O polityce na blogu piszę rzadko, bo mam poczucie, że to nie miejsce na tego typu rozważania. Jednocześnie – jako historyk, socjolog, pracownik czasopisma polityczno-społecznego, osoba zaangażowana i zainteresowana światem – nie mam dnia bez polityki. I dziś, kiedy historia przebiega truchtem pod moim oknem, zmieniając być może na wiele lat podstawy ustroju mojego kraju, myślę, że was w mój świat zabiorę. Mój bardzo skomplikowany świat człowieka, który coś chce przez czas, nawet zły, przenieść.
Sprawa sądownictwa rozpalająca w ostatnich dniach umysły i serca jest dobrym miernikiem tego, co właściwie się wokół nas dzieje. Zamach na trójpodział władzy, który obserwujemy, dla jednych jest zamachem na podstawy ustroju i końcem zarówno państwa prawa, jak i demokracji; dla innych – spodziewaną i wyczekiwaną zmianą. Jednocześnie obie strony chcąc nie chcąc muszą się nienawidzić – jedni niszczą system, drudzy bronią przegniłych struktur? Czy obie strony mają równe racje? Nie. Podważanie trójpodziału władzy nie jest dobre dla nikogo. Dlaczego? Otóż nawet popierając takie zmiany, należy przeprowadzić prostą operację myślową. Wyobraźmy sobie, że u władzy są ludzie, z którymi się nie zgadzamy; ludzie robiący rzeczy, na które nie ma naszej zgody – niezależnie od tego, jaka to partia czy światopogląd. Czy na pewno chcemy, by zniknęły niezależne sądy? Bez nich jesteśmy bezbronni. Czy chcemy, żeby sędziowie byli jakkolwiek uzależnieni od polityków? By bali się trafić do więzienia, jeśli wydadzą wyrok, który się nie spodoba rządzącym? Wszystkie przywileje sędziów, które budzą wśród wielu tyle kontrowersji, służą temu, by sędziowie byli niezależni. Bo to nasza jedyna ochrona przed tym, by wybrana – nawet demokratycznie – władza musiała się kogoś posłuchać. To jak w tej znanej historii o młynarzu, który przypominał cesarzowi, że są jeszcze sądy w Berlinie. Bez sądów w Berlinie wszyscy przegramy z cesarzem.
Ale jednocześnie – wiem, że ludzie którzy uważają zmiany, jakie zachodzą, za dobre, widzą sprawę inaczej. Być może nie raz i nie dwa spotkali się z wyrokiem, który uznali za niesprawiedliwy. Może sędzia, na którego się natknęli, był niemiły, niekompetentny, może po prostu arogancki. Może czytali o wszystkich przypadkach, kiedy sędzia okazał się nieuczciwy, a na takie historie można się było ostatnio często natknąć w prasie (nieprzypadkowo). Nie mogę wykluczyć, że część osób jest święcie przekonana, że sądy są już całkowicie upolitycznione i nowe ustawy nic nie zmieniają, tylko sankcjonują stan faktyczny. Jestem absolutnie pewna, że sporo osób nie jest w stanie odróżnić sprawiedliwości w pojmowaniu osoby prywatnej – która uważa, że sąd powinien zrozumieć jej postawę – od sprawiedliwości rozumianej z punktu widzenia prawa – która niekoniecznie pokrywa się z tą sprawiedliwością „zdroworozsądkową”. To jak z przepisami o przedawnieniu. Są konieczne, by system działał, ale czasem aż trudno przejść do porządku dziennego, kiedy słyszymy, co się przedawniło. Ale nie czyni to zasady złą. Zdaję sobie sprawę, że niechęć do sądów w Polsce narastała latami, była wykorzystywana politycznie i stanowi jedno z głównych spoiw wśród bardzo różnych wyborców partii rządzącej. A jednocześnie – przy całej tej świadomości przeraża mnie, jak łatwo i szybko można nam wszystkim spod stóp wysunąć to jedno z ostatnich zabezpieczeń przed władzą autorytarną, jakim są niezależne sądy.
