Nie będę pisać o tym jak Will Smith spoliczkował Chrisa Rocka. Kilkanaście sekund po tym jak dłoń jednego aktora spadła na policzek komika, uświadomiłam sobie, że gala dobiegła końca. Że tym jednym uderzeniem Will Smith przekreślił wszystko co się tej nocy dzieje. Że niezależnie od wyników kolejne dni i godziny spędzę rozmawiając tylko o jednym. Że jeśli gala zapisze się w pamięci to tylko z powodu tego, ile emocji wzbudziło samo wydarzenie. I tak kamieniem zaległo mi na sercu przekonanie, które potwierdził poranek. Will Smith pokazał, że nikomu na Oscarach nie zależy. I odesłał w niepamięć rzeczy tego wieczora najważniejsze.
Pod ręką Smitha zginęła przełomowość tej gali. Ariana Debose, mogła mówić młodym queerowym dziewczynom, że mogą w siebie wierzyć. Mogła dołożyć swój kamyczek do historii reprezentacji łącząc fakt, że jest pierwszą nie białą osobą queer z Oscarem aktorskim. Rita Moreno mogła patrzeć ze łzami w oczach jak 60 lat po jej sukcesie kolejna latynoska sięga gwiazd dzięki Anicie. Ale to wszystko przepadło. Być może już w chwili, w której Chris Rock otworzył usta by coś powiedzieć. A może tak naprawdę zaginęło to jeszcze wcześniej gdzieś w pokoju jakiegoś producenta zdającego sobie dobrze sprawę z wieloletnich sporów Chrisa Rocka i Willa Smitha. Może w głowie sprytnego producenta, który chciał mieć dobry kadr. Może w świecie, w którym nigdy tak naprawdę triumfy i wzruszenia twórców się nie liczyły.
Jeszcze chwilę wcześniej Troy Kotsur pokazywał nam jak wygląda migający człowiek, któremu zabrakło słów. Ten moment, kiedy jego dłonie zastygały w powietrzu, bo ze wzruszenia nie mógł zacząć mówić – jest ostatecznie pierwszym Głuchym mężczyzną z Oscarem – był poruszający. Oto wydarzyła się historia. Przepadło spojrzenie poruszonej Yuh-Jung Youn, która stała obok niego z Oscarem w dłoni by mógł podziękować. To ciepło między nimi wyparowało gdy Will Smith wstał ze swojego miejsca i ruszył w kierunki komika.
Rozpłynęły się jak sen złoty łzy, które wypełniły oczy Kennetha Branagha. Człowieka, który na Oscarach bywał nie raz, od początku swojej kariery pragnąc przekonać Akademię o swoim talencie. Ostatecznie okazało się, że największą siłę ma opowieść o nim samym. Opowieść, którą stworzył w czasie pandemii. Jego tak wyczekiwana chwila triumfu stanie się jedynie przypisem do wydarzenia, którego los zdeterminowały szybkie kroki Smitha na scenę.
W historycznych annałach ważniejsze stanie się to, jaka cisza zapadła po wymierzonym ciosie, gdy gwiazdy i widzowie starali się zrozumieć co się dzieje. Umknie stojąca na scenie Jane Campion, jedna z najwybitniejszych twórczyń w historii kinematografii, która jako dopiero trzecia kobieta w historii odebrała statuetkę za najlepszą reżyserię. To jasne potwierdzenie jej wielkiego talentu, stanie się jedynie ciekawostką, opowiadaną po tym jak wszyscy pokłócą się czy sytuacja była ustawiona czy nie.
W przeplatających się interpretacjach tego co Smith krzyknął do Rocka, nie przebije się sukces „Encanto” opowieści, która dała wielu Kolumbijczykom poczucie, że nie są dla Stanów jedynie rozmazanym punkcikiem na mapie świata, zagubi się uśmiech młodziutkiej Billie Eilish z jej Oscarem za piosenkę do „Nie czas umierać”, zapomnimy o tym momencie, gdy Lady Gaga ściskając dłoń Lizy Minelli, mającej problem z przeczytanie kwestii, powie „Trzymam cię”. Niewielu będzie umiało wygrzebać z pamięci cudowne przemówienie Jenny Beavan, nagrodzonej za kostiumy czy Riza Ahmeda, który powrócił na Oscary odebrać nagrodę za najlepszy film krótkometrażowy.
W ujęciu przestraszonej miny Chrisa Rocka zginie to o czym moglibyśmy rozmawiać. O seksistowskim skeczu Reginy Hall, który pokazał nam jakie są podwójne standardy żartowania w odniesieniu do kobiet i mężczyzn. O niezbyt udanym występie Amy Schumer, która bardzo chciała powiedzieć o Ukaranie ale chyba nie umiała. O tym jak Akademia niemal wizualnie podzieliła nominowanych na równych i równiejszych, decydując się posadzić najważniejszych nominowanych na fotelach a nie na zwykłych krzesłach jak pozostałych. O czystym braku wyczucia jakim było przerwanie przemowy reżysera zwycięskiego „Drive My Car” po pierwszym zdaniu. Wszystkim w jednej chwili zostało odpuszczone.
