Ostatnio zaczęłam z małżonkiem oglądać hurtem odcinki Miss Fisher’s Murder Mysteries i oczywiście, co jest chyba najbardziej naturalną rzeczą na świecie zakochałam się w serialu i bohaterce. Kiedy podzieliłam się moimi odczuciami z czytelnikami mojego fanpage, jedna z osób stwierdziła, że bohaterka nie wzbudziła jej sympatii ponieważ za bardzo pasuje do schematu Mary Sue. To sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać – czym odróżnić irytujący schemat Mary Sue, od typowej postaci, która jest pewna siebie, kompetentna i tym samym odnosi sukces.
Zacznę od tego, że ostatnio mam wrażenie iż istnieje coraz szerzej zataczające kręgi przekonanie, że ciekawy bohater musi mieć wady, problemy i bolączki. Do pewnego stopnia jest to prawda – ale nie zawsze. Otóż wszyscy co pewien czas czerpiemy sporo radości z obserwowania bohaterów, którzy jakieś bolączki mają ale poza tym jednak zwykle im się wszystko udaje, odnoszą sukcesy i zwyciężają nad złem. Zwłaszcza wtedy kiedy miejsce rozterek egzystencjalnych można łatwo zastąpić np. porywami serca. Jeśli przyjrzymy się bohaterom kina rozrywkowego, czy właśnie takim popularnym telewizyjnym detektywom – od Sherlocka po Pannę Fisher dostrzeżemy że nawet jeśli pojawia się u nich element jakichś problemów i zmagań to ostatecznie zawsze kończą zwycięsko – bo taka jest natura tego typu opowieści. W serialach proceduralnych co tydzień bohaterowie odnoszą mniejsze lub większe zwycięstwo nad złem, podobnie jak super bohaterowie, którzy w ostatecznym rozrachunku muszą zwyciężyć. A jeśli nie zwyciężyli to pewnie jest to dopiero połowa historii. Nie znaczy to, że mamy do czynienia z postaciami pisanymi na najwyższym stopniu psychologicznej wiarygodności, ale nie zawsze tego oczekujemy. Ostatecznie jako widzowie mamy kompetencje by odróżnić postacie realistyczne od tych nieco podrasowanych, których obserwacja daje nam satysfakcję właśnie dlatego, że ich skuteczność i zdolności oraz kompetencje pozwalają się nam odstresować i podziwiać ich skuteczność.
Mary Sue to pojęcie które ma sporo definicji (od chwili kiedy pojawiło się w latach siedemdziesiątych) ale ogólnie oznacza postać kobiecą która napisana jest z samych zalet, bez większych wad, której wszystko udaje się za pierwszym razem, jest piękna, zdolna, doceniania i przede wszystkim wybrana. Przy czym samo pojęcie przeszło ciekawą ewolucję – od bycia krytyką pisania nieciekawie idealnych postaci kobiecych (raczej z braku umiejętności napisania dobrej i pogłębionej postaci kobiety w innej niż drugoplanowa roli) po termin z którego często się korzysta do krytyki bohaterek feministycznych, czy w ogóle pierwszoplanowych postaci kobiecych, którym przypisuje się bycie Mary Sue gdy wykażą się jakimikolwiek umiejętnościami czy kompetencjami. Pojęcie Mary Sue w ostatnich latach bardzo się rozpowszechniło ale też niesamowicie poszerzyło swoje granice zgarniając po drodze wszystkich bohaterów i bohaterki, którzy nie ponoszą klęski, albo którym z natury idzie lepiej niż gorzej. Do tej kategorii trafili niemal wszyscy bohaterowie zbiorowej wyobraźni od Harrego Pottera, przez Luke’a Skywalkera, Batmana, po Kapitan Marvel, czy Rey z nowych Gwiezdnych Wojen. Ostatecznie pojęcie się tak rozdęło, że można do niego dorzucić niemal każdą klasycznie skonstruowaną postać bohatera a zwłaszcza bohaterki. Nic więc dziwnego że coraz trudniej odróżnić po prostu klasyczną postać pierwszoplanową która z jakiegoś powodu (umiejętności, kompetencji, niezwykłości) znalazła się na pierwszym planie, od znienawidzonej przez widzów i czytelników Mary Sue.
