Kiedy pierwszy raz doszła do mnie wiadomość, że planowany jest serial animowany rozgrywający się w świecie Star Treka opowiadający nie o bohaterach z mostku tylko pracownikach niższego szczebla pomyślałam „W końcu ktoś realizuje moje pomysły z czasów kiedy pierwszy raz oglądałam Star Trek New Generation i zastanawiałam się kim są ci wszyscy ludzie, którzy nie mają nawet jednej linijki do powiedzenia w odcinku”. Bo „Star Trek: Lower Decks” to serial dla wszystkich ludzi, którzy o Star Treku myśleli trochę a potem jeszcze trochę.
Sam pomysł na serial nie musiał oznaczać od razu sukcesu. Choć prawdę powiedziawszy każdy kreatywny wybór na jaki zdecydowali się twórcy grzeje moje serduszko. Serial rozgrywa się tuż po Star Trek Nemesis, co znaczy, że dla mnie – osoby najmocniej związanej ze Star Trek New Generation jest w nim mnóstwo zabawnych odniesień do tego co już znam (zresztą postaci z serialu pojawiają się w animacji). Jednocześnie pomysł by pokazać nam życie na mniej znaczącym statku – nie tym który przybywa by po raz pierwszy skontaktować się z nową cywilizacja ale tym który pojawia się po nim i ma funkcję pomocniczą, też przypadł mi do gustu. Zawsze lubiłam historie dziejące się na marginesie wielkich wydarzeń, takie które rozbudowują świat przedstawiony i czynią go nieco głębszym i bardziej skomplikowanym (nie chodzi mi o przesłanie raczej o to na ilu planach dzieje się fabuła).
Każdy wie, że Star Treka w mniejszym stopniu tworzy sama akcja a dużo bardziej bohaterowie. TU trochę się bałam tego komediowego wymiaru serialu, bo wiadomo – zdarza się, że potrzeba stworzenia komicznej sceny i postaci sprawia, że w ogóle nie mamy nikogo kogo moglibyśmy polubić czy się z nim identyfikować. Na całe szczęście udało się tego uniknąć. Czwórka naszych głównych bohaterów jest zróżnicowana pod względem charakteru i każde z nich dostaje własną rozbudowaną historię – co sprawia, że są czymś więcej niż tylko elementami kolejnych dowcipów. Mamy więc buntowiczą Beckett Mariner, która nie szanuje zasad i działa bardziej impulsywnie niż kapitan Kirk. Brada Boimlera, chłopaka który kocha regulaminy i na pewno wie co wolno a czego nie przedstawicielom gwiezdnej floty. Jednocześnie chciałby być bardzo doceniany i daleko mu do spokojnego analitycznego podejścia. Jest też D’Vana Tendi pracująca w skrzydle medycznym – ta postać jest sympatyczna, entuzjastyczna i po prostu zadowolona że może służyć na jednym ze statków floty, Na koniec mój ulubiony bohater – inżynier Sam Rutherford, który musi się przyzwyczaić do świeżo wszczepionego implantu cyborga.
Oczywiście poznajemy także kapitan statku i wszystkich z mostka ale głównie w ich kontaktach z mniej znaczącymi członkami załogi. Serial nie zawsze jest bardzo równy – były odcinki przy których miałam wrażenie, że jest za dużo krzyczenia i biegania w kółko, ale były też odcinki naprawdę super, które przypomniały mi ducha tego mojego ukochanego Star Treka, którego zawsze jestem gotowa obejrzeć. Mój ukochany odcinek koncentruje się na pomyśle zmiany trybu pracy na statku, tak by wszyscy działali bardziej wydajnie (kto nie zna takich cudownych pomysłów racjonalizatorskich) bardzo lubię też kiedy nasi bohaterowie spotykają lepsze statki z gwiezdnej floty i są po prostu pod wrażeniem. Natomiast odcinek, gdzie nasza grupka nie ma pojęcia co się dzieje, bo oczywiście nikt im nic nie mówi to być może najlepszy element całego serialu choć historia jest dość absurdalna. Zresztą, skoro przy absurdalnych pomysłach jesteśmy – każde pojawienie się Q w tym sezonie było perełką.
