Ostatnio popadłam w specyficzne uzależnienie – nadrabiam cały sezon MasterChef US. Piszę uzależnienie bo miałam obejrzeć tylko jeden odcinek na próbę a tu nim zwierz mrugnął minęło kilkanaście godzin obserwowania kucharzy. I to sprawiło, że zwierz zaczął się nad programem zastanawiać. Choć pewnie w innych kategoriach niż myślicie. Post zawiera minimalny spoiler do ósmego sezonu amerykańskiego MasterChef US.
Programy reality-show tak naprawdę mają dwa wymiary. Jeden czysto rozrywkowy – oglądamy ludzi którzy ze sobą rywalizują, możemy ich lubić, nie lubić, kibicować, oceniać. Nim minie piąty tydzień rywalizacji wszyscy wiemy jak należy odpowiednio usmażyć przegrzebki i dlaczego te rybne taco zupełnie się nie nadają do spożycia. Nawet jeśli ani jednej ani drugiej potrawy nigdy wcześniej nie mieliśmy w ustach. To zabawa, która gra na naszych emocjach tworząc pozór „reality” ale w rzeczywistości jest od początku do końca wyreżyserowana. Zwierz niedawno pisał o tym jak stosunek reżyserii do reality zwiększa się z sezonu na sezon. Ostatecznie większość widzów zaczyna zdawać sobie sprawę, że ogląda bardzo specyficzny spektakl, który udaje że nie ma aktorów, reżysera i dekoracji a w istocie jest bardzo dokładnie przygotowany, zmontowany i zainscenizowany. Z czasem (o ile mamy analityczny umysł) uczymy się rozpoznawać odpowiednie segmenty, sposoby budowania napięcia, nawet wiemy gdzie została zaplanowana przerwa na reklamę. Pod tym względem programy reality są specyficznym wytworem naszej kultury która z jednej strony chce nasz przekonać, że prawdziwe życie jest ciekawsze od fikcji, z drugiej cały czas walczy z tym, że prawdziwe życie jest niesłychanie nudne w porównaniu z fikcją. Musi więc jest non stop przepisywać tak by pasowało do znanych z kultury schematów fabularnych.
Zwierza dziś interesuje jednak drugi aspekt. Programy reality show w pewien sposób budują bazę marzeń, ambicji i aspiracji. Pokazuje jak powinien wyglądać sukces i jakie cechy należy posiadać by go osiągnąć. Do tego – w zależności od charakteru programu, podpowiada że umiejętności, czy właściwie talent może nam pozwolić na osiągnięcie najwyższych zaszczytów nawet jeśli w życiu wybraliśmy inną drogę. Dzięki takim programom możemy przeskoczyć do lepszego świata nawet jeśli po drodze zdarzyła się nam wpadka. Wystarczy tylko odpowiedni talent, pewność siebie, umiejętność uczenia się na własnych błędach i jeszcze kilka innych cech nagradzanych przez reality show. Na koniec zaś udowodnimy wszystkim, że nasze wielkie marzenie miało sens. Teraz tylko czas na kolejne osoby które pójdą naszym śladem. Bo bez marzenia cały system się rozpadnie. Marzenia są konieczne by pokazać że w każdym momencie naszego życia tak naprawdę moglibyśmy robić coś innego, zdecydowanie ciekawszego. Ewentualnie, że musimy ciężko pracować by ostatecznie na pewno osiągnąć sukces. Dzięki temu łatwiej znieść naszą obecną sytuację i pielęgnować marzenia o lepszej przyszłości.
Pytanie które nurtuje zwierza to kwestia – o czyich marzeniach mówimy w przypadku programów jak MasterChef. Spójrzmy na tegoroczną edycję. Wśród wielu wybranych kucharzy znalazła się uczestniczka imieniem Reba. Reba to pani domu po czterdziestce. Pochodzi z ubogiej białej, wiejskiej rodziny. Co upolują to zjedzą. Czasem zjedzą coś lepszego, czasem zjedzą wiewiórkę. Show od początku mówi nam że Reba jest dobrą kucharką. Nawet bardzo dobrą – potrafi upichcić dania pyszne, dobrze doprawione, zaskakujące. W wyzwaniach grupowych dobrze sobie radzi, bo myśli, wykonuje polecenia, zgłasza uwagi. Reba nie przeszła żadnej gruntownej metamorfozy więc ma blondy włosy z siwiejącymi odrostami a w kuchni pojawia się w koszuli w kratkę. Mówi w sposób który nawet dla sędziów bywa niezrozumiały zwłaszcza kiedy nazywa ziemniaki „taters”. Bo tak się u niej mówi.
