Jak co roku wyobrażam sobie, że jestem kaznodzieją w małej, niesłychanie tolerancyjnej wspólnocie, która przytula do serca wszystkich, ale jednocześnie z uporem maniaka raz do roku szuka nowych sensów w tym jednym akapicie z Ewangelii, który mówi o narodzinach Jezusa. Jak kiedyś pisałam to mój sposób odreagowania, że proboszcz kościoła do którego w dzieciństwie na pasterkę miał tylko jedno kazanie na święta i zawsze je powtarzał.
Narodziny Jezusa to historia przełomowego zdarzenia, które dzieje się gdzie indziej. Cały świat, nawet jeśli trwa w oczekiwaniu patrzy w inne wybrane przez siebie punkty. Na kołyski bujające się na królewskich i cesarskich dworach, na zarządzenia płynące z Rzymu, na polityczne przetasowania i rozgrywki w licznych ugrupowaniach, które przecież trzęsą polityką imperium. Cokolwiek się zdarzy ma się przecież zdarzyć tam, nie ma innych miejsc, gdzie mogłyby zapadać istotne decyzje, nadające bieg sprawom.
Jezus zaś rodzi się z dala od tego wzorku, od tych najnowszych informacji. W jednym z tych miast o których istnieniu wiedzą tylko zainteresowani geografią polityczną. W jakiejś stajence, jakimś ludziom, o których niewiele wiadomo, którzy nie mają daleko idących koneksji. Jakimś ludziom rodzi się jakieś dziecko, rzeczywiście w warunkach mało sprzyjających, ale nie to pierwsze i nie ostatnie dziecko urodziło się w warunkach mało sprzyjających. Jest jakaś matka i ojciec, nic nadzwyczajnego, ot historyjka do powtarzania jako wspominki za kilka lat przy jakimś stole jednego z pasterzy. Nic ważnego. Nic wielkiego.
Kiedy myślimy o wydarzeniach, które poruszając ciąg zdarzeń, mający wpływ na nasze życie. O tych skrzydłach motyla zwykle, zwłaszcza w tym roku, myślimy o rzeczach złych. Jak w tym dowcipie, że w Chinach umiera nietoperz a ty spędzasz całą wiosnę w domu. Jednak ten sam nie dający się dostrzec ciąg dotyczy też rzeczy dobrych. One też ruszają swoje koło zamachowe z dala od tego na co patrzymy, z dala od tego na czym koncentrujemy wzrok. Kiedy kilka dni temu zapytałam swoich czytelników co ostatnio dobrego zrobili dla innych ludzi, na wierzch wypłynęła ta niedostrzegana potrzeba dobra. Takiego którego się nie widzi, które umyka, kiedy skupieni jesteśmy na patrzeniu w inną stronę. Dobra niewielkiego, ale przecież – nie obojętnego światu. Ktoś podzielił się czasem, ktoś podzielił się jedzeniem, ktoś podzielił się pracą, ktoś podzielił się tym czego miał więcej.
Narodziny Jezusa to przecież też historia niewielkich dobrych gestów, które stały się kołem zamachowym wszystkiego co stało się później. Drzwi otwartych zbłąkanym przybyszom, darów przyniesionych z daleka, chęci pomocy kogoś kto akurat był w okolicy. To nie jest historia indywidualna to historia społeczna. To historia ludzi dobrej woli. To moje jedno z najukochańszych biblijnych określeń. Nie każdy może być dobrym człowiekiem, ale wszyscy możemy być ludźmi dobrej woli. Bądźcie ludźmi dobrej woli i czekajcie nadziei w mroku. Niczego więcej ta historia od nas nie wymaga.
Kiedy piszę ten tekst nie mam wątpliwości, że ta nadzieja, którą przecież ni mniej, ni więcej symbolizują narodziny Jezusa, sama zaczyna się już rodzić. Nie wiem czy w czyjejś drodze do miejsca zamieszkania, czy w czyjejś pracy, gdzie przerywa się na chwilę obowiązki by pomóc innym, czy dosłownie w jakimś szpitalu, a może w jakimś domu, gdzie ludzie są po prostu dla siebie dobrzy. Może w głowie kogoś kto pracuje nad ulepszaniem szczepionki, może pomiędzy jednym a drugim „podaj pierożki”. Wiem, że jej teraz nie zobaczę, tak samo jak świat nie zobaczył tamtych narodzin. Wiem, że jest gdzieś odrobinę poza polem naszego widzenia. Wiem, że nadzieja wymaga odrobiny wiary. Wiary, że kiedy patrzę gdzie indziej nie dzieją się tylko rzeczy złe, ale też dobre. Nawet wtedy, kiedy nie patrzę.
Trzymajcie się, bądźcie zdrowi i ufajcie, że nie tylko zło czeka na was w tej zimowej ciemności.