Czasem czytając streszczenie filmowej fabuły, można wykrzyknąć „Dlaczego tego jeszcze nikt nie nakręcił”. W przypadku „Kamerdynera” można wykrzyknąć „Czy aby reżyser już tego nie nakręcił?”. Na pierwszy rzut oka mamy tu próbę powrotu Filipa Bajona do „Magnata” – oba filmy rozpoczynają się w 1900 roku i opowiadają, przez pryzmat życia arystokracji o kolejnych dekadach, które przemeblowały aż w końcu zniszczyły pewien ład, który mógł wydawać się wieczny.
Historia rozpoczyna się narodzinami – na świat przychodzi Mateusz, matka umiera przy porodzie, opiekę nad dzieckiem przejmuje pobliska rodzina niemieckich arystokratów. Jest w tym coś z zadośćuczynienia bo dziecko urodzone przez pokojówkę niewątpliwie jest bękartem pana domu. Mateusz dorasta więc pomiędzy Kaszubską wsią, a niemieckim pałacem. Wychowany razem z dziećmi arystokratycznej rodziny, z czułością traktowany przez hrabinę, którą traktuję jak matkę i z dystansem przez hrabiego, który nie widzi jego miejsca w pałacu. Z Klausem – prawowitym synem i dziedzicem hrabowskiego tytułu łączą go chłodne stosunki, w ich relacjach widać przede wszystkim zazdrość bladego i delikatnego Klausa o Mateusza który wyrasta na pięknego, wysokiego blondyna. Zupełnie inaczej układają się stosunki z przyszywaną siostrą, gdyż wraz z upływem czasu między dwójką rodzi się romantyczne uczucie.
Równolegle do melodramatycznych porywów uczuć, obserwujemy jak wielka polityka wchodzi w życie bohaterów. Zwłaszcza, że zarówno Mateusz jak i cała jego wiejska rodzina, to Kaszubi, których historia – stanowi klamrę dla całej opowieści. Granice się zmieniają, ziemia przechodzi z rąk do rąk a Kaszubi szukają swojego miejsca, w przestrzeni w której każde jednoznaczne opowiedzenie się za polską czy niemiecką stroną przynosi równie dużo strat co korzyści. Zarówno pierwsza jak i nadchodząca druga wojna ma ten świat zmienić i przeorać, aż w końcu zamknąć tą wielką opowieść pod koniec wojny wraz z nadchodzącą Armią Czerwoną, która ostatecznie zabierze ze sobą elementy starego ładu. Bajon stara się pokazać wielowątkowość i niejednoznaczność Kaszubskiej historii, jednocześnie, przykładając sporo uwagi do tego by bohaterowie kaszubscy nie byli tylko marionetkami w sporze państw i mocarstw, ale postaciami aktywnymi i – co bardzo cenne – porozumiewającymi się w swoim języku. To moim zdaniem olbrzymi plus filmu, bo nie tylko dodaje realizmu ale też umacnia podmiotowość bohaterów.
Te historyczne elementy wychodzą Bajonowi naprawdę dobrze. Doskonała scena z polskim urzędnikiem, który przyjeżdża do kaszubskiego gospodarza, najwyraźniej nie świadomy jak bardzo skomplikowane są lokalne relacje narodowościowe i osobiste. Scena stawiania granicy w poprzek dóbr hrabiego, który denerwuje się Polską która pojawia się i znika, i że to taki projekt „na dziesięć, dwadzieścia lat”. Dobry przykład rozmowy przed snem małżeństwa, których syn zapisał się do SA, i jeszcze nikt w fabule filmu nie wie czym jest SA i jak skończą jego członkowie, ale widz wiedzieć już musi. Co prawda nie wszystkie historyczne elementy wypadają równie dobrze (niekiedy bohaterowie są za bardzo świadomi losu jakich ich czeka, niekiedy brakuje subtelności) ale widać że Bajon coś o historii tych terenów chce powiedzieć i jest to narracja nieco bardziej skomplikowana niż dobrzy Kaszubi, źli Niemcy, szlachetni Polacy. Można wręcz powiedzieć, że to jeden z tych filmów który dość dobrze pokazuje, że na historycznych zawieruchach czasem tracą wszystkie zaangażowane grupy i nikt nie jest zwycięski. Z drugiej strony, żeby to osiągnąć film często prześlizguje się po bardziej problematycznych kwestiach – tak by widz nie zadał bohaterom pewnych niewygodnych pytań.