Reba należy do tej części społeczeństwa amerykańskiego o której rzadko myślimy. Bardzo biednej, rzadko wykształconej ludności wiejskiej, której perspektywy są zwykle ograniczone przez brak funduszy, odległość od dużych ośrodków miejskich. Do tego wyrwanie się z takiej sytuacji jest utrudnione – mówi się inaczej, wygląda się inaczej ma się inny zestaw doświadczeń. Wydawać by się mogło, że reality show będzie stanowił dobre drzwi do lepszego świata. Z jednej strony – wiemy na pewno, że prowadzi – 70% wybranych do MasterChef uczestników nie wróciło do dawnego zawodu. Z drugiej – niekoniecznie. Weźmy Rebę – program jeszcze się nie skończył ostatecznie więc zwierz nie wie co bohaterka będzie robiła dalej. Jedno jest pewne programu nie wygra. Co więcej tak naprawdę – nigdy nie mogła go wygrać.
Stało się to jasne, kiedy Reba dostała do ugotowania danie z kokosem. Nigdy nie jadła kokosa. Dlaczego? Cóż kokos nie jest najpopularniejszą potrawą w wiejskiej części Stanów. Kiedy uczestniczka ugotowała krewetki w kokosie, jasne było, że nie wygra, zwłaszcza gdy jeden z sędziów ocenił, że to mu przypomina pozornie luksusowe danie z lat 90, serwowane ludziom których na luksus nie stać. I w sumie w tym jedynym przypadku doskonale odbija się pewien społeczny problem takich programów. Nasze doświadczenia kulinarne jak mało co zdradzają nasze miejsce w społeczeństwie. Im więcej smaków próbowaliśmy, im więcej kuchni poznaliśmy, im lepiej rozpoznajemy choć z nazwy różne potrawy – tym wyższej jesteśmy w drabinie społecznej. Nie znaczy to, że nasza dieta jest lepsza. Bo można się źle odżywiać najbardziej wyszukanymi potrawami ale na pewno – jesteśmy większymi kulinarnymi erudytami.
Jedzenie rozdziela nas klasowo w coraz dziwniejszy sposób. Kiedyś osoba uboższa była często wychudzona i zagłodzona. Dziś zwłaszcza w Stanach, otyłość zwykle oznacza przynależność do niższej klasy społecznej – bo tam spożywa się najwięcej przetworzonych wysokokalorycznych produktów. Moda na zdrowe i świeże jedzenie obejmuje głównie klasę średnią i wyższą. Ta ma pieniądze na naturalne składniki, świeże owoce i ogólnie te wszystkie produkty które kiedyś kojarzyliśmy z tym naturalnym, wiejskim życiem. Podczas kiedy klasy niższe tyją na zupach z puszki i ziemniakach z proszku, klasy wyższe jedzą fasolkę szparagową z bobem jak największe rarytasy. W Polsce pewien cień tego trendu mieliśmy niedawno kiedy zapotrzebowanie sprawiło, że kiedyś symbol ubogiej diety – brukiew, stała się zaskakująco droga i trudno dostępna. I choć może się to wydać intrygujące – dziś w młodszym pokoleniu to że wiemy jak smakuje brukiew może świadczyć o naszym wyższym statusie społecznym a nie niższym.
Wróćmy do Reby. Ona MasteChefem nie może zostać. Jej perspektywy kulinarne są za wąskie. Choć show daje uczestnikom dodatkowe lekcje gotowania (chyba nie myśleliście że oni wszyscy z domu wynieśli wiedzę jak przygotowywać te trudne potrawy) to jednak nie są one w stanie wyrównać wszystkich różnic społecznych. Ostatecznie ktoś kto wygra konkurs musi nie tylko wiedzieć o gotowaniu zdecydowanie więcej niż przeciętny Kowalski ale mieć też szerokie perspektywy kulinarne. Te zaś są nieodłącznie przypisane do klasy społecznej (poza oczywiście jednostkowymi przypadkami). Ostatecznie MasterChef choć teoretycznie pozwala każdemu sięgnąć po sukces tak naprawdę opowiada o marzeniach które mogą spełnić przedstawiciele tylko wybranych klas społecznych. Tylko oni mają bowiem wystarczająco dużo kapitału by sobie poradzić w tym świecie. I jasne, z programu może odpaść każdy. Ale czym innym jest odpaść bo się słabo gotuje, coś przypali czy źle zrobi a czym innym ponieważ zabrakło doświadczenia i kapitału. Reba przygotuje danie które jej grupie społecznej kojarzy się z luksusem. Z punktu widzenia tego do czego powinna dążyć, jest już opóźniona o 20 lat, bo nie zna najnowszych trendów a jej definicja luksusu jest zupełnie inna – nie tylko od tej którą znają sędziowie programu ale też widzowie.