Objęcie umysłem tego, co stało się z polityką w Polsce, jest trudne. Trzeba zacząć od tego, że dziś nie mamy wyborców dwóch partii, ale ludzi żyjących w rzeczywistościach równoległych. Jeśli dla jednych ważne osobistości w państwie zginęły w wypadku lotniczym, a dla drugich ktoś je z premedytacją zamordował, a państwo nie zareagowało, to nie ma tu wielkiego pola do negocjacji. Bo to nie dwa poglądy, tylko dwa światy. Nie znaczy, że oba są równie prawdziwe, ale mamy w kraju ludzi, którzy żyją w zupełnie innej rzeczywistości, innym świecie, w innej Polsce. Tak po prostu. Czy można ich przekonać, że się mylą? Trudno powiedzieć, skoro argumenty nie działają. Arogancka postawa części środowisk też nie pomaga. Czy ich rzeczywistość jest przez to dla nich samych mniej prawdziwa? Ależ skąd. To jest coś, co się trochę w głowie nie mieści, ale dużo tłumaczy. Podczas kiedy ja żyłam w ostatnich latach w kraju demokratycznym, w którym rządziła partia polityczna, z której niektórymi poglądami się zgadzałam, inni żyli w kraju, w którym elity umówiły się z obcym krajem, by wykończyć opozycję. Dwa światy obok siebie. Punktów stycznych niewiele.
Ale nie chodzi nawet o sprawę tak wielką, jak katastrofa smoleńska. Ludzie także w innych sferach życia żyli w dwóch światach. Cóż z tego, że wskaźniki gospodarcze pokazują, że rządom Platformy towarzyszył wzrost gospodarczy. Wskaźniki jedno, ludzka percepcja drugie. Podczas kiedy ja żyłam w kraju, gdzie rosły płace i spadało bezrobocie, a ja sama raczej nie cierpiałam bardzo z powodu łamania praw pracowniczych, obok mnie żyli ludzie, którzy zostali sami z kredytami we frankach, których praw nikt nie przestrzegał, a co więcej – niby zarabiali więcej, ale wcale się nie bogacili. Kupowali coraz więcej, ale ich życie wcale nie wydawało się lepsze ani łatwiejsze. Albo co gorsza – tylko słyszeli, że żyje się coraz lepiej, a starczało im cudem do pierwszego, a w okolicy nie było żadnego miejsca pracy, choć ponoć bezrobocie się zmniejszało. Podczas kiedy dla mnie ostatnie lata oznaczały coraz większą stabilizację, oni czuli, że czegoś im brakuje, że za mało się im pomaga, że powinni mieć więcej. Obie te Polski istniały jednocześnie. Przy tych samych wskaźnikach gospodarczych. Co więcej – pewna recepta na zmartwienia – zaciśnijcie pasa, nie bierzcie kredytu – wydawana była z pozycji ludzi, którzy nie musieli się tymi sprawami martwić. Łatwo radzić innym, by obniżyli swój poziom życia, kiedy tobie samemu całkiem nieźle się powodzi. Poza tym – potrzeby, nawet idiotyczne, rosną. Być tym jedynym, co nie ma mieszkania, samochodu czy dużego telewizora. Kto się odważy?
Mogłabym tych ludzi, którzy myślą inaczej, szczerze nienawidzić, bo psują mój kraj swoją decyzją, by oddać władzę w ręce członków partii robiącej wszystko, byleby przeprowadzić specyficzny odwet nie tylko na poprzedniej władzy, ale na ostatnim dwudziestopięcioleciu. Bo przecież to nie chodzi o to, by rozmontować Polskę Platformy, ale o to, żeby przepisać te ostatnie ćwierć wieku tak, jakby wydarzyło się coś zupełnie innego. Stąd dziś znów rozmawiamy jak w latach 90., dekomunizujemy ulice hurtem, kłócimy się o to, kto był w PZPR, a kto ma prawo być opozycjonistą. Dziennik telewizyjny przekonuje, że dopiero teraz kończy się w Polsce komunizm. To wszystko jest próbą odegrania jeszcze raz dyskusji już raz przeprowadzonych – tylko teraz w wydaniu tych, którym nie spodobały się tamte odpowiedzi. Bo przecież to jest – poza wszystkim innym – mała zemsta za roszady polityczne, które rozgrywały się, gdy jeszcze prezydentem był Wałęsa. Tyle że o ile polityków PiS i ich zachowania szczerze nie znoszę i muszę wyłączać telewizor, kiedy się w nim pojawiają, to o wyborcach mam zgoła inne zdanie. Myślę, że wyborcy PiS mają bardzo podobną potrzebę co ja – chcą się w tym kraju poczuć dobrze. U siebie.