Niestety film nie sprawdza się jako wielka historia miłosna. Problemem jest sama postać Mateusza – którego obserwujemy przez cały film. Jest on bezwolny, stanowi raczej obserwatora pewnych wydarzeń niż aktywnego uczestnika. Zakochuje się, romansuje, zostaje zdegradowany do roli służącego, w domu w którym się kiedyś wychował. Ale do wszystkich tych zmian podchodzi właściwie bez emocji. Z cech charakterystycznych – dobrze gra na fortepianie i recytuje z pamięci Rilkego. Nie mniej poza tym, właściwie nie podejmuje w życiu żadnych większych decyzji. Po prostu jest. Ma służyć to służy. Ma prowadzić tartak to prowadzi. Ma pojawić się w hotelu by porwać ukochaną w ramiona – to przyjedzie. Trudno określić jaki jest ten bohater. Rzadko cokolwiek mówi, stanowi taki pionek w całej historii, którą w dość irytujący sposób tłumaczą sobie pozostałe postacie. Jego ukochana Martia jest bardziej aktywna ale w sumie zamknięta w schemacie kobiety która kocha wiernie i długo, czeka i przyjmuje wszystko co los przyniesie. Pomiędzy tą dwójką niby rozkwita wielkie uczucie, ale na ekranie słabo je widać. Być może dlatego, że ta dwójka właściwie ze sobą nie rozmawia. Ponownie – mamy uwierzyć w uczucie bo tak chce scenarzysta a nie dlatego, że naprawdę widzimy porozumienie pomiędzy bohaterami.
Jak wspomniałam – największym problemem filmu jest brak subtelności. Bohaterowie niesłychanie często tłumaczą sobie w dialogach nie tylko co się dzieje w danym momencie historii Europy i świata ale też jak wyglądają relacje pomiędzy innymi bohaterami. Takie dialogi są wyjątkowo denerwujące – głównie dlatego, że ludzie tak ze sobą nie rozmawiają. Poza tym to taka straszliwa ekspozycja która powinna się zmieścić w kolejnych scenach. Być może problem w tym, że Bajon chce nam opowiedzieć cztery – prawie pięć, dekad rodzinnej historii. Mimo, że film trwa ponad dwie godziny, to widać, że po prostu brakuje tu czasu. Stąd wiele scen i dialogów tłumaczy co się właściwie dzieje czy działo, kiedy przeskoczyła wskazówka czasu. Do tego pojawia się sporo scen, które właściwie nie wynikają z tego co już się na ekranie wydarzyło, ani też niekoniecznie cokolwiek zapowiadają. Sprawiają wrażenie jakby zostały po jakimś drastycznym odchudzeniu scenariusza z pobocznych wątków. Gdyby Kamerdyner był serialem rozpisanym na kilka godzin, można byłoby z tej irytującej nadmiernej ekspozycji w dialogach zrezygnować. Ale brak subtelności pojawia się nie tylko w dialogach. Jeśli pojawia się blady syn, to wyrośnie na złośliwego homoseksualistę, który będzie sympatykiem Hitlera. Jeśli pojawia się nauczyciel od muzyki, któremu w życiu nie wyszło, to pewnie zostanie SSmanem. Lokalny przywódca Kaszubów będzie postacią właściwie bez skazy, nie tylko inteligentniejszym od wszystkich innych ale i po prostu, lepszym człowiekiem. Niektóre z tych słabszych, schematycznych ról, ratuje doskonałe aktorstwo – jak zwykle wyśmienity jest Gajos, Simlat zdecydowanie ratuje swojego bohatera, zaskakująco dobrze sprawdza się Szyc.
Choć rozumiem umowność filmowej narracji to mam poważny problem z pomysłem reżysera by aktorzy którzy grać będą dorosłych bohaterów pojawiali się już wtedy kiedy postacie mają osiemnaście lat. Fabijański mimo grzywki opadającej na oczy, nie przypomina osiemnastolatka, podobnie jak mimo posiwiałych włosów nie wygląda na czterdziestopięciolatka. Nienawidzę kiedy budowanie postaci na przestrzeni lat sprowadza się do kreatywnej gry fryzurą, bo naprawdę osiemnastolatka od trzydziestolatka nie różni sposób układania grzywki. W filmie którego istotą jest przemijanie i upływ czasu, fakt że niektóre postacie właściwie się nie zmieniają (bohater grany przez Szyca wygląda tak samo przez prawie czterdzieści lat fabuły) bardzo nie pasuje do koncepcji opowieści. Inna sprawa, że czasem trudno określić ile lat mają bohaterowie – Gajos w pierwszych scenach filmu wygląda jak mężczyzna dobrze po 60. Ale późniejsze czterdzieści lat żyje w dobrym zdrowiu, więc trzeba założyć, że w pierwszych scenach filmów ma dużo mniej. Niby to nie jest bardzo wielki problem, ale jak rzadko utrudniał mi odbiór filmu.
