Kończy się proces Deppa i Amber Heard. Proces publiczny transmitowany i komentowany właściwie wszędzie w Internecie. Proces, który może być gwiazdorskim procesem tego stulecia. Prawdziwy fenomen, bo dawno już żadne hollywoodzkie gwiazdy nie spierały się w sądzie tak publicznie. Jest jeszcze jeden fakt dotyczący tego procesu, którym muszę się z wami podzielić – nie obejrzałam nawet minuty transmitowanych zeznań, przesłuchań i wypowiedzi. I nie mam zamiaru.
W świecie komentowania popkultury zawsze balansuje się na cienkiej linii pomiędzy donoszeniem o sprawach biznesowych, kulturowych a zwykłym plotkarstwem. Kultura celebrycka stanowi nieodłączny element kultury popularnej i nie sposób zupełnie zignorować jej wpływu na to co oglądamy w filmach, serialach o czym rozmawiamy w pracy. Zdaję sobie z tego sprawę od zawsze, stąd zakładam, że nie każda rozmowa o życiu prywatnym gwiazd jest pozbawiona sensu, czy nie można z niej wyprowadzić jakichś szerszych refleksji na temat stanu kultury czy społeczeństwa. Wiem, o tym – ostatecznie – nie zaczęłam pisać o popkulturze wczoraj.
Dlaczego więc emocjonowanie się procesem Deppa i Heard budzi we mnie opór, a cała sprawa jakiś niesmak? Wydaje mi się, że moja postawa ma kilka źródeł. Po pierwsze – nie ukrywam, że w ogóle nie mam obecnie ochoty na wkładanie moich emocji w hollywoodzkie spory, wojna za granicą sprawia, że człowiek jednak nieco zmienia swoje priorytety. Co więcej – nie wydaje mi się, żeby uciekanie od działań wojennych w proces dotyczący przemocy domowej był na miejscu. Wiem, że ludzie radzą sobie różnie z emocjami, ale dla mnie jest to jednak mechanizm daleki i w jakiś sposób – trudny do zrozumienia.
Druga sprawa – to moja refleksja nad tym jak bardzo proces zamienia się w reality show. I nie byłoby w tym nic dziwnego czy szokującego, gdyby nie fakt, że patrząc na zmieniające się sympatie i antypatie, długie analizy i pewne opinie sama doszłabym do jednego wniosku. Niezależnie od tego kto był tu sprawcą a kto ofiarą nie należy iść do sądu ze sprawami o przemoc w rodzinie, bo nikt nie wygra. Patrząc na trudne przesłuchania i wywlekanie prywatnych spraw czy łatwo ferowane wyroki publiki, pewnie niejedna osoba dochodzi do wniosku, że sprawiedliwość sprawiedliwością ale jednak sądowy proces nie ma sensu. Jak mniemam – wiele ofiar przemocy domowej obojga płci widząc reakcje ludzi na to widowisko utwierdza się w przekonaniu, że nie ma co iść ze sprawą do sądu.
Sprawa trzecia – cały czas nie jestem w stanie przejść do porządku dziennego nad tym jak bardzo te bądź co bądź prywatne rozgrywki, problemy i kłótnie stają się sprawą publiczną wobec której każdy powinien się wypowiedzieć. Trochę nie wiem, dlaczego miałabym – jako osoba, która nie zna osobiście żadnej z poszkodowanych osób wiedzieć kto ma rację, kto gra, kto ma lepszego prawnika itp. Rozumiem, że sławy wzbudzają zainteresowanie, ale też – z faktu oglądania kogoś na ekranie telewizora wyciągamy zdecydowanie zbyt daleko idące wnioski odnośnie do tego, że ludzi znamy. Zwłaszcza, że jak rozumiem – należy wybrać sobie stronę i jasno powiedzieć kto jest winny. Coś co sprowadza kwestie jednostronnej czy wzajemnej przemocy fizycznej czy psychicznej do kwestii meczu, gdzie trzeba wskazać wygranego i przegranego. Ja nie jestem pewna czy w takich sprawach nawet sąd umie – biorąc pod uwagę obowiązujące prawo – wydać rzetelny wyrok. A co dopiero ja – osoba nie mająca zielonego pojęcia o amerykański prawodawstwie, czy o tym kim naprawdę są biorące udział w procesie osoby.
No i tu wychodzi kwestia czwarta. Mam wrażenie, że sprowadzenie kwestii przemocy do swoistego spektaklu jeszcze bardziej rozmywa sprawę. Gdzieś po drodze wykształcamy taki język i sposób mówienia, który czyni z tego wszystkiego kolejny celebrytki spór. I dla nas może to nie mieć wielkiego znaczenia, ale utwierdzają się w języku i kulturze bardzo toksyczne schematy postrzegania przemocy w związku. A to już ma wpływ na ludzi tu w Polsce, który muszą się z nią mierzyć. Jeśli naszym główny punktem odniesienia staje się amerykański, celebrytki spór sądowy – to trudniej nam potem rozumieć i rozmawiać z osobami, które przeżywają to tu na miejscu – w zupełnie innym kontekście, w zupełnie innym porządku prawnym i zmagając się z wieloma problemami, których ani Depp ani Heard nie mają.
Ostatecznie mam wrażenie, że odrzuca mnie od tego sporu to co czyni go najbardziej atrakcyjnym – to jest kolejny popkulturowy spektakl – intrygujący nieco bardziej niż reality show, bo przecież to prawdziwi ludzie i prawdziwe wyroki. Niezależnie od tego jak bardzo chcemy pozować na osoby obiektywne, analityczne czy poważne – mechanizm jego transmisji i odbioru – fakt, że oglądamy to na ekranie komputera czy telewizora – odrealnia sytuację. I tak z prawdziwej, skomplikowanej sprawy robi się spektakl, który odbieramy jak spektakl. I wiecie nie mam wrażenia by było to dla nas zdrowe. Zwłaszcza gdy proces staje się czymś więcej niż próbą rozsądzenia dwóch osób a staