Kiedy ludzie pytają – kiedy będziemy sobie opowiadali o obecnej epidemii w kulturze popularnej zwykle mam dwie odpowiedzi – trochę sensacyjnych i prostych narracji powstanie już w najbliższym czasie, ale tak naprawdę – będzie musiało minąć trochę lat zanim nauczymy się o tym co się wydarzyło mówić kompleksowo i w sposób który będzie uciekał od taniej sensacji. Potwierdzenie moich przeczuć znajduję w opowieściach odnośnie pandemii AIDS – po wzruszających i wyciskających łzy filmach – realizowanych zwykle „z zewnątrz” po trzydziestu latach do głównego nurtu przebijają się inne narracje – tworzone ze środka najbardziej zarażonej społeczności – przyjmującej zdecydowanie bardziej zniuansowanie perspektywy. Taką narracją jest z pewnością „Bo to grzech” – najnowszy serial Russela T. Daviesa.
Scenarzysta (który poza nowym Doktorem Who, dał nam też min. Skandal w Angielskim stylu czy poruszający Rok za Rokiem) zdecydował się opisać historię, która w dużym stopniu czerpie z jego własnych wspomnień. Kiedy był studentem w Londynie, miał grupę znajomych, z którymi imprezował od rana do nocy w mieszkaniu ochrzczonym przez wszystkich Różowym Pałacem, wszyscy się bawili, nie myśleli o przyszłości i wdawali się w przelotne romanse – bo byli młodzi i nareszcie mogli być tym kim chcieli. A potem przyszła choroba, i nagle to radosne życie zostało i przerwane i naznaczone wspólną traumą. Trzeba przyznać, że oglądając „Bo to grzech” czuć, że autor korzysta ze swoich wspomnień – jest bowiem w tej narracji zarówno poczucie jakiegoś narastającego lęku jak i olbrzymie pokłady sentymentu za czasami kiedy życie otwierało się przed bohaterami oferując tyle wyborów ile tylko można sobie wymarzyć. W tym jak Davies kreśli bohaterów – ich ambicje, potrzeby i marzenia czuć potrzebę utrwalenia pamięci o tych młodych ludziach, których plany na kolejne dziesięć lat miały się nigdy nie spełnić.
Na początku serialu poznajemy bardzo zróżnicowaną grupę młodych ludzi – Ritchie przyjeżdża do Londynu z niewielkiej wyspy Wight, początkowo by zostać prawnikiem ale ostatecznie decyduje się próbować swoich sił jako aktor. Roscoe to syn imigrantów z Nigerii, który w cudownej scenie opuszcza dom swoich rodziców, po to by nie oglądać się za siebie. Colin to uroczy i nieśmiały chłopak z Walii, który cieszy się ze stażu u krawca na Savile Row, Ash to uroczy nauczyciel indyjskiego pochodzenia a im wszystkim towarzyszy Jill – która podobnie jak Ritchie pragnie zostać aktorką. Obserwujemy ich przez kilka lat – od początku studiów do lat dziewięćdziesiątych. Ich wchodzeniu w dorosłość, zawodowym i życiowym wyborom od pierwszego dnia towarzyszy epidemia AIDS – początkowo słyszymy o niej tylko w tle, informacje o dziwnym raku dotykającym homoseksualistów pojawiają się w gazetach, ale z czasem nie sposób uniknąć tego zetknięcia się z rzeczywistością. Przy czym Davies poświęca sporo czasu by pokazać nam jak słodkie było życie przed epidemią – kiedy nie trzeba się było bać choroby i można było, wzorem wielu młodych ludzi, wymieniać partnerów seksualnych dowoli, i bawić się w klubach bez żadnych lęków.
Tym co Russel T. Davies robi absolutnie genialnie jest pokazanie nam oporu środowiska przed przyjęciem wiadomości, że muszą zmienić dotychczasowy styl życia. W jednym z odcinków właściciel baru w którym spotyka się okoliczna queerowa społeczność wyprasza aktywistę, który chce zostawić ulotki, w innym, genialnym montażu pewny siebie Ritchie wymienia wszystkie powody dla, których AIDS jest teorią spiskową. Kiedy na radosnej imprezie jedna ze starszych przedstawicielek społeczności mówi, że coś jest na rzeczy jej argumenty zostają odrzucone – nikt nie chce psuć zabawy. Ta narracja doskonale pokazuje, tą irracjonalność jaka pojawia się w ludziach w zetknięciu z czymś nowym i nieznanym. Co więcej Ritchie dobrze wykłada, że to do czego namawiają aktywiści – wstrzemięźliwość seksualna, ograniczenie się do jednego partnera, idealnie zbiega się z tym czego zawsze chcieli od mniejszości konserwatyści – zazdroszczący tej grupie radości i swobodnej ekspresji seksualności.