Gdzie więc szukać wyróżników? Osobiście powiedziałabym, że to trochę zależy od naszej własnej percepcji, bo w kulturze pewne rzeczy niekoniecznie są twarde. Ale po pierwsze – zawsze zadaję sobie pytanie czy gdyby te same cechy miał bohater męski od razu sięgnęłabym po to określenie. Np. Panna Fisher jest zdolna niesłychanie i bardzo pewna siebie, jak niemal każdy prywatny męski detektyw w telewizji i literaturze z niewielkim wyłączeniem niektórych smutnych Szwedów. Podobnie z super bohaterkami – zwykle oskarża się je o bycie Mary Sue wtedy kiedy są takie jak ich męscy odpowiednicy – czyli posiadają niezwykłą moc która pozwala im wyjść z opresji z każdego zagrożenia. Mam poczucie, że w ogóle postać super bohaterki nie może być Mary Sue bo jakby w samym super bohaterstwie zaznaczone jest że mamy do czynienia z „nad” bohaterem, który będzie bardziej kompetentny i skuteczny niż ktokolwiek inny. Jest pewną umową pomiędzy odbiorcami a twórcami, że super bohater (w wydaniu kinowym bardziej niż komiksowym), że jednak super bohaterowi uda się więcej niż Kowalskiemu. Częsta krytyka zbyt wielu kompetencji postaci kobiecych prowadzi zresztą do tego paradoksu, w którym autorzy bohaterek powinni je jednocześnie wystawić na pierwszy plan, trzymać na uboczu, obdarzyć wyjątkowymi cechami, ale nie za bardzo i pozwolić im popisywać się kompetencjami ale tylko w bardzo ograniczony sposób. Ostatecznie postać kobieca może być ale nie za bardzo, bo wtedy wpada już w kategorię „Mary Sue”.
Druga sprawa to kwestia piętna wybrańca. Ogólnie historie pełne są wybrańców. Jak wiadomo Mary Sue zwykle też należy do tej kategorii. O tym czy dana „wybrana” postać zostanie w moim odczuciu Mary Sue czy nie decyduje to jak autor czy autorka owo „wybranie” uzasadni. Jeśli uzasadnienie jest sensowne (np. uważam że takie ma Potter – pokazując, że to wybranie jest konsekwencją pewnych zdarzeń a nie przypadkiem) to jestem w stanie odpuścić. Jeśli postać jest wybrana „bo tak” wtedy zapala mi się czerwona lampka. Ale ponownie – literatura, zwłaszcza fantastyczna pełna jest wybrańców płci obojga, bo postać wybrańca jest częścią toposu, od bardzo dawna. Kolejna kwestia dotyczy urody. Nie mam problemu z tym że bohaterowie i bohaterki są urodziwi. Zwłaszcza w świecie filmu wszędzie jest nadreprezentacja urodziwych osób. Dla mnie o byciu Mary Sue nie świadczy uroda, nawet niezwykła czy przerysowana tylko jej deprecjonowanie przez samą bohaterkę czy bohatera. Bruce Wayne nie siedzi przed lustrem zwracając uwagę na nierówność swoich boskich kości policzkowych. Gdy jednak bohaterka czy bohater deklarują, że są brzydcy i nieatrakcyjni a potem przychodzi jakiś wampir i mówi im że są najpiękniejsi na świecie tylko tego nie widzą – cóż, wtedy jest problem.
Jednym z elementów które często się przedstawia jako przykład typowego zachowania Mary Sue jest podejście do jakiejś trudnej czynności, która udaje się za pierwszym razem. Ponownie – jest to zarzut zrozumiały, ale jednocześnie – jestem w filmach w stanie zrozumieć kiedy twórcy pomijają nieudane próby czy trening (ostatnio pałam głęboką nienawiścią do montaży treningowych, bo wszystkie są dokładnie takie same) po to by utrzymać tempo akcji. Ostatecznie – moje zainteresowanie Gwiezdnymi Wojnami nie spadło od tego, że Rey okazała się całkiem niezła w machaniu mieczem świetlnym, bo ciężar emocjonalny historii leżał gdzie indziej. Plus cała opowieść sięgająca do samego jądra mitów i toposów wędrówki bohatera od początku zakładała, że przyjmiemy pojawianie się pewnych tropów za dobrą monetę. W przypadku powieści jest nieco inaczej bo tempo narracji pozwala na dużo więcej przestrzeni na wprowadzenie czasu na naukę czy trening. Ponownie jednak – większość bohaterów historii przygodowych raczej nie poniesie spektakularnej porażki po nauce, co przecież nie jest zgodne z życiową prawdą. Nie każdy kto uczy się prowadzić samochód zdobędzie prawo jazdy.
