Zwierz podjął zobowiązanie, że będzie recenzował każdy odcinek Doktora. Przez trzy tygodnie było łatwo i miło. Aż w końcu zwierz natrafił na odcinek o którym bardzo trudno napisać notkę dłuższą niż trzy zdania. No ale co zwierz obiecał pozostaje obiecane. Kilka (kilkanaście?) zdań o Knock-knock po prostu się wam należy. Tym razem już kilka dni po premierze więc ze spoilerami.
Zacznijmy od tego, że sam pomysł na odcinek bardzo się zwierzowi podobał. Nie mamy tu podróży w czasie a sama TARDIS jest wykorzystana głównie do tego by pomóc Bill przeprowadzić się do nowego domu który wynajmuje wraz z przyjaciółmi. Zwierz lubi takie historie bo zwykle odnoszą się do fajnych codziennych lęków podniesionych do potęgi bo jak wiadomo w świecie Doktora za każdą skrzypiącą ścianą stoją kosmici. Zwierzowi spodobał się też pomysł by pokazać współlokatorów Bill – innych młodych ludzi z okolicy. Tego trochę brakowało w poprzednich sezonach – dobrego zarysowania codziennego życia bohaterów.
Warstwa obyczajowa odcinka jest sympatyczna. Znajomi Bill wydają się całkiem sympatyczni, choć zwierz przyzna szczerze, że miał nadzieję poznać ich lepiej. Miał też nadzieję, że zgodnie z zapowiedziami scenarzystów Bill nie będzie musiała deklarować swojego braku zainteresowania chłopakami w każdym odcinku. Tymczasem znów okazuje się, że musi się komuś przyznać do swojej orientacji. W samej deklaracji nie ma nic złego, ale scenarzyści zarzekali się, że nie będą do tego wracać zbyt często (problemem nie jest orientacja tylko traktowanie jej jako czegoś o czym trzeba widzowi ciągle przypominać). Dobrze za to poprowadzone są sceny spotkania Doktora ze znajomymi Bill i fakt, że towarzyszka trochę jednak nie chce by te dwa światy się spotkały. Zwłaszcza że jednak to nie jest młody hipsterski Jedenasty ale Dwunasty który na oko (młodych ludzi) mógłby być dziadkiem Bill. To zawstydzenie towarzyszki czy chęć pozbycia się go z domu jest takie cudownie naturalne i fajnie pokazuje, że jednak Bill nie jest kolejną towarzyszką przekonaną, że nie ma nikogo od Doktora cudowniejszego.
Problemem jest niestety fabuła odcinka. To znaczy samo skrzypienie starego domu, które jest czymś więcej niż tylko skrzypieniem zawsze dobrze się sprawdza. Ale tu wszystko jest trochę jednak za bardzo zgodne z pewną kliszą „horrorowego” odcinka Doktora. Dom skrzypi, kosmici oczywiście czają się za każdym rogiem, a nieświadomi niczego studenci zostają zjadani po kolei. Co ciekawe – nastąpiła zmiana pewnego schematu i pierwszy nie zostaje zjedzony student czarnoskóry tylko student polski. Ponieważ to odcinek Doktora to jednak musi być jakiś plot twist. A właściwie musi być powrót do pewnego motywu przewodniego sezonu. Ponownie motywacje „złego” nie są zupełnie złe. Jak zwykle okazuje się, że jednak nie chodzi jedynie o przyjemność zjadania kolejnych mieszkańców skrzypiącego domu. Doktor Who jak zwykle przypomina swoim widzom (albo uczy widzów młodych) że za większością działań stają zupełnie inne motywacje niż zakładamy na początku.
Sam pomysł by obecność kosmitów była potraktowana rozpaczliwą próbą utrzymania przy życiu kogoś kochanego, jest bardzo dobra. Zwłaszcza próba utrzymania przy życiu rodziców – za wszelką cenę – dobrze pokazuje, że umiejętność pożegnania się z tymi których kochamy też jest ważna. Niestety mimo, że zwierz szanuje przekaz to w odcinku wypadł on jakoś blado. Być może dlatego, że w najważniejszych scenach mieliśmy do czynienia z bardzo telewizyjnymi efektami specjalnymi. A może dlatego, że jakoś wszystko za szybko i zbyt łatwo się rozwiązało. Odcinek jakoś nie zdał egzaminu jako mały horror, ale też nie wybrzmiał w pełni jako historia pewnego dysfunkcyjnego związku w rodzinie. Nawet jeśli ostatnie sceny niosły całkiem dobre przesłanie to większość odcinka była dość chaotyczna – jakby napisana tylko po to by doprowadzić do ostatecznej konfrontacji na którą twórcy mieli nieco więcej pomysłów niż na cały odcinek.