Jednak serial w żadnym stopniu nie mówi, że ktokolwiek był sam sobie winny. Wręcz przeciwnie – dzięki zniuansowaniu opowieści pokazuje, że jeśli kierować gdzieś palec winy to do środowisk, które uczyniły z tej choroby coś wstydliwego, a z konkretnej orientacji seksualnej wielką tajemnicę. Serial nie pozostawia złudzeń, że nie winne są jednostki tylko społeczna hipokryzja. Fakt, że chorzy młodzi mężczyźni byli wywożeni przez rodziców „do domu” tak by nikt nie dowiedział się co naprawdę się stało. Davies wykorzystuje tu zresztą to co umie najlepiej – korzysta z naszych emocji, i swojej wybitnej umiejętności wzruszania nas i przerażania jednocześnie – tak by pokazać, że nie zawsze choroba dotknęła tego kto był duszą towarzystwa. Inna sprawa, że aż do ostatniego odcinka Davies nam nie odpuszcza – pokazując, że nie jest łatwo jednoznacznie oceniać młodych, przerażonych ludzi, którzy nie wiedzą do kogo mają się zwrócić. Zwłaszcza, że jak przypomina serial – to jak państwo traktowało osoby zarażone AIDS dalekie było od poszanowania praw człowieka (przynajmniej na początku epidemii).
Tym co najbardziej mnie poruszyło w serialu to fakt, że Davies ani przez chwilę nie traci z oczu tego, że opowiada jednak o młodych ludziach, wciąż jeszcze mocno związanych ze swoimi rodzicami i rodzinami. Każda z tych relacji jest inna, niekiedy oparta o absolutną akceptację, kiedy indziej o wyparcie, niekiedy o poczucie winy, pragnienie przebaczenia itp. Fakt, że rodzice, i w ogóle dom rodzinny odgrywa tu tak ważną rolę boleśnie przypomina, że tak naprawdę – mimo pozornej niezależności, oglądamy jeszcze dzieciaki. Takie, które nie zawsze podejmują dobre decyzje, które potrzebują często wsparcia bliskich, które ponad wszystko pragną by ktoś je bezinteresownie kochał. To, że tych relacji, nawet trudnych – nie sposób po prostu odrzucić, to że one nie układają się zawsze tak czarno biało, sprawia, że serial staje się dużo bardziej realistyczny i bliższy doświadczeniu niemal każdej osoby wchodzącej w dorosłość. A jednocześnie – pokazują, że w całej tej historii epidemii była jeszcze jedna straumatyzowana, zagubiona grupa – rodziców, którzy nagle dowiadywali się nie tylko, że ich dziecko jest śmiertelnie chore, ale też, że zupełnie go nie znają. Davies doskonale o tych ludziach opowiada, pokazując pełne spektrum reakcji.
Produkcja jest też fantastycznie zagrana – obsadzony w głównej roli Olly Alexander z zespołu „Years & Years” (serio to mnie nigdy nie przestanie bawić, że autor scenariusza do serialu „Years and Years” zatrudnił aktora z zespołu „Years&Years” – to jest trolling) jest fenomenalny. Ma w sobie zarówno charyzmę młodego aktora, który uważa się za przyszłą gwiazdę, jak i zagubienie i nieśmiałość chłopaka, który wciąż musi ukrywać przed rodzicami kim jest. W jednym z ostatnich odcinków – w którym Ritchie wraca na rodzinną wyspę i może pogadać ze swoim kolegą ze szkoły (w którym się podkochiwał) pięknie widzimy jak bardzo pewność siebie jest maską bohatera. Doskonały jest też Omari Douglas jako Roscoe – chłopak, który zostawia za sobą nigeryjską rodzinę (w genialnej scenie jego wyjścia z domu najbardziej kocham to, że podczas kiedy cała rodzina jest zrozpaczona jedna widoczna w kadrze ciotka dostaje ataku śmiechu) i pragnie dla siebie wszystkiego. Wątek jego romansu z konserwatywnym politykiem to jest po prostu genialny. Bardzo wzruszył mnie Callu Scott Howelles jako miły i łagodny Colin – chłopak który wydaje się być szczęśliwy samym faktem, że może patrzeć na imprezę wokół siebie. Jego wątek poruszył mnie chyba najbardziej ze wszystkich.