W tej ogłuszającej ciszy jaka zapadła, w tej przedwcześnie urwanej transmisji, zaginie i wpadnie w czarną dziurę niebytu kilka Oscarów dla „Diuny”, za które dziękowali wzruszeni twórcy, wskazując swojego reżysera jako człowieka który dał im odpowiedni kierunek. Nie wybrzmi nagroda dla Jessicy Chastain, aktorki, która tyle zabiegałaby stworzyć „Oczy Tammy Faye” by potem triumfować, gdy okazało się, że rola o której marzyła pozwoliła jej pokazać spektrum swojego wielkiego talentu. Każda przyznana tego wieczoru nagroda będzie jedynie marginalnym wydarzeniem. Samo zwycięstwo Smitha – ciekawym dodatkiem do występu wieczoru.
W końcu zwycięstwo filmu „CODA” może nie najlepszego, ale dającego całej olbrzymiej grupie ludzi możliwość opowiedzenia o sobie własnymi słowami, stanie się jedynie piątym tematem dnia. Zaraz po dyskusjach o toksycznej męskości, rycerstwie, dowcipach, obyczajach i dobrym wychowaniu. Stanie się czymś zupełnie nie istotnym co odnotują jedynie ci, którzy w tym szaleństwie próbują trzymać jakiś azymut nakierowany na to co tego wieczora miało się liczyć. A co przestało się w ogóle liczyć, kiedy kamera krążyła między twarzami dwójki aktorów.
W rozmowach, które prowadzimy dyskusja o tym jak bardzo Akademia zawiodła w przypominaniu o wojnie i ludobójstwie w Ukrainie, będzie się swobodnie przeplatać z historią niewielkiej bójki, która niczyjego życia nie zniszczyła. Ta jakaś przedziwna równowaga, ten jeden oddech, który wystarczy nam by powiedzieć o jednym i drugim – będą jak zadra. Gdy wojna nie będzie w stanie się przebić spod skandaliku. A co dopiero mówić o osiągnięciach twórców. Artystyczny triumf Hansa Zimmera jest gorszym memem, niż ujęcie sceny policzkowania. Być może poczujemy, że nigdy nie byliśmy tak daleko od złotych sal Dolby Theatre, być może uświadomimy sobie, że w istocie w tej ucieczce od naszej codzienności udało się nam tylko jeszcze lepiej sprecyzować, gdzie jesteśmy.
Kultura to przestrzeń w której wielu z nas szuka schronienia. Miejsca może nie świętego, ale takiego, w którym ważne jest zupełnie co innego niż w otaczającym nas świecie. Idziemy do kultury by wskazała nam drogę, oddzieliła nam może dobro od zła, przypomniała o wartościach, dała schronienie. Bo tym jest kultura – schronieniem dla naszej duszy. Więc kiedy w tej świątyni, pojawia się coś co nie pasuje. Brutalnie wchodzi tam świat, który chcieliśmy zostawić za progiem, to czujemy jej kruchość. Widzimy jej słabość. I czujemy ból bo ostatecznie – i tam nas znalazła rzeczywistość.
Dlatego nie będę pisać o tym kto kogo spoliczkował. Nie mam ochoty tego więcej komentować, nie chcę się o to kłócić, nie chcę spędzić tygodnia na rozmowach o tym po czyjej stronie stała racja. Całe to wydarzenie od początku do końca jest wszystkim tym czym nie chce się zajmować pisząc o Oscarach. O czym nie chce rozmawiać, gdy zarywam noc by spędzić ją w Dolby Theatre. Przed czym uciekam, do chwil triumfu i wzruszenia. Fakt, że ktokolwiek wymusił tą zmianę tematu, że jednym ciosem wysłał w niebyt chwile radości i triumfu – to wszystko budzi mój głęboki smutek. Moją niechęć. Może nawet odrzuca mnie na jakimś fizycznym poziomie.
Mogliśmy mieć Oscary, które zapamiętamy ze względu na różnorodność zwycięzców. Na rękę wyciągniętą do pomijanych grup. Na drobne zwycięstwa osób, które od lat czekały na swoją statuetkę. Zamiast tego mamy skandal i memy. I choć o Oscarach mówi się w tym roku bez porównania więcej niż w zeszłym, to życie pokazuje, że cała idea takich nagród może zginąć pod jednym paskudnym żarcie i wymierzonym w gniewie policzku.