Kiedy zapowiedziano, że Katarzyna Rosłaniec autorka Baby Blues i Galerianek postanowiła zrealizować kolejny film zwierz wiedział, że na pewno stawi się na nim w kinie. Twórczość reżyserki stanowi chorobliwy przedmiot zainteresowania zwierza. Głównie dlatego, że pozwala sobie zadawać pytania o granice reżyserskiego samozadowolenia. Po Szatan Kazał Tańczyć pytania ożywają z podwójną mocą.
Materiały promocyjne do filmu zapowiadały, że będziemy mieli do czynienia z produkcją opowiadającą o młodej autorce, której pierwsza powieść odniosła międzynarodowy sukces. Sukces tak wielki że bohaterka rzuca się w odmęty nihilizmu. Alkohol, seks i dragi. Jak typowa 20 czy 30 latka próbująca zapełnić pustkę. Jako że zwierz napisał książkę to postanowił pójść i zobaczyć co go ominęło, bo książka zwierza nie okazała się światowym bestsellerem. Wiecie – Karolina, bohaterka filmu ma dzikie seksy i kokainę a zwierz siedzi w dresie i pije herbatę. Sami rozumiecie, że zwierz podszedł do sprawy osobiście. Zwłaszcza, że zwierz był zaintrygowany jak właściwie wydaje się w Polsce tą współczesną Lolitę, która w szybkim czasie zostaje przetłumaczona na wszystkie języki świata i gwarantuje natychmiastową międzynarodową sławę. Zwierz zna umowy jakie się wręcza debiutantom i w sumie w Polsce to ostatnią osobą, która za kasę z pierwszej książki mogłaby pić i szaleć jest pewnie Michał Szafrański, który napisał i wydał sam „Finansowego Ninja” ale to chyba byłoby na tyle ludzi mogących się pławić w książkowych zyskach. Zwłaszcza z debiutanckiej powieści.
Już na początku reżyserka zapowiada nam eksperyment wysokiej klasy. Świadczą o tym trzy rzeczy. Pierwsza to napisy początkowe – tak brzydkie i bolące w oczy (inne określenie tego nie odda), że wiadomo, że jest artystycznie. Co prawda nie są comic sansem ale ogólnie to ten poziom hipsterskiego artyzmu. To znaczy w nazwisko pani Rosłaniec nie mieści się w jednej linijce więc jest podzielone – nawet nie zgodnie z zasadami edycji- na dwie linijki. Nawet jeśli szatan nie kazał tańczyć to na pewno sam robił napisy. Druga podpowiedź artystycznej wypowiedzi pada bezpośrednio z ekranu kiedy dowiadujemy się, że oto obejrzymy 54 sceny z życia bohaterki które możemy sobie potem już sami ułożyć na 43 miliardów sposobów uzyskując za każdym razem trochę inną historię. Ale – jak podkreśla karta tytułowa, wszystkie będą takim samym portretem tej dziewczyny. Ojej. No i w końcu trzecia podpowiedź czyli sam format filmu, który w nie bardzo subtelny sposób nawiązuje do filmików kręconych telefonem znaczy na cały wielki ekran dostajemy maleńki kadr w którym nie zawsze mieści się na raz dwójka bohaterów. Jest wiec artystycznie. Bardzo artystycznie. Albo koszmarnie egzaltowanie. Zwierz wybiera bramkę numer dwa.
Zwierz zacznie od uwagi pozytywnej żeby nie było, że tylko hejtuje i w ogóle nie można się po nim niczego dobrego spodziewać. Otóż sam pomysł zrobienia filmu na zasadzie „złóż to sam” nie jest ani zły (ani też super oryginalny) ani źle wykonany. To znaczy rzeczywiście patrząc na te sceny można je sobie wyobrazić w dowolnym momencie narracji i rzadko się zdarza, żeby nie można było jakiejś przesunąć. To nie jest aż tak łatwe jak się może wydawać, więc można pogratulować autorce że ten zamysł udało się zrealizować. Problem w tym, że nawet jeśli przestawimy te sceny wiele razy to nadal film nie będzie dobry. Jeśli nie chce się wam czytać dalej to w sumie tu macie puentę.
