Kiedy mówimy o amerykańskich produkcjach telewizyjnych zachowujemy się czasem tak jakbyśmy naprawdę sądzili, że poza przerażającą wizją Opowieści Podręcznej, kolejnym sezonem Skandalu i jakimś nagim biustem w Grze o Tron nic nie było. Tymczasem gdzieś obok naszej mniej lub bardziej jakościowej telewizji mieści się całe mnóstwo programów telewizyjnych, które nie zmieniły się tak drastycznie od lat 90 jak mogłoby się nam wydawać. Zwierz coś o tym wiem bo właśnie zaczął oglądać trzeci sezon takiego serialu.
Zacznijmy od tego, że wszyscy – nawet sobie nie zdając często z tego sprawy – znamy trochę filmy produkowane przez Hallmark czy stacji Lifetime. Zwykle to te filmy, na które trafiało się przypadkowo w TVP – zanim jeszcze oglądanie wszystkiego jak leci w telewizji przestało być modne. Nie grał w nim zwykle nikt bardzo sławny, wszystko było trochę gorzej zrealizowane a scenariusze – zdecydowanie prostsze. Połowa filmów opowiadała oparte na faktach historie prawdziwe (wszystkie z podnoszącą na duchu puentą), drugie przypominały jeszcze bardziej ugrzecznione wersje Hollywoodzkich produkcji gdzie wszystko dobrze się kończyło głównie dlatego, ze nie było żadnego większego problemu. Wszystko zaś nosiło znamiona typowej produkcji telewizyjnej, która jednak nie ma budżetu produkcji kinowej a do tego nawet się za bardzo nie stara z nią konkurować. Takie filmy, mniej lub bardziej przypadkowo widział każdy. Zwłaszcza spora część złych przedświątecznych filmów wywodzi się z tej estetyki amerykańskiej produkcji telewizyjnej.
Zwierza zawsze fascynowała ta telewizja obok telewizji. Większość bohaterów jest w niej biała (a właściwie wszyscy są biali), pochodzi zwykle z małych albo średniej wielkości miasteczek. Jeśli żyją w dużym mieście – niekoniecznie za nim przepadają. Postacie pisane są w sposób prosty – mają jedną – podkreślają często – cechę główną i rzadko zachowują się wbrew przyjętemu dla nich schematowi. Ludzie w tych filmach są ładni ale nie za ładni, ubrani modnie ale nigdy przesadnie ekstrawagancko czy też – na pierwszy rzut oka drogo. To taka dobra Ameryka, kręcona w ciepłym świetle przez miękką soczewkę, gdzie duże miasta są gdzieś daleko a życie opowiada się przez pryzmat ludzkich historii, rodzinnych problemów i niezbyt wyrafinowanych intryg. Wszystko w poczuciu, że ważne wartości – takie jak rodzina, wspólnota, wiara w siebie (a także trochę w amerykański sen) zostaną zachowane. To oblicze kultury telewizyjnej z jednej strony nieco nam znane, z drugie – prowadzące nas do tego segmentu popularnej kultury amerykańskiej, który nie jest produkowany koniecznie z myślą o międzynarodowej widowni, ale bardzo nakierowane na rynek krajowy.
Filmy produkcji Hallmarku stały się tak dobrze znanym hasłem, że trafiły do kultury jako osobne powiedzenie – stwierdzenie, że coś jest „Hallmark movie” od razu kieruje nas w stronę jasnych kolorów, dobrych zakończeń i nie takich trudnych wzruszeń. Trochę jak kartki urodzinowe (oraz na inne okazje) z których Hallmark jest najbardziej znany – wszystko tu jest odpowiednio wzruszające, urocze i z odpowiednią puentą. To nie jest świat gdzie zachodzą szybkie przemiany demograficzne i obyczajowe. Tu nie rozmawia się o problemie jak postąpić wobec małżeństw homoseksualnych bo homoseksualistów nie ma. Reprezentacja nie jest problemem bo jest oczywiste że wszyscy są biali. Kobiety pracują i realizują się w wybranych zawodach, ale są też zawsze skłonne poświęcić czas dzieciom i rodzinie. Mężczyźni je wspierają ale jednocześnie potrzebują niezależności. Jest tradycyjnie ale nie opresyjne, komfortowo zwyczajnie. Bez tych wielkich dalekich problemów których nie da się łatwo rozwiązać.