Ponieważ twórcą serii jest związany z serialem „Rick and Morty” Mike McMahan to niekiedy czuje się trochę atmosfery tego serialu. Nie oznacza to, że „ Star Trek:Lower Decks” w jakikolwiek sposób idą w mroczne zakątki „Ricka i Morty’ego” ale kilka bardziej niepokojących wątków przywiodło mi na myśl animację Dana Harmona. Zwłaszcza wątek pewnego członka załogi, który bardzo pragnął osiągnąć oświecenie. Nie myślę, by serial kiedykolwiek wybrał taki ostry kierunek, ale ma wrażenie, że co pewien czas będziemy dostawali wątki, które przypominają, że jesteśmy w nowej erze animacji dla dorosłych. Nie mam nic przeciw temu bo przez większość czasu serial dość dobrze trzyma się nastroju Star Treka.
Czytałam opinie wielu osób, że ten Star Trek podoba im się najbardziej z najnowszych produkcji z tego cyklu. Ja nie byłabym aż tak entuzjastyczna – bo mam wrażenie, że choć punkt wyjścia jest doskonały można byłoby tu jeszcze kilka rzeczy zmienić, ale rzeczywiście – to jest ta produkcja które każdemu wielbicielowi klasycznych seriali z uniwersum Star Treka pozwala poczuć się jak w domu. Jednocześnie jak zwykle pokazuje absolutne piękno tej serii gdzie zawsze można jeszcze do czegoś wrócić, coś dodać, zmienić perspektywę. Uwielbiam Star Treka za to, że już jakiś czas temu ustanowiono, że rzeczy nie muszą się dziać po kolei co daje szansę na eksplorowanie tego świata. Mam jednak wrażenie, że te pierwsze dziesięć odcinków miało przede wszystkim przetestować pomysł i sprawdzić, czy pomysł powrotu (po bardzo wielu latach) do animowanego Star Treka się sprawdzi. Po tych dziesięciu odcinkach mogę z pewnością powiedzieć, że to nie jest zły pomysł.
Muszę też stwierdzić, że oglądając „Star Trek: Lower Decks” zaczęła się zastanawiać nad serialem „Orville” – produkcji, która była takim komediowym Star Trekiem – w wydaniu najbliższym właśnie Next Generation. Otóż zastanawiam się czy w świecie w którym sam Star Trek oficjalnie traktuje się niepoważnie – tworząc produkcję czysto komediową, jest miejsce na „Orville”, który choć ma fanów, trochę traci na tym, że nie jest częścią serii, tylko raczej pastiszem połączonym z hołdem (niektóre odcinki spokojnie mogłyby zostać w całości przeniesione do Next Generation). A może wręcz przeciwnie – Lower Decks trochę tracą na tym, że to komediowe, niepoważne podejście do zadań federacji widzieliśmy już wcześniej. Sama nie wiem jak to rozstrzygnąć, w każdym razie mam wrażenie, że to dwa podobne dowcipy i nie wiem czy jest miejsce na oba.
Na koniec muszę powiedzieć, że znów o mało nie przegapiłam fajnej premiery na Amazon Prime Video. Czasem mam wrażenie, że ludzie ciągle rozmawiają o tym co jest na Netflix, czasem na HBO a Amazon mógłby dorzucić coś genialnego do swojej biblioteki i przeleciałoby to nad głową. Tymczasem to jest fascynująca platforma, bo choć większość jej zawartości jest zupełnie nieciekawa, to co pewien czas pojawia się coś naprawdę dobrego, często przeskakującego o kilka poziomy produkcje konkurencji. Muszę sobie jakieś powiadomienie na premiery z Amazona ustawić bo zaraz stracę odznakę osoby która wie co w trawie piszczy.