Jest to bowiem opowieść, która koncentrując się na nihilizmie bohaterów nie ma o nim nic do powiedzenia. Więcej – nie ma za bardzo pomysłu na cokolwiek oryginalnego. Seks? Jest go w tym filmie tak dużo, że w pewnym momencie człowiek zastanawia się czy nie przewinąć. Do tego jest to seks nudny jak flaki z olejem. No ładne że panowie aktorzy i pani aktorka nie boją się tarzać nago po łóżku ale w sumie skoro nic z tego nie wynika to dlaczego ja to oglądam. Reżyserka odkryła też że jak seks już widowni nie rusza to może masturbacja, więc bohaterka masturbuje się ochoczo. Problem w tym, że to zawsze jest rozrywka głównie dla osoby wykonującej czynność, więc widz tak siedzi i troszkę nie wie co ze sobą zrobić. No bo fajnie że dziewczynie jest miło, ale w sumie co by mnie to miało obchodzić. Zwłaszcza że klucz interpretacyjny jest właściwie cepem interpretacyjnym i widz wie że seks i masturbacja nic do życia nie wnoszą a nawet wynikająca z nich przyjemność jest w tej konstrukcji świata powierzchowna. A że bohaterów nie znamy a ich emocje jakoś nie ujawniają się w kulawych dialogach to w pewnym momencie zdajemy sobie sprawę, że siedzimy w ciemnym kinie oglądając jak dwie osoby udają że uprawiają seks, co nie ma znaczenia dla fabuły, bo fabuły nie stwierdzono. W tym momencie człowiek odczuwa istotnie pustkę w serduszku.
Oprócz seksów są dragi. Oczywiście kokaina bo na salonach autorzy ćpają kokainę. Tak przynajmniej wynika bo zwierz jak spotkał jakiś autorów to dostał tylko zimne przekąski i wino ale zwierz nie napisał nowej wersji Lolity więc może dlatego. Ogólnie zwierz jeśli już się spotkał z narkotykami zażywanymi ochoczo przez współczesną młodzież to była to głównie marihuana ale może bohema którą zna zwierz jest za uboga. Albo jednak wciąż nie ma dragów ponad kokainę wciąganą przez stuzłotówkę. Nie dość że artyści to jeszcze burżuje. W każdym razie ćpanie jest podobnie jak seks przyjemnością głównie dla ćpających. I tu następuje smutna refleksja, że trochę się bohaterom zazdrości bo może na haju ten film miałby sens. A tak trzeba zupełnie trzeźwo znosić scenę w której bohaterowie wciągają kokainę z szybki telefonu gdzie na wyświetlaczu jest zdjęcie dziecka. Subtelne jest to niezwykle. Aż się serce kraje. Choć w sumie może i dobrze że ćpają. Dzięki temu dostajemy scenę seksu w klubowej łazience w czasie której facet cały czas powtarza że dziewczyna jest najlepsza, utalentowana i może wszystko. Nareszcie zwierz wie jak to by było gdyby uprawiało się seks z jakimś kołczem czy mówcą motywacyjnym.
Oprócz seksu i narkotyków jest też alkohol spożywany w nadmiarze, papierosy i nagość. O dziwo niewiele jest samookaleczenia ale kiedy zwierz już miał pogratulować autorce że tego nas pozbawiła pojawia się wątek wywoływanych wymiotów co sugeruje builmię czy anoreksję. Tu zwierz właściwie miał ochotę krzyknąć bingo, bo cóż więcej można dodać do portretu nieszczęśliwej dziewczyny, która bardzo czegoś w życiu szuka ale nie wie czego więc popada w świat prostych podniet. Bo jak wszyscy wiemy – to idzie zawsze w pakiecie i nie znał jeszcze świat nieszczęśliwego dziewczęcia, które by jadło i nie wkładało sobie palca do gardła. Tak już jest i proszę się z tym pogodzić jak z gruźlicą poetów.