Tyle tytułem wstępu bo teraz o serialu który zwierz zaczął oglądać. Tytuł ma Good Witch i jest – tu uwaga, uwaga – serialem który powstał po kilku filmach telewizyjnych. To znaczy w 2008 roku Hallmark zrobił film telewizyjny o tajemniczej bohaterce która przybywa do małego miasteczka i wygląda na to że jest czarownicą ale taką dobrą. Film się strasznie spodobał, powstało kilka kontynuacji po czym zdecydowano się na serial. Tym co jest w serialu najciekawsze to pomysł jak odciąć się od dotychczasowej historii, która została opowiedziana ze wszystkimi uroczymi szczegółami. Po kilku filmach bohaterka z outsiderki stała się bowiem panią burmistrz miasta, z kochającym mężem policjantem, dwójką przyrodnich dzieci i własną córką. Innymi słowy – nie za dużo dało się opowiedzieć w tym znanym schemacie. Twórcy postanowili więc być dość okrutni. Mąż bohaterki umiera, dorosłe dzieci się wyprowadzają, a do miasteczka wprowadza się nowy lekarz, który idealnie nadaje się jako potencjalny „love intrest” naszej bohaterki. Zwierz serialu sam nie szukał – znalazł go przypadkiem w ofercie Netflixa jakiegoś letniego dnia kiedy nic nie było z nowości. Co ciekawe zwierz był przekonany, że obejrzy film telewizyjny i był zaskoczony kiedy okazało się, że to serial. Co ciekawe – wszystkich wcześniejszych filmów zwierz nie obejrzał. Co w ogóle w niczym nie przeszkadza. Taki to świat w którym można nie znać połowy historii bohaterów i nic z tego nie wynika.
Taki mniej więcej jest początek serialu w który zwierz całkowicie wsiąkł. Nie ma sensu oglądać go szczególnie uważnie, choć w sumie bywa on ciekawszy od wielu produkcji jakościowych. Dlaczego? Większość odcinków skonstrułowanych jest wedle tego samego schematu. Do pensjonatu naszej bohaterki przybywa jakiś gość, który nie zdaje sobie sprawy, że ma problem albo specjalne zadanie do wykonania. Korzystając ze swoich mocy nasza bohaterka – Cassie – nakierowuje go na słuszną drogę. W tle rozgrywają się pomniejsze wątki obyczajowe. Nasza dobra wiedźma spiera się z lekarzem odnośnie wykorzystania medycyny naturalnej w leczeniu, jej córka – korzystając ze swojego specjalnego daru (dziedziczonego!) rozwiązuje szkolne problemy, a pozostali bohaterowie przeżywają swoje mniejsze i większe problemy związane z pracą, promocją miasta czy lokalnymi wydarzeniami. Co w tym ciekawego?
Przede wszystkim pewien sposób pokazywania problemów. Ciekawe jest np. podejście do spor pomiędzy medycyną naturalną a tą konwencjonalną. Ponieważ bohaterowie się lubią, a nawet ze sobą flirtują nie ma tu sporu rozumianego jako ostra wymiana zdań. Jest natomiast sporo sugestii, że za medycyną naturalną stoją badania naukowe i to co z daleka wydaje się zabobonem często ma podłoże jak najbardziej medyczne. Co ciekawe jednak serial nie jest wielkim zwolennikiem leczenia ludzi wyłącznie drogą naturalną. Wręcz przeciwnie lekarz jest postacią dobrą, kompetentną i pomagającą chorym. Jednak pojawia się w tym pewna wizja medycyny która straciła serce i koniecznie trzeba jej je przywrócić powrotem do natury albo przynajmniej uznaniem niektórych tradycyjnych metod. To ciekawa dyskusja zwłaszcza w kontekście zmniejszającego się zaufania do medycyny konwencjonalnej. Przy czym – od razu kierując to do osób których denerwują takie wątki – to wcale nie jest tak źle podane jak może się wydawać.
