teatru i raczej nie kupować książek czy czasopism. I tylko ludzie których tak naprawdę stać mogą sobie pozwolić na kino zamiast posiłku.
Tym co intryguje zwierza jest pytanie – co Polacy robią kiedy nie czytają. Czy siedzą przed telewizorem i bezmyślnie gapią się na wszystko co leci, czy spędzają czas w mediach społecznościowych, czy spędzają czas z rodziną? Grają w gry? A może po powrocie do pracy sprzątają, piorą, gotują, pomagają dzieciom odrobić lekcje? Czytanie zajmuje czas, czas wolny. Jeśli nie dowiemy się co wyparło czytanie z dnia przeciętnego Polaka to trudno nam będzie wymyślić jak je ponownie do tego dnia wprowadzić. Ostatnio wiele było biadania nad popularnością kolorowanek sprzedawanych w księgarniach. Skoro dorośli ludzie tak bardzo lubią kolorować może powinno nam to coś powiedzieć o tym czym chcą Polacy wypełniać wolny czas. Czymś co nie wymaga od nich wysiłku intelektualnego, nie jest żadną opowieścią, żadną narracją. Może części obywateli przejadły się wszelkie formy snucia opowieści, nie tylko te książkowe. A jeśli tak to dlaczego? To jest absolutnie kluczowe pytanie. Dlaczego? Zdaniem zwierza dzięki temu można odpowiedzieć na pytanie czy Polaków wyróżnia niechęć do książek, do narracji książkowej (jeśli np. oglądają w tym samym czasie filmy i seriale to znaczy, że nie umarła w nich potrzeba obcowania z narracją i historią) czy np. zupełnie zniechęcili się do kultury.
Stwierdzenie że współcześni Polacy żyją w kulturze obrazkowej to zdecydowanie za mało. Zwierz słyszał głos eksperta który z niechęcią stwierdzał, że ludzie myślą, że przeczytanie o wydarzeniu w Internecie zastąpi im czytanie prasy. Cóż nie jest to zły pomysł – Internet oferuje możliwości przekazywania informacji których nie oferuje prasa i przy całej mojej miłości do słowa drukowanego – prasa to dziś nośnik nieco przestarzały. Zwłaszcza w sytuacji w której osoby poszukujące informacji przyzwyczaiły się, do porównywania jej w wielu źródłach (coś co Internet co raz bardziej wymusza). Jednocześnie nie sposób stwierdzić do jakiego stopnia osoby nieczytające wyniosły się ze świata słowa pisanego. Bo z jednej strony – wedle badań mamy w społeczeństwie 14% osób które nie czytają w ogóle. Ale jednocześnie to nieczytanie musi być inne. Bo Internet jest napisany. Mimo wielu obrazków tu jednak wciąż lwia część komunikacji odbywa się w słowie pisanym.
Zwierz niestety podejrzewa, że mamy w dużym stopniu do czynienia z pewnym odejściem od kultury jako takiej. Zwierz wiele razy narzekał ale nigdy nie przestanie wracać do tematu tego jak źle jest z kulturą w Polsce. Uczestniczenie w niej jest nie tylko piekielnie drogie (słuchajcie zwierzowi się dorzucacie do tej zabawy a przecież zwierz nie jest w tragicznej sytuacji finansowej) ale przede wszystkim – nikt nie ma za bardzo ochoty w nie inwestować. Dlaczego? Bo zwrot w tym przypadku jest trudny do obliczenia. Teoretycznie wszyscy wiemy, że czytanie doskonale wpływa na nasz intelekt ale prawda jest taka, że nie czytanie wszystkiego, nie u wszystkich i w ogóle to czytanie jest przede wszystkim doskonałą rozrywką. Mniej więcej równie dobrą jak oglądanie serialu. Wciąga, człowiek nie śpi a pod koniec jest absolutnie przekonany, że nie wróci do normalnego życia… aż do następnej książki. Inwestowanie w przyjemność- nawet jeśli ta przyjemność może nam w długofalowym działaniu przynieść konkretne zyski, jakoś się nie sprzedaje. Trudno ją sprzedać marketingowo (choć teoretycznie powinien to być świetny produkt), trudno zainteresować ją rodziców (którzy chcą by dziecko się przede wszystkim rozwijało i uczyło a niekoniecznie dobrze bawiło) trudno zaangażować państwo (które chciałoby aby czytanie było krzewieniem kultury narodowej). A to tylko czytanie. Nie mówimy np. o oglądaniu filmów, które w Polsce też leży ale ponieważ to filmy to mało kto załamuje ręce.
W próbie rozwiązania naszego problemu z czytelnictwem, najważniejsze wydaje się jednak przełamanie pewnego sposobu mówienia i myślenia o tej kwestii. Bo zwykle sprowadza się on do wskazywania winnych (nowoczesne technologie) i głupich (młodzi i nieczytających) oraz piętnowania tej wskazanej wcześniej grupy, ewentualnie dystansowania się od niej. Nad ludźmi którzy nie żyją wśród książek załamuje się więc ręce, podkreśla się własne czytelnicze osiągnięcia i sugeruje jakoby na pewno nie czytający mieli określone preferencje polityczne. Taka postawa nikogo do czytania nie zachęci. Prowadzi natomiast do pogłębiającego się podziału, który nie sprzyja żadnej ze stron. Bo ani nikogo czytanie w anioła nie przemieniło, ani nie jest jedyną formą uczestnictwa w kulturze. Spokojnie można sobie wyobrazić osobę czytającą która w kulturze uczestniczy „gorzej” niż osoba oglądająca masę filmów. Zresztą w ogóle w przypadku mówienia o kulturze robimy sobie wielką krzywdę ilekroć zaczynamy coś szybko zaliczać do kultury wysokiej i niedostępnej. Bo zwykle kończy się to zawsze tak samo – ludzie dochodzą do wniosku, że musi to być nudne i trudne i rezygnują. Bo na nudne i trudne nikt nie ma za często ochoty.