Tu możecie powiedzieć – hola hola zwierzu naprawdę cię to nie rusza? Gdzie twoje serce? Gdzie twoja empatia? Gdzie twoje dragi które dostałaś za wydanie książki? Otóż problem polega na tym, że owe 54 (a może 52?) sceny z życia bohaterki nie zawierają ważnych informacji. Np. tego kim bohaterka tak właściwie jest i jakie tak właściwie są jej problemy. To znaczy wiemy, że ma pretensje do matki (w sumie trudno powiedzieć o co bo na wykreowanie jakiejkolwiek postaci nie ma czasu) i jest zazdrosna o siostrę (w sumie trudno powiedzieć dokładnie dlaczego bo na wykreowanie jakiejkolwiek postaci nie ma czasu) a sama ma chore serce. To chore serce nagle lotem błyskawicy przeniosło zwierza trochę do świata „Weronika postanowiła umrzeć” bo nie masz ci bardziej egzaltowanego zabiegu narracyjnego niż dorzucenie młodej dziewczynie choroby serca. Bo jak wiadomo, wszystkie dziewczyny mają trochę chore serca (poza tym choroby sercowe są takie romantyczne).
Główna bohaterka też właściwie za bardzo nie istnieje. Nie ma żadnej historii. Nie ma charakteru. W filmie dowiadujemy się, że jej książka była szokująca i genialna. Kiedy podaje się nam jej fragmenty to jest to koszmarnie egzaltowany bełkot. Co ważniejsze – równie banalny w swoich obserwacjach co sam film i przede wszystkim – potwornie źle napisany. Zwierz słuchał tych egzaltowanych wynurzeń z niekojącym przekonaniem, że ich autorka jest rzeczywiście przekonana że coś przed kimś odkrywa – zrywa jakąś maskę rzeczywistości i pokazuje jej brzydotę. Problem w tym, że w ogóle umyka jej fakt, że oglądanie coraz to bardziej (w zamierzeniu) szokujących wybryków bohaterki nie jest jakoś szczególnie ciekawe ani poruszające. To co zwykle nas porusza to zestawienie takich zachowań z codziennością. Codzienność zatruwa bal, bal zatruwa codzienność. W nocy pijesz, ćpasz i uprawiasz przygodny seks a następnego dnia jest środa. To jest dramat. Jak wyjmiesz z tej historii środę to zostaje ci oglądanie tego jak ktoś spędza czas na robieniu rzeczy zabawnych tylko dla uczestników zabaw. Inna sprawa – to imprezowe życie bohaterki wydaje się typowym tworem Katarzyny Rosłaniec. Ma ona bowiem wyjątkową zdolność brania elementów rzeczywistości i układania ich w wydumaną egzaltowaną bzdurę. Ponoć Katarzynę Rosłaniec boli że udajemy szczęście i idealne życie a zasłaniamy ból i problemy. Jeśli rzeczywiście autorka chciałaby pokazać życie które nie nadaje się na insta to niech podmieni dragi na kredyt, seksy na celibat a egzaltowaną matkę na chorą babcię i voila – dostanie ładny spis nieszczęść które skrywa się przed światem częściej niż przygodny seks i nadmiar kokainy.
Tym co od lat nie zmienia się w filmach Rosłaniec to dialogi. A właściwie ich brak. Albo jeszcze gorzej – ich bolesna miałkość. Kolejne kwestie czekają wieki na odpowiedź. Zwykle nie mającą nic wspólnego z pytaniem. Czasem momenty dramatyczne wypadają komicznie. Dziewczyna odmawia seksu z facetem pod prysznicem na co on biedny miś sprawdza temperaturę wody i mówi „Ale jest ciepła” – to jedna z moich ulubionych scen w filmie. Poza tym bohaterowie rzucają pustymi zdaniami. Albo wypowiadają pozornie głębokie kwestie. Wszyscy mówią bohaterce że żyje za szybko i zbyt intensywnie. Jakby widz nie załapał to jeszcze w jednej ze scen bohaterka puszcza takiego metalowego bączka. W cudownej scenie w wydawnictwie (zachodnim!) dostajemy „Jak mała Kasia wyobraża sobie pracę wydawnictwa”. Asystentka redaktora pyta „Może mi pani opowiedzieć o tym co będzie w następnej książce” na co nasza genialna autorka mówi „Nie umiem tego dobrze wyrazić słowami”. Zwierz nie chce się narzucać ale to może być pewien problem dla autorki. Tylko że bohaterka nie jest autorką. Ani pisarką. Ani postacią ze świata literatury. Ogólnie to równie dobrze mogła zdobyć sławę wyplatając koszyki. Miałoby to nawet więcej sensu bo po osobie wyplatającej pięknie koszyki zwierz nie spodziewa się elokwencji zaś po autorce choć trochę. Jedyna scena pracy, jaką widzimy przedstawia dziewczynę siedząc przed komputerem i wcinającą masło orzechowe. Bo w sumie każda scena sprzedaje się lepiej od autora który siedzi, pisze i skreśla.