Myślę, że gdybym mieszkała w mniejszym mieście, urodziła się w innej rodzinie, chodziła grzecznie do kościoła i pracowała w niewielkim zakładzie pracy, mogłabym dostrzegać zalety rządów PiS. Sprawa Trybunału Konstytucyjnego byłaby wysoce abstrakcyjna – bo w sumie, to są jacyś ludzie w togach, daleko ode mnie. Jasne, przy odpowiedniej wiedzy nietrudno dostrzec, że Trybunał i Sąd Najwyższy wpływają na życie wszystkich Polaków, ale kto się nad tym zastanawia? Kto się zastanawiał przez ostatnie osiem lat? Byłabym zwolenniczką 500 plus, bo dobrze dostać pieniądze na dzieci. Zwłaszcza, że młode rodziny cienko przędą. To, że część matek zostanie w domu, by mnie nie martwiło – w końcu kobieta powinna być przy dziecku w pierwszych latach. Nie miałabym problemu z tym, że kościół ma tyle do powiedzenia w sprawach polityki – przecież wszyscy w Polsce chodzą do kościoła. A jeśli nawet ktoś nie chodzi, powinien podporządkować się większości, w końcu tak działa demokracja, co większość wybierze, to ma być. Mogłabym się bać imigrantów – może jedna wizyta w Egipcie zostawiłaby mi złe wrażenia, może jakaś kuzynka w Anglii mieszkałaby w złej dzielnicy. Może nigdy bym nie widziała żadnego muzułmanina na oczy, tylko jakiś tłum w telewizji. Może bym chciała, żeby było, jak jest. Bo tak zawsze było. Może bym się tym nie przejmowała, bo musiałabym się zająć dzieckiem, zrobić obiad mężowi, poplotkować w pracy, wyprasować sukienkę do kościoła. Może wszystko byłoby dobrze, skoro wszyscy zdrowi.
Być może, jak bardzo wielu Polaków, byłabym przekonana, że wszyscy politycy to złodzieje, szuje i podli ludzie. Jedni kradną i drudzy kradną. Jedni łamali prawo i drudzy łamią prawo. Ogólnie niczego dobrego nie można się po nich spodziewać. Dorwali się do koryta i chcą dla siebie jak najwięcej. Więc nie ma różnicy, kto rządzi i co tam w tych sejmach zadecydują – wszyscy i tak myślą tylko o sobie. Rozmawiałam z ludźmi, którzy głosowali w wyborach, kierując się przekonaniem, że albo ich głos niewiele zmienia, albo że dobrze będzie wtedy, kiedy do władzy dojdzie ktoś inny. Co więcej, spotkałam ludzi, w których była tak wielka potrzeba, by ktoś w końcu postępował zgodnie z tym, co mówi i obiecuje, że gotowi byli zaakceptować nawet najbardziej niedemokratyczne propozycje, byleby przedstawiająca je osoba nie kręciła i robiła tak, jak mówi. Jednocześnie w tym wszystkim jest przekonanie towarzyszące ludziom niezależnie od grupy społecznej, że polityka jest czymś oderwanym od życia i dalekim. Nie ma zaufania do klasy politycznej, a za tym idzie – brak zaufania do systemu. Jak szanować coś, co powstało w wyniku pracy tych, których nie szanujemy? Nietrudno dostrzec, że przy takim spojrzeniu mało jest instytucji państwa, którym się ufa.