Nie znaczy to, że Knock-knock jest odcinkiem który należy spisać na straty. Ma on jeden olbrzymi plus jakim jest postać Landlorda grana przez Davida Sucheta czyli słynnego odtwórcę roli Herculesa Poirot. To jest ten cudowny moment kiedy z każdą rolą, która nie jest tą najsławniejszą widz może sobie uświadomić jak duży jest talent aktora. Suchet jest w Doktorze doskonały. Na początku cudownie grzeczny, uprzejmy, ale jednak budzący pewne zaniepokojenie. Potem w ostatnich scenach – świetnie pokazał małego chłopca w ciele starszego mężczyzny – dziecko nie mogące się pogodzić ze stratą bliskich. Łatwo takie sceny przeszarżować ale tu wyszło doskonale. Zresztą to taki odcinek w którym najlepiej wypadają Capaldi i Suchet podczas kiedy Pearl Mackie, czyli Bill, ma nieco mniej do zrobienia. To akurat zwierz uznaje za plus bo woli odcinki które niekoniecznie stawiają doświadczenia towarzyszki w centrum historii. Jednak nawet dobre aktorskie role nie zmieniają faktu, że to jeden z tych dość tradycyjnych odcinków, które ogląda się bez przykrości ale też bez zachwytu. Należy jedna dodać że pod względem konstrukcji znów przypomniał zwierzowi trochę czasy Dziesiątego Doktora. Na pewno bardziej niż ostatnie sezony.
Pod koniec odcinka dostajemy sceny które sugerują nam trochę, że zbliżamy się do ujawnienia tego co kryje się w podziemiach Uniwersytetu. Odcinek przypomina nam też na samym początku że to sezon w którym czeka nas regeneracja Doktora – o której Bill jeszcze nie wie (dobra rozmowa o szatach Władców Czasu – z ładnym nawiązaniem do klasycznych serii!). Zwierz jest prawie pewny że w tym tajemniczym pomieszczeniu z którego dochodzi dźwięk fortepianu umieszczony jest Master albo Missy ale poczeka na potwierdzenie swoich przeczuć. Nie mniej to chyba jedna postać w całym świecie Doktora którą nasz bohater mógłby jednocześnie więzić i chętnie opowiadać jej o tym co właśnie przeżył. Jeśli twórcy przypomną sobie jak doskonałe mogą być relacje Doktora i Mistrza to może czekać nas świetny finał sezonu. Jedyne co niepokoi zwierza to wiadomość, że do serialu ma wrócić John Simm, bo to może się skończyć jakimś Moffatowskim wibbly-wobbly, a zwierz jakoś wolałby tego uniknąć.
Tak na marginesie – zwierz ostatnio rozmawiał z Pawłem Opydo o tym, że ten sezon z Dwunastym doskonale nadawałby się do tego żeby zachęcać nowych widzów do oglądania Doktora. Zwierz musi się zgodzić. Te kilka odcinków jakie dostaliśmy nie tylko dobrze pokazuje, czym może być Doktor ale jeszcze jest bardzo przystępne dla ludzi nie znających wcześniejszych przygód. Jeśli więc wśród czytelników są ludzie którzy zastanawiają się czy nie zacząć oglądać serialu to pierwszy odcinek tego sezonu „Pilot” i kilka następnych doskonale się do tego nadają. A warto spróbować bo życie z oglądaniem Doktora jest lepsze od życia bez Doktora. Różnica wynosi dokładnie jednego Doktora.
Ps: Zwierz nie da głowy czy jutro będzie wpis ponieważ – uwaga, uwaga – zajmuje się chwilowo rzeczą naukową a te wymagają myślenia i pisania. Tak więc zwierz uprzedza, że idzie się zakopać w książki.