Teoretycznie można się kłócić że film o nihilizmie który jest totalnie pusty może być projektem zamierzonym. Tylko pytanie – jeśli autorka filmu nie ma absolutnie nic nowego do powiedzenia i udowadnia, że jej nieoryginalne refleksje można układać w kolejne dowolne, nieoryginalne filmy, to czy powinniśmy raczyć ją przywilejem pozytywnej interpretacji. Czy to nie jest jeden z tego rodzaju filmów gdzie powołując się na artystyczny zamysł dostajemy absolutną pustotę i obowiązek wykrojenia z tego jakiegokolwiek sensu – wykonując robotę za reżysera czy reżyserkę. Zwierz miał cały czas wrażenie jakby ten bezsensowny nużący film został posklejany na chybił trafił a potem jeszcze zrzucono na mnie obowiązek ułożenia go w sensowną całość. Co jest trudne. Zwłaszcza jak sceny są złe i bez większego sensu. Autorka udowodniła tym tylko i wyłącznie to, że tak bardzo nie ma nic do powiedzenia że właściwie nie ma znaczenia jak sobie tego nie opowiemy.
Tu muszę wyjść poza sam film i podzielić się z wami pewną refleksją. Jak wiecie zwierz nie jest filmoznawcą, jest widzem zaangażowanym, krytykiem amatorem. Stąd to co teraz napisze jest raczej intuicją niż twardą zasadą. Otóż zdaniem zwierza jedną z głównych cech filmu, która czyni go atrakcyjnym dla widza, jest fakt iż film ma sens. Nie chodzi o to, że sceny układają się zawsze w logiczną historię ale o to, że widząc kolejne kadry mamy przekonanie, że nie są przypadkowe. Że jeśli coś widzimy to reżyser podjął świadomą decyzję że musimy to zobaczyć. Czasem sceny mają większe lub mniejsze znaczenie, czasem można coś wyciąć – ale celowość kolejnych filmowych obrazów czyni je ciekawszymi od życia. W życiu bowiem nie wszystko co widzimy ma cel, nie wszystko na co się napatoczymy – ma znaczenie dla opowieści. W filmie dzięki montażowi i odpowiedniemu kreowania świata tworzymy to – atrakcyjne dla widza poczucie celowości. W filmach Rosłaniec – przynajmniej dwóch ostatnich – tego elementu brakuje. A w Szatan Kazał Tańczyć brakuje go całkowicie, jest to wręcz sprzeczne z pewnym założeniem filmu. Każda scena musi pasować wszędzie więc jest w sumie dość bezcelowa. Nie opowiada żadnej niezależnej historii (są filmy w których sceny można przekładać bo sceny te coś opowiadają) i same w sobie celu nie mają. Więc człowiek patrzy i czuje rosnącą frustrację. Bo jakby nie ma w tym tej kwintesencji kinematografii. Tego filtra który odsiewa od rzeczywistości to co niepotrzebne.