Próba zrozumienia, skąd biorą się cudze poglądy, nie oznacza wcale zgody na nie. Nie jestem się w stanie pogodzić z rosnącą w kraju ksenofobią i rasizmem. Ale jednocześnie nie mam wrażenia, by przed ich rozwojem wśród zwykłych, niezaangażowanych w żadne organizacje ludzi, chroniła mnie pogarda. Widzę zmasowaną akcję propagandową władz i mediów. Wiem, że zadziała. Bo zmasowane akcje propagandowe działają. Mogę się martwić, że na moje społeczeństwo podziałała szybciej. Że cała ta propaganda nie musiała być subtelna. Nie spotkała się z oporem. Była cyniczna do granic. Jednak wiem, że ludziom łatwo sprzedać strach. Zwłaszcza wtedy, kiedy można zinterpretować rzeczywistość tak, że potwierdza nasze obawy. Jasne – jeśli się siedzi, ogląda, słucha, śledzi, analizuje, to łatwo zrozumieć – ten mężczyzna, który wysadza się na koncercie, i ci ludzie, których chcemy przyjąć do kraju, to zupełnie inni ludzie. Ale nie wszyscy potrafimy analizować wydarzenia na świecie – wciąż mało kto rozumie, że spora część problemów Zachodu bierze się z kolonialnego dziedzictwa, z problemów z kwestiami narodowości nowo przybyłych, z masowym ściąganiem ludzi do pracy w poprzednich dekadach. Nawet wśród moich wykształconych znajomych niekiedy widzę niechęć do pochylania się nad skomplikowaną siecią powiązań i zależności, które sprawiają, że mamy takie a nie inne problemy na świecie. A jeśli ktoś nie podejmuje tego wysiłku, to się boi. Boi się umiejętnie postawionego chochoła. Może podpartego nieuleczonymi jeszcze w społeczeństwie (a przynajmniej w niektórych jego grupach) ciągotami do antysemityzmu. Może dlatego ten strach tak dobrze się trzyma. Może dlatego lud się boi. Chciałabym, żeby się nie bał. Ale jednocześnie wiem, że dla obu stron coraz trudniejsze jest zdanie: wszyscy ludzie są wyjściowo równi i zasługują na szacunek. To dziś pogląd niemal radykalny.
Tak więc staram się wcielić w kogoś innego. Nie być dziewczyną z dużego miasta, z inteligenckiej rodziny, z małego akademickiego bąbelka. Wyjść tam, gdzie to, co ja uważam za słuszne, nie jest oczywiste. Prawda jest taka, że nie uważam, by było łatwo wyznawać moje poglądy. Bycie osobą bardzo otwartą wymaga ciągłego pilnowania samego siebie, zadawania sobie pytania nie tylko o to, co jest dobre dla mnie, ale o to, co jest dobre dla innych. Kwestionowania pomysłu, że to, co podoba się mnie, spodoba się wszystkim. Przyznawanie innym wolności bywa paradoksalne, niechęć, by prawo krępowało jednostkę, by ktokolwiek narzucał mi swoją wiarę czy światopogląd, oznacza, że sama się muszę pilnować. Czasem bywa ciężko, zwłaszcza że pól, na których trzeba wykazać się obywatelską postawą, jest coraz więcej. Myślę też, że trzeba dobrze panować nad strachem przed tym, co inne, dziwne, zmienne. Trzeba sobie powtarzać bardzo często, że jedni muszą coś oddać, by drudzy też coś mieli. Trzeba nie być egoistą, a jednocześnie trzeba bardzo egoistycznie bronić swoich praw. To trudna postawa, myślę, że dla wielu bardzo paradoksalna. Moim zdaniem – najbardziej słuszna, bo dawanie innym praw zawsze stoi wyżej, niż ich odbieranie. Im mniej osób jest wykluczonych, tym łatwiej będzie się nam żyło. Jest to też postawa bardzo utopijna, bo zawsze ktoś jest wykluczony. No i nie jest łatwa. Trzeba bardzo dużo nad nią myśleć. Weryfikować. Szukać. A ludzie uciekają od wolności, odpowiedzialności i wszystkiego, co wiąże się z pochylaniem się nad samym sobą. Tacy jesteśmy i póki ktoś nas nie zmusi, nie przypilnuje, nie nauczy, chętnie oddajemy naszą wolność. To nie jest nowy mechanizm, choć zawsze przerażający.