O ile można narzekać na część dialogów, czy konstrukcje postaci, to jest to bez wątpienia film naprawdę pięknie nakręcony. Widać przywiązanie do szczegółów (z niewielkimi historycznymi błędami ale można je wybaczyć), zarówno w wystroju wnętrz, jak i ustawieniu sceny. Doskonałe są zdjęcia – absolutnie przepiękne, często poruszające czy symboliczne, kadry, przeplatane kameralnymi scenami dialogów. I ponownie – tu też zdarzają się błędy, czy kiksy, które niekoniecznie pasują do reszty narracji. Fakt, że kiedy bohater czyta list od ukochanej pojawia się mu ona przed oczyma należałoby zaliczyć do scen które już nie powinny się pojawiać we współczesnej kinematografii. Podobnie jak jedna scena z galopującymi końmi jest dobra ale limit takich scen w filmie który nie opowiada o koniach wynosić powinna jeden.
Kamerdyner nie jest filmem złym, jest raczej filmem nieudanym. Romantyczna historia jest tu nieco za bardzo schematyczna, melodramat teoretycznie rozegrany w klasycznej konwencji różnicy klas, ze skandalicznym elementem (mówimy bądź co bądź o rodzeństwie przyrodnim!) nie budzi większych emocji. Zwłaszcza ten kazirodczy element zostaje przez wszystkich jakoś dziwnie pominięty, nie stanowi właściwie większego problemu i można się zastanawiać czy jest w ogóle potrzebny fabule. Z kolei elementy historyczne, choć same w sobie ciekawe, domagają się dłuższej fabuły, która pozwoliłaby – zwłaszcza pod koniec zwolnić z akcją i dodać trochę niuansów których bardzo produkcji brakuje. Serial pozwoliłby pewnie też dopisać trochę więcej charakteru bohaterom – zwłaszcza trochę typowanemu na głównego bohatera Mateuszowi, który jako świadek czasów może i się sprawdza ale jest świadkiem zbyt nijakim by jego losy naprawdę porywały. Filmowi szkodzi też fakt, że o ile o dwudziestoleciu opowiadać można niejednoznacznie, to już okres drugiej wojny światowej a zwłaszcza hitlerowskie zbrodnie na niejednoznaczność, rzecz jasna nie pozwala. Tu wkrada się patos, z który trochę kłóci się z dość lokalnym wymiarem wcześniejszej historii.
Mam skomplikowane uczucia względem Kamerdynera. To film jednocześnie za długi i zdecydowanie za krótki. Pokazujący pewne aspekty historii z innej strony, i wpadający w koleiny schematów. Ma doskonałe sceny, w których najwięcej jest w niedopowiedzeniu i sceny w której bracia niemalże tłumaczą sobie nawzajem kim są. To film doskonałych ról – jak tej Gajosa, i ról bardzo średnich, jak ta Fabijańskiego. Z jednej strony – chciałoby się powiedzieć – byłby z tego dobry serial telewizyjny, z drugiej – piękne, szerokie kadry, aż proszą się o filmowy ekran. Całość sprawia wrażenie filmu, który jest ekranizacją doskonale znanej wielotomowej sagi, do której reżyser robi tylko ilustracje, bo wie, że widzowie mają w głowie książkę. Problem w tym że tej książki nikt nigdy nie napisał (nie mówię o powieści którą wydano na podstawie scenariusza) i zostają tylko ilustracje którym tak bardzo brakuje tych czterech tomów wielkiej opowieści. To fascynujące jak bardzo jest to ekranizacja dzieła które nie powstało. Ostatecznie wychodzi się z seansu z uczuciem, że to film który jednak nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań. A szkoda, bo to jedna z tych historii, którą rzeczywiście należało nakręcić.
Ps: Recenzja Kleru jutro. Wiem, że sporo osób na nią czeka ale jednocześnie – mam wrażenie, że biorąc pod uwagę tytuł i osobę reżysera całkiem sporo osób już doskonale wie czy ten film obejrzy czy nie bez żadnej recenzji.