Wydawać by się mogło, że tym co teoretycznie niweluje znaczenie różnic klasowych powinien być wiek. Czyli – jeśli weźmiemy młodych ludzi czy dzieci, to tak naprawdę różnice klas jeszcze nie będą ich przypadku aż tak decydujące. Bo jeszcze te różnice nie zdążyły narosnąć tak bardzo. Problem w tym, że niestety – to nie będzie prawda. W Internecie można znaleźć całkiem sporo artykułów zaskoczonych felietonistów którzy odkryli, że MasterChef Junior pokazuje różnice klasowe bardziej niż jego dorosła wersja. Bo to jakie dzieci będą w ogóle gotowały i jadły coś innego niż mrożone nuggetsy z kurczaka zależy od wykształcenia i świadomości rodziców, a także od ich budżetu (mrożone jedzenie bywa tańsze od świeżego). Ostatecznie MasteChef Junior doskonale pokazuje, że talent pewnych rzeczy przeskoczyć nie potrafi – już na poziomie małych dzieci (no tak między 8 a 13 rokiem życia).
MasterChef ostatecznie staje się produkcją która odpowiada marzeniom i ambicjom przede wszystkim zawiedzionej klasy średniej. Wszystkim tym szefom reklamy w czasopismach czy specom od IT którzy w skrytości ducha marzą by rzucić to wszystko i założyć restaurację. To dla nich i dla ich dzieci ten program stanowi punkt odniesienia. Z jednej strony – nie ma w tym nic złego, ostatecznie możemy założyć, że np. programy gdzie trzeba śpiewać są dużo bardziej inkluzywne klasowo (bo akurat tu pewne obeznanie jest mniej znaczące). Z drugiej – to ciekawe jak bardzo reality show utrzymują iluzję że tak naprawdę są dla każdego i każdy – o ile ma talent i charakter – może podążać tą ścieżką. Udawanie że podziałów klasowych nie ma i wszyscy mają takie same szanse prowadzi ostatecznie do takiej dość frustrującej sytuacji gdzie marzenia jednej klasy społecznej sprzedaje się jako powszechnie dostępne.
Reba z programu odpadła. Musiała odpaść. Niezależnie od tego jak dobrze by gotowała to nie jest w stanie przeskoczyć swoich braków. Nie jest to w sumie jej wina. Gdyby urodziła się gdzie indziej, miała więcej pieniędzy, lepsze wykształcenie i nie polowała na wiewiórki mogłaby znać smak kokosa. Ale tych wszystkich szans nie miała. Wszyscy w kuchni MasteChef żegnają ją ze łzami, sędziowie proszą ją o ostatnie słowa. Zawodniczka życzy wszystkim powodzenia, przekonuje że muszą pozostać sobą i nie dać sobie wmówić, że mają być kimś innym. Schemat zostaje więc potwierdzony, nie musimy się zmieniać, wystarczy że będziemy sobą a oni na pewno nas dostrzegą i nagrodzą. Piękne tylko nieprawdziwe. Żeby dostrzegli nas takimi jakimi jesteśmy musimy bardzo dużo sami przynieść.
W oglądaniu MasterChef nie ma nic złego. To w sumie przyjemny program gdzie sędziowie czasem muszą wyjaśniać widzom co tak naprawdę gotują kucharze bo większość z nas nie ma pojęcia co to jest. Zawsze będzie trochę łez i trochę wzruszeń. I ten jeden zawodnik którego wszyscy nie lubimy ale jak na złość przechodzi coraz dalej mimo, że jest arogancki i zbyt pewny siebie. W pewnym momencie to już wiemy o sztuce kulinarnej więcej niż kiedykolwiek przypuszczaliśmy. Ale nadal – póki nie znamy smaku kokosa ten świat jest dla nas zamknięty. I o smaku kokosa należy pamiętać oglądając takie programy, które kształtują marzenia. Choć nie dla wszystkich.
Ps: Zwierz zakłada że do pewnego stopnia te uwagi mogą się różnić w zależności od kraju w którym pokazywane jest reality show. Dajmy na to w Polsce różnice kulinarne w społeczeństwie układają się inaczej niż w Stanach a z kolei w Australii show trwa tak długo, że ostatecznie mogą się bardziej wyrównywać.