Druga sprawa to sprawy które „rozwiązuje” nasza bohaterka. To śmieszne że w sumie seriale koncentrują się na problemach życia i śmierci w sytuacjach ekstremalnych i umyka gdzieś po drodze sporo zwykłych problemów od których nikt nie umrze ale trzeba się z nimi skonfrontować. Jednym z najlepszych odcinków jaki zwierz widział był ten o parze szykującej się do ślubu (oczywiście w pensjonacie bohaterki) która we wszystkim się zgadza. Wiedziona intuicją wiedźma każe im dokładnie przemyśleć różne sprawy i wychodzi że pan młody zawsze zgadzał się z panną młodą w obawie, że zachowując się inaczej ją straci. Sprawa oczywiście dobrze się kończy (choć nie ślubem) ale sam problem – że próba zawsze dostosowania się do drugiej osoby nie jest zdrowa został ładnie i mało opresyjnie pokazany. I taki jest ten serial, problemy nie są wielkie, ale można je niekiedy spokojnie przełożyć na własne życie. Sporo problemów dotyczy prowadzenia małego biznesu – w ogóle to jest serial gdzie bohaterowie są małymi przedsiębiorcami a nie – jak to zwykle bywa w produkcjach większych stacji – przedstawicielami wolnych zawodów.
Serial oczywiście nie jest jakiś wybitnie mądry. Wiadomo, że pani burmistrz niemal zawsze zachowa się tak samo (napisana jako taka irytująca komediowa postać), wiadomo, że bohaterka i jej lekarz będą razem się spotykać flirtować a decyzja o związku będzie przeszkadzała jej córce. Wiadomo, że kuzynka która przyjechała z dużego miasta będzie bardziej egoistyczna niż mieszkańcy małego miasta. Czasem serial przypomina sobie, że jednak opowiada o świecie gdzie istnieje jakaś magia. W trzecim sezonie największym problemem jest pytanie czy rzadki kwiat stanowiący lokalną atrakcję zakwitnie czy nie. I wiecie co? Gdzieś koło trzeciego odcinka sezonu zwierz był już autentycznie zainteresowany tym czy zakwitnie i jaki będzie to miało wpływ na moce głównych bohaterek. Co pokazuje, że w każdy seriale można się wciągnąć, jeśli tylko polubi się jego atmosferę.
Część z was mogłoby dojść do wniosku, że zwierz ogląda Good Witch w ramach słynnego „guilty pleasure” ale to nie prawda. To znaczy o ile zwierz miewa wyrzuty sumienia kiedy ogląda jakiś serial gdzie jest za duże nagromadzenie dramatycznych zwrotów akcji. W przypadku Good Witch zwierz czuje się jak na antropologicznej wyciecze – ogląda kulturę która mimo podobieństwa do tego co zna jest mu w pewnym stopniu obca. Oglądając produkt rozmyśla nad profilem psychologicznym widza, nad jego tęsknotami i pożądaną wizją świata. W sumie rozmyśla więcej niż w czasie oglądania wielu poważnych seriali przy których nie ma aż tak silnej potrzeby szukania relacji pomiędzy produkcją a odbiorem społecznym. Tak więc w sumie zwierz nie czuje by marnował czas a co więcej – całkiem nieźle się bawi bo to serial przy którym można robić mnóstwo rzeczy. Ludzie mówią cudownie wyraźnie, każda scena ma wyraźny początek i koniec i ogólnie widać, że zrobiono to dla widzów którzy wychodzą z pokoju w połowie odcinka przynieść sobie kolejną porcję ubrań do prasowania czy odnieść coś do kuchni.
Jednocześnie gdyby ktoś z was miał gorszy dzień, tydzień czy miesiąc to zwierz poleca właśnie takie seriale. Zwierz głęboko wierzy, że takie dobre spokojne historie o tym że każdy problem da się rozwiązać jakoś człowieka uspokajają. Nie ważne że nie zawsze mają wiele wspólnego z rzeczywistością. Ważne że budują choć na chwilę miłą wizję świata do którego można uciekać. I jasne eskapizm nie jest najlepszą ze wszystkich rzeczy, ale czasem nie zaszkodzi. Zwłaszcza jak na wycieczkę zabierzemy nasze kulturoznawcze narzędzia i nie wyłączymy do końca mózgu. Bo wtedy z tej ucieczki możemy przyjechać z jakimiś wnioskami. I nie będziemy mieli najmniejszej trudności by wyjaśnić sobie dlaczego tak właściwie oglądamy trzeci sezon serialu producenta znanego głównie z tworzenia kiczowatych pocztówek na rodzinne okazje.
Ps: Zapewne zastanawia was brak podcastu. Na naszej drodze w tym tygodniu stanęła Eurowizja i pewne problemy rodzinne które roztroiły dobrze nastrojony umysł zwierza. Ale obiecujemy, że Zombie i Zwierz powrócą za tydzień.