Zresztą to pilnowanie samego siebie czasem bywa trudne też dla mnie. Kiedy widzę chłopaka na ulicy w bluzie z żołnierzami wyklętymi czy z powstańczą kotwicą, mam złośliwą ochotę zrobić mu test z historii. Albo po prostu szczerze go nie lubić. Ale często poprawiam sama siebie. Patrzę na koszulkę z najtańszego poliestru, na bluzę, której nie robił polski producent. Nie raz i nie dwa złapałam się na tym, że ten ideologiczny strój miał jeszcze jeden element – był tani. Nie kupiony w galerii handlowej, bo tam drogo, ale na bazarku. Może przemyślany ideologicznie, a może taka jest moda, a może nie ma innego modelu. Chcę się wkurzyć na tego młodzieńca i na wszystkich młodych ludzi, którzy deklarują głosowanie na PiS. Ale potem przypominam sobie te wszystkie internetowe rozmowy, w których współczesna młodzież jest pogardzaną bandą idiotów, z których nic nie będzie. Czyżbyśmy byli trochę winni, może skoro nie są w stanie nic udowodnić i zrobić to przynajmniej założą koszulkę. Może są młodzi i potrzebują prawdziwej ideologii, nawet jeśli jest tak strasznie uproszczona. Może zupełnie nie rozumieją, o co chodzi, ale skoro kolega ma koszulkę, to oni też mają. Czy mogę nie lubić tego chłopaka w tej koszulce, czy patrzeć na niego jako na wytwór tylu różnych czynników, że zasługują na osobny wpis. Przecież gdzieś z tyłu głowy wiem, że ten chłopak mógłby mieć koszulkę z Karskim, a nawet z Edelmanem. Gdyby mu ją odpowiednio sprzedać. Tylko tego nikt nie robił. Przynajmniej nie tak, jak się podoba młodzieży. Bo wszak co było najlepsze w Żołnierzach Wyklętych? Byli antysystemowi. Jak młodzież. A może chłopak po prostu jest biedny i nic nie ma poza tymi Wyklętymi. Więc myślę, i myślę. Jak tego młodego człowieka rozumieć i nie rozumieć jednocześnie.
Wiem, że wśród wielu osób, które znam, obecna sytuacja polityczna budzi głęboki sprzeciw. Musimy coś zmienić – zrobić coś więcej, niż wyjść na ulicę. Też uważam, że doszliśmy do jakiegoś punktu, w którym jest trudno po prostu patrzeć i nic nie robić. Ale jednocześnie wiem, że mieszkam w kraju, w którym takie zmiany i decyzje podobają się ponad 30% głosujących. Jeśli nawet wymienimy władzę i znów przerobimy wszystko, jak było, te 30% z kawałkiem nie zniknie. Nie rozpłynie się. Nadal będzie żyć w swojej równoległej rzeczywistości. Nie możemy ich zignorować. Ich rzeczywistości. Ich lęków. Ich poczucia, że chcą czegoś innego, rzetelnego, podbudowanego ideologią. Czegoś, co nie będzie tym, co już znali. Nie można ich wyrzucić i o nich zapomnieć. I nie mówię tu o tej części, która wszędzie widzi bezpiekę i zachowuje się tak, jakby jedynym punktem odniesienia w historii Polski był okrągły stół. Rzeczywiście, tu mamy do czynienia z ludźmi, którzy tak mocno wierzą w swoją wizję dziejów, że nic im nie pomoże. Mówię o tym szerokim elektoracie, którego okrągły stół też nie za bardzo obchodzi. Chcą, żeby było inaczej. Być może uczciwiej, może „na zdrowy rozum” sprawiedliwiej, może po dawnemu, kiedy nikt nie miał za wiele. Pytanie – czy istnieje jakieś wspólne inaczej, do którego można dążyć?
Nie chcę nienawidzić. Nie chcę nienawidzić swojego kraju. Jego mieszkańców. Wyborców innej partii. Swoje negatywne uczucia pozostawiam dla ludzi, którzy moim zdaniem naprawdę na nią zasługują. Dla tych polityków partii rządzącej, którzy kłamią w mediach – tylko po to, by budzić strach i panikę wśród ludzi. Dla tych, którzy z uśmiechem lekceważą prawo i jego zasady – jednocześnie głosząc, że oddają ludziom dostęp do sprawiedliwości. Tych, którzy co chwila powołują się na wyniki wyborów, ale odwracają się plecami od większości społeczeństwa, jakby zapomnieli, że wygrać wybory a dostać mandat na robienie wszystkiego to nie to samo. Tych, którzy własną nieuczciwość tłumaczą przewinieniami poprzednich partii i ustrojów. To, że Kowalski kradł, nie znaczy, że Wiśniewski może. A jeśli Wiśniewski przyszedł na stanowisko, bo wszyscy wiedzieli, że Kowalski kradł, to jego przewinami nie może tłumaczyć własnej nieudolności. Nie jestem w stanie słuchać tych, którzy podważają cierpienie ludzi, odwracają się od tragedii i z poczuciem moralnej wyższości dyktują innym, jak mają żyć. Nie jestem w stanie patrzeć na dziennikarzy, którzy muszą wiedzieć, że kłamią. Nienawidzę niekompetencji, ale też świata, w którym ktoś próbuje mi wytłumaczyć, że drzewo jest po to, by człowiek mógł je ściąć. Nienawidzę paskudnej obłudy. Przyznam szczerze – nienawidzę takiego sprawowania władzy. Władzy, która musi wiedzieć, że postępuje niezgodnie z zasadami, bo czy inaczej pracowałaby pod osłoną nocy?