Jednak najważniejszym elementem pozwalającym odróżnić potencjalnie Mary Sue od postaci która po prostu jest kompetentna byłby tzw. self insert, czyli wpisywanie do powieści ulepszonej, ładniejszej, mądrzejszej wersji autora czy autorki. Pod tym względem najłatwiej to zidentyfikować w fan fiction, bo tam dystans między tekstem a autorami jest najmniejszy. W kinie czy literaturze jesteśmy w stanie to wyłapać rzadziej (musimy więcej wiedzieć o autorze) choć w sumie nie zdarza się to tak rzadko, więcej mogłabym się założyć, że autorzy i autorki wstawiają ulepszone wersje samych siebie nawet w bardzo dobre powieści. Ostatecznie po to mamy wyobraźnię by nawet samych siebie móc wymyślić na nowo. Przyznam szczerze, że ten element nie wydaje mi się, zwłaszcza w fan fiction aż tak wielkim problemem – oczywiście jeśli autor czy autorka chce pisać głównie dla własnej przyjemności. Niekoniecznie będzie to wybitna literatura ale rozumiem satysfakcję z poprawiania siebie na papierze. Choć oczywiście to zależy od osobistego podejścia do fan fiction – czy widzimy je jako coś co ma być pisarską wprawką czy ma służyć głównie przyjemności autora. Ja osobiście opowiadam się bardziej za opcją numer dwa.
Moje rozważania sprowadzają się do tego, że postacie które spełniają założenia Mary Sue niekoniecznie muszą nas denerwować. Nie ukrywam, że w przypadku historii które z założenia mają mi zapewnić rozrywkę czy eskapizm, dopuszczam takich bohaterów dużo bardziej. Niekoniecznie mam ochotę zawsze oglądać jak postacie cierpią czy zmagają się ze swoim losem. Rozważające egzystencjalne smutki Batman zawsze wydawał mi się w filmach dużo bardziej irytujący niż Superman który trosk miał w sumie niewiele. Doktor House cierpiał bardzo ale prawie nikt mu nigdy nie umarł (chyba przez pierwsze dwa sezony tylko raz postawił diagnozę za późno). Wracając do Panny Fisher i jej zdolności – decydując się na taką konwencję zarówno twórcy, jak i trochę widzowie, wiedzą na co się piszą. Oczywiście można porzucić radosne lata dwudzieste i oglądać jak Wallander zmaga się z cukrzycą i depresją, ale czasem potrzebujemy kogoś kto nam powie kto zabił z uśmiechem na ustach (zabrzmiało, to tylko odrobinę niepokojąco). Ostatecznie skoro już uznaliśmy że literatura i film mają prawo oferować nam eskapizm to częścią uciekania od rzeczywistości będzie spotkanie z niewyobrażalnie kompetentnymi ludźmi. Jestem gotowa się na to zgodzić o ile – i to chyba kluczowe, zdaję sobie sprawę że i ja i twórcy rozumiemy tą konwencję. Być może właśnie to zrozumienie twórcy – kogo piszą, byłoby tu tym elementem kluczowym. Ostatecznie jednak po całym dniu bycia człowiekiem który musi się zmagać z tym, że nie jest najładniejszy na świecie, nie wszystko udaje mu się za pierwszym razem i zdecydowanie nie jest wybrańcem Bogów czasem miło popatrzeć na tych którzy tacy są. Klucz to się za bardzo nie zapatrzeć, bo też czysty eskapizm niczemu nie pomoże, ani też nie będzie zawsze bawił.
Ps: O Mary Sue w literaturze mówiłyśmy w odcinku Czytu Czytu.