Co jest w sumie ciekawe bo Rosłaniec stara się niby rzeczywistość destylować. Ale robi to nieudolnie jakby nie umiała powiedzieć co jest ważne a co nie. Albo nie umiała tego przekazać. W sumie to chyba jest dla zwierza bardziej problematyczne niż sama wydumana czy egzaltowana tematyka filmów. Bardziej poruszające niż fakt że w każdej kolejnej gorącej scenie seksu tak bardzo widać, że pan i pani są odrobinkę źle ustawieni by to zadziałało. Bardziej szokujące niż fakt że poszły na to pieniądze Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej (może naprawdę ta naga pierś gwarantuje dofinansowanie – bo w Szatanie nagiej piersi tyle że aż strach na własną popatrzeć żeby nie przedawkować). Otóż zwierz ma poważne podejrzenia że Katarzyna Rosłaniec nie umie kręcić filmów. W taki bardzo podstawowy sposób. Albo inaczej – totalnie nie rozumie jak to się robi.
Zresztą jest to produkcja, która wpisuje się w te wszystkie przekomiczne schematy kina „prawdziwie artystycznego” gdzie nagle pojawiają się wizualizacje, ujęcia w czerni i bieli albo długie sekwencje gdzie światło stroboskopowe. Będą nagie piersi i głośna muzyka. Będą nadzy mężczyźni! (prawdziwy stempel filmu artystycznego). Będą obce języki. Będzie ciemno. W niektórych scenach nie będzie słychać dialogów. Czyli wszystko to co czyni film cudownie artystycznym. Z pominięciem sensownego scenariusza. Ogólnie gdyby zwierz miał wskazać film którym dobrze byłoby straszyć ludzi, że filmy artystyczne są bez sensu to Szatan Kazał Tańczyć bardzo by się nadawał.
Zwierz słyszał pochwały dotyczące aktorów. Prawdę powiedziawszy zwierz ma z tym problem. Film jest w większości grany po angielsku (wieki świecie sypnij nagrodami). Jest to być może pierwszy film w tzw. bad englisz. Bad englisz to szlachetny język który korzysta z polskich zasad gramatycznych i angielskich słów. Bad englisz to najpiękniejszy język na świecie i doczekał się swojej reprezentacji filmowej. Poza tym jednak zwierz przyzna szczerze, że jakby się aktorzy nie starali to trochę trudno ocenić grę ludzi którzy z głupią miną wygłaszają egzaltowane wyrwane z kontekstu kwestie. Może na planie tworzyli jakieś role ale żeby je w tym filmie odnaleźć to trzeba by chyba dostać wszystko to co do niego nie weszło. Magdalena Berus to aktorka którą Katarzyna Rosłaniec uwielbia rozbierać więc dziewczyna lata nago przez pół filmu. Zwierz przyzna szczerze, obejrzałby sobie nareszcie jakiś film polski w którym dziewczyna nie musiałaby ganiać nago. Serio dlaczego kiedy chce się pokazać stany emocjonalne kobiet to pierwsza rzecz jaką się robi to zdejmuje im ciuchy. Kobiety w spodniach i stanikach też mają depresję i poczucie pustki! (tak przynajmniej zwierz słyszał). Zresztą naprawdę czy ktoś może zwierzowi wyjaśnić dlaczego jest w filmie scena w której dwie nagie kobiety z idealnym makijażem leżą na podłodze łazienki całe w pianie z gaśnicy i rozmawiają o tym że pojadą ćpać do Stanów? To znaczy w jakim uniwersum ta scena ma sens? Zresztą nie da się tu stwierdzić z przekąsem że biorąc pod uwagę ilość nihilistycznej nagości i seksu, są filmy pornograficzne z bardziej spójnym scenariuszem (o ile zakładamy że ten film ma Scenariusz).
Jak już wiecie – filmowe sceny można układać na bardzo wiele sposobów. Tym samym reżyserka równa się niemal z Cortazarem i jego Grą w klasy. Dla zwierza to jednak inne osiągnięcie. Skoro bowiem film można ułożyć na 49 milionów sposobów to zwierz obliczył że reżyserka nakręciła za jednym zamachem 49 milionów bardzo złych filmów. To jest pewne osiągnięcie. Szatan pewnie czuje się osobiście poruszony. On tylko kazał tańczyć.
Ps: Zwierz jest pewny, że ten film dostanie jakąś nagrodę. Widz musi się tak napracować by dopisać do seansu jakikolwiek sens że jak już dopisze do filmu wszystko to czego w tej pustce nie ma to jest z siebie taki dumny że chce dać komuś nagrodę.