Za poprzedniej władzy żyło mi się dobrze i nie byłam na ani jednej demonstracji. Teraz co chwila jestem na jakiejś. Mniej lub bardziej beznadziejnej, mniej lub bardziej licznej. Już dwa razy polityka stukała do mych drzwi. Kiedy jako kobieta poczułam się fizycznie zagrożona propozycjami nowych przepisów antyaborcyjnych. Kiedy jako osoba pracująca w mediach pojechałam w nocy pod sejm, bo nagle wieczorem okazało się, że praca, którą przecież pośrednio wykonuję, jest zagrożona. Nigdy wcześniej nie musiałam iść na żadną demonstrację poza Paradą Równości. Nie czułam się zagrożona. Czy zagrożeni czuli się ci, których nie widziałam? Chyba nie. Demonstrowali przedstawiciele niektórych zawodów, związkowcy, zwolennicy Radia Maryja, ale cała reszta żyła dość spokojnie. Miesięcznice smoleńskie odbywały się co miesiąc na Krakowskim Przedmieściu i tak wrosły w kraj, że trudno było o nich pamiętać. A jednocześnie – w tym spokojnym, europejskim kraju musiało być mnóstwo niesamowicie niezadowolonych, sfrustrowanych ludzi, przekonanych o tym, że są krzywdzeni, ignorowani i prześladowani. Nikt tego nie rozładował, nikt tego umiejętnie nie uleczył, nikt tych ludzi nie zmienił.
Ta myśl mówi mi, że do tego, co było, nie da się wrócić. Bo gdybyśmy mieli wrócić, to znów zrobi się nam pod skórą taki czyrak. Czyrak, który zresztą zrobił się i w Stanach, i Wielkiej Brytanii. Coś musi się zmienić. Nie uważam, by partia rządząca miała pomysł na zmianę, bo jest partią odwetu, wiecznej opozycji. Jedyna opozycyjna partia z większością sejmową w historii ludzkości. Nie może zaleczyć ran, bo żyje z tego poczucia niedocenienia, z tej alternatywnej rzeczywistości. Nie widzę też na scenie politycznej kogoś, kto miałby dobry pomysł, co dalej. Przeszłość była lepsza od teraźniejszości, ale gdyby nie tamte błędy, to populistyczne hasła nie padłyby na tak podatny grunt. Gdybyśmy jednak o czymś nie zapomnieli, to nie byłoby teraz takiej krwiożerczej chęci odwetu, takiej agresji (niektórych środowisk), takiej potrzeby odbicia sobie lat prześladowań – często przemocą i pogardą. Coś w tamtym układzie było bardzo nie tak. I niekoniecznie chodziło o sam układ, ale może o to, jak rządzący umieli się wytłumaczyć. W końcu jeśli jest taka aprobata społeczna dla rozmontowania zasad trójpodziału władzy, to znaczy, że ludzie nie do końca rozumieli, co i jak działa.