Wśród młodej części obsady wyróżnia się też Lydia West (to ona była taka doskonała w „Rok za rokiem” jako nastolatka idąca w kierunku biologicznego łączenia się z siecią) w roli Jill – heteroseksualnej przyjaciółki naszych bohaterów, która w obliczu epidemii okazuje się być osobą najbardziej zdeterminowaną by nieść pomoc. Jill to nie jest postać zupełnie wymyślona – przyjaciółka Daviesa która była jej pierwowzorem, gra w serialu …. matkę Jill. Ta postać wydała mi się szczególnie ważna bo mam wrażenie, że często w tej opowieści o pandemii zapomina się jak ważnym elementem budowania sytemu wsparcia były lesbijki czy hetero kobiety, które się tymi umierającymi chłopakami często opiekowały (co w ogóle sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać – czy pamiętacie jakąś lesbijską narrację o AIDS? Bo ta społeczność też została tym dotknięta a ja nie mogę sobie tego zupełnie przypomnieć). Jill to cudowna postać (nie jest sprowadzona tylko do roli opiekunki) – i też dotknięta przez pandemię. Poruszający jest montaż w którym dziewczyna naprzemiennie gra w musicalu i wysłuchuje na infolinii przerażonych zarażonych mężczyzn których świat właśnie się zawalił.
Obok młodej obsady, jak to zwykle w brytyjskim serialu bywa, znajdziemy na drugim planie wielu doskonałych aktorów. Neil Patrick Harris pojawia się w pierwszym odcinku (ma zaskakująco dobry brytyjski akcent) jako doświadczony sprzedawca w luksusowym sklepie krawieckim, którego partner nagle zaczyna chorować na nie spotykaną u ludzi chorobę odzwierzęcą. Stephen Fry świetnie odnajduje się w roli jednego z tych konserwatystów, którzy zawsze mają pod bokiem przystojnego, młodego chłopaka, którego roli nikt dokładnie nie zna ale wszyscy się domyślają. Niesamowita jest Keeley Hawes jako matka Ritchiego uosabiająca wszystkich zagubionych rodziców, którym wydaje się, że znają swoje dzieci. Ale prawda jest taka, że wszyscy w tym serialu są absolutnie doskonali co sprawia, że nie sposób przestać go oglądać.
Wyznam wam szczerze – oglądając serial Russela T Daviesa cały czas myślałam o tym jak bardzo ta narracja różni się od amerykańskiego stylu opowieści Ryana Murphy. W sumie pewnie można byłoby ich dwie kariery porównać – obaj są gejami, chętnie opowiadają historie o tej społeczności, obsadzane wyoutowanymi aktorami. Obaj też lubią melodramat, emocje i są kochani przez szeroką publikę. O ile jednak narracja Murphy’ego wydaje mi się często (bo nie zawsze) przerysowana, niekiedy tak stylistycznie wygładzona, że pozbawiona tego elementu psychologicznej wiarygodności. Często też mam wrażenie, jakbym oglądała filmy zbyt zadowolone z tego, że są filmami czy serialami o ważnej sprawie. Oczywiście to subiektywne poglądy, ale jakoś w tym wszystkim bardziej trafia do mnie ta wrażliwość Russela T. Daviesa – jego sposób budzenia w widzu emocji i odwoływania się do tego co w nas najbardziej humanistyczne. Jeszcze może nad tym przysiądę, ale dzielę się tą refleksją bo tak mi się pojawiła w czasie seansu.
Serial miał się początkowo nazywać „Boys” – „Chłopcy”. Ostatecznie zdecydowano się na nawiązanie do piosenki, ale oglądające te pięć odcinków miałam poczucie, że ten pierwszy tytuł byłby najodpowiedniejszy. Bo tym jest ten serial. Opowieścią o chłopcach, którzy marzyli, bawili się, śpiewali, pili, tańczyli, kochali, a potem zniknęli, zanim mieli szanse stać się mężczyznami.