Wszyscy wiemy, że Polacy za mało czytają. Wszyscy lubimy na ten temat rozmawiać a część z nas uwielbia narzekać. Nie mniej nie zmienia to faktu, że mówimy o procesie, który dość szybko się pogłębia i z którym wcale nie walczy się łatwo. Nawet jeśli dziś ruszy kolejny rządowy czy pozarządowy program promowania czytelnictwa – jego efekty zobaczymy dopiero za kilka lat. Jeśli zmienimy sposób mówienia o książkach w szkole, jeśli wizyta w szkolnej bibliotece z wolnej lekcji stanie się lekcją najważniejszą, wtedy o postępie będziemy pewnie mówili dopiero z dekadę. I to chyba jest największy problem – kiedy narzekamy na zmieniające się dane rok po roku, to w istocie więcej w tym zniechęcenia niż zachęty do pracy. Tymczasem z czytelnictwem jest tak, że przecież nie zmieni się magicznie przez rok. Nigdy też nie będzie wynosiło 100%, do czego się trzeba od razu przyzwyczaić. Mamy więc coroczne narzekania, na sytuację której nie da się szybko naprawić – zarówno z powodów społecznych, finansowych, klasowych czy nawet historycznych (choć sugestia pewnej pani która komentowała wyniki, że Polacy mało czytają bo w czasie wojny spłonęły prywatne biblioteki nieco zwierza rozbawiła). To nie jest tak, że tylko Polacy mało czytają – a właściwie co raz mniej, ale nie jest też tak, że jest to zjawisko zupełnie niezależnie od kultury. Czesi czytają ale niekoniecznie znaczy to, że mają o tyle lepszą promocję czytelnictwa.
Wśród głosów krytycznych odnoszących się do wyników badań (które jednak badają nieco więcej niż czytanie książek) pojawiły się liczne dotyczące tego, czy granica trzech stron tekstu jako wskaźnik korzystania ze słowa pisanego, czy w ogóle wymaganie czytania dłuższego tekstu jest tak istotne. Otóż przy całym pełnym zrozumieniu dla nie czytających (a właściwie zrozumieniu skąd nie czytanie wynika) zwierz musi powiedzieć jasno – tak to jest ważne żebyśmy czytali dłuższe teksty. Po pierwsze dlatego, że to jest jeden ze sposobów na najlepszą rozrywkę na świecie. Ale nie tylko o to chodzi. Istnieje ograniczona ilość spraw, problemów i kwestii które można szczegółowo, rozsądnie i głęboko omówić na niewielkiej liczbie stron. Jeśli chcemy przenieść na papier meandry myślenia –tego skomplikowanego, które czasem rozważa kwestie teoretyczne, czasem tworzy nowe światy, czasem próbuje uporządkować rzeczywistości, to niestety zajmie to sporo miejsca. W krótkim tekście da się zmieścić wiele, ale nie wszystko. Umiejętność zatrzymania się przy dłuższym tekście daje nam jednak możliwość pomyślenia o czymś dłużej, głębiej, nie zawsze trafniej ale przynajmniej z bardziej rozbudowaną argumentacją. Nie da się tego ominąć, nie zawsze da się skondensować, zawsze coś się traci po drodze więc jednak te trzy strony są nam potrzebne. By zmieściło się na nich „to coś więcej” co nie przeszłoby komercyjnej granicy klikalnego artykułu. Zwłaszcza, że w takich tekstach często nie mieści się to co najważniejsze. Np. że nie ma jasnej dobrej i szybkiej odpowiedzi. Jak chociażby w tym wpisie. Zwierz nie ma zielonego pojęcia jak rozwiązać problem czytelnictwa i może się założyć, że większość osób w Polsce też nie ma. Ale pomyśleć można.
Ten tekst ma pięć stron maszynopisu. Jeśli przeczytaliście go od początku do końca, możecie sobie pogratulować, przynależności do grupy osób które mają za sobą takie doświadczenie. Jednocześnie – nie wszyscy z was są omniczytelnikami – pewnie część z was porzuciła czytanie gazet – z braku czasu czy chęci. Jakoś przeżyliście choć pewnie nie chcielibyście by ktoś was źle z tego powodu oceniał czy się od was odcinał. Nawet jeśli czytanie gazet to naprawdę dobry sposób na spotkanie ze słowem pisanym. I tu chyba dochodzimy do sedna rozmowy o czytelnictwie. Wszyscy chcielibyśmy żeby czytało jak najwięcej osób. Żeby czytało mądre książki i rozumiało ich treść. Niektórzy z nas – jak zwierz – chciałoby żeby w ogóle wszyscy aktywnie uczestniczyli w kulturze, mieli na to czas, pieniądze i chęci. Ale jedyny sposób jaki znam to zachęcać, cieszyć się kulturą i pilnować by nie stała się ona pierwszą rzeczą z której rezygnujemy kiedy nagle robi się dużo pracy. Tak więc nie będę stróżem książki brata mego. To już lepiej samemu poczytać. I czekać. Może za rok zadzwonią do nas i podniesiemy stan czytelnictwa w narodzie.
Ps: Zwierzowi często się mówi żeby pisał krótsze wpisy a zwierz przekornie nie pisze. I co czytelników co raz więcej.
Ps2: Co do podważania wyników badań ponieważ widzą co raz więcej osób czytających np. w środkach komunikacji publicznej – zwierz przestrzega jednak przed takimi badaniami socjologicznymi. Zwykle się okazuje, że dużo lepiej widzimy ludzi, którzy są do nas podobni.