Nie jestem symetrystką. Wiem, że teraz jest gorzej, niż było. Jestem przekonana, że im więcej wolności da się ludziom, im silniejszy związek kraju z instytucjami międzynarodowymi, im mniejsze związki kościoła i państwa, tym żyje się nam lepiej. Ale jednocześnie jeśli czegoś naprawdę nie lubię, to życia w plemieniu. Kupowania poglądów w pakiecie. Uczuć w paczce. Kiedy widzę coś, czego nie rozumiem, nie chcę uciekać w nienawiść, chcę zrozumieć – bo tylko wtedy może da się coś zrobić. Ale przede wszystkim – wiem, że muszę przez każdą sytuację „przenieść” to, co najważniejsze. Humanizm, który nakazuje mi uznawać, że wszyscy zasługujemy (wyjściowo) na szacunek. Empatię, która każe mi zapytać, co właściwie siedzi w głowie tych „innych”. Szacunek, który sprawia, że nie chcę oficjalnie przejmować języka drugiej strony. Ostatecznie chciałabym po wszystkich perturbacjach pozostać sobą, a nie stać się gorszą wersją siebie. To chyba byłby za duży koszt. Jednocześnie moje doświadczenia życia w świecie spraw trudnych jest niewielkie. Może się nie da. Ale nie porzucę moich zasad tylko dlatego, że ktoś mi się kazał przypisać do jakiegoś plemienia. Nie dlatego, że są równoważne. Ale dlatego, że polityka nie polega na zapisywaniu się do sekty, plemienia czy fandomu. Polityka polega na posiadaniu poglądów i podejściu do instytucji państwa. Poglądów, które można modyfikować, zmieniać i można o nich dyskutować. Kiedy nie można o nich dyskutować, to już nie poglądy, tylko wyznanie wiary. Można je mieć, ale nie powinniśmy budować kościołów w miejsce parlamentu.
Patrzę na przerażone posty moich znajomych w Internecie. Robię sobie notatkę w kalendarzu, by iść na demonstrację. Rozmawiam z przyjaciółmi. Żyję polityką na poziomie, który wcale mi się nie podoba. Zwłaszcza że trzeba się jeszcze martwić o sprawy międzynarodowe i o wielkie góry lodowe. Wiem, że ludzie nie chcą się zajmować polityką. Nie widzą w niej samych siebie. Chcą spokoju, rozwijania swoich pasji. Dyskusji o tym co czują, że jest blisko ich. Poczucie, że polityka należy do innego świata to nie jest wina PiS. To wina wszystkich rządzących partii od początku nowego systemu. Wina też poprzedniego systemu. Chciałabym, żeby polityka była dla ludzi ważna. Ale to nie jest takie proste. Nie da się kogoś zawstydzić do innego życia. Do innej postawy. Da się wyedukować, poprowadzić, zachęcić. Wyższość tych, którzy się angażują niewiele zmieni. Poza utwierdzaniem postaw. Tylko, że aby się z tym pogodzić, trzeba wyjść poza siebie, stanąć obok. Kto ma na to czas.
Polityka nie jest nieważna. Jest piekielnie ważna. Jest tym, co determinuje niemal wszystko, co nas otacza. Nawet fakt, że biorę ślub w urzędzie, jest wynikiem czyjejś politycznej decyzji. Decyzji, która uznała taki związek za legalny. Polityczna jest moja praca i to nie dlatego, że pracuję w tygodniku, ale dlatego, że należy mi się urlop. Ktoś ułożył i przegłosował prawo pracy. Polityczny jest mój dojazd do pracy. Dlatego, że polityczne decyzje gwarantują istnienie wolnej prasy. Bez dotacji na metro nie byłoby czym dojechać do redakcji. Polityczne jest moje łącze internetowe – państwo mogłoby mi ograniczyć Facebooka czy zamknąć mi Internet za wielkim murem. Polityczna jest kultura, o której kocham pisać. Kino, bez którego nie mogę żyć. A dziś ten blog. I to dobrze.
PS: Pod wpisem nie ma sekcji komentarzy. Dlaczego? Bo mam jeszcze jedną refleksję. W prawdziwym życiu zdarzało mi się wielokrotnie rozmawiać z ludźmi o skrajnie różnych poglądach, krytykować ich, zgadzać się, itd. W Internecie jednak rozmowa polityczna zamienia się w pyskówkę, a refleksja nad wydarzeniami, zamiast się rozwijać, skraca do jakiegoś bon motu. A ja chcę dziś skończyć mówić. Bez przerywania.
PS2: Wpis napisałam po tym, jak przeczytałam gdzieś w sieci, że ktoś nie napisałby wpisu politycznego, bo się boi utraty czytelników. Ja myślę, że mam poglądy, które tak naprawdę są dla wszystkich. I niczego się nie boję. Ale też nie mam wrażenia, bym cokolwiek naprawdę ryzykowała. A jednocześnie, w imię bloga rozumiejącego, doskonale rozumiem tych, którzy o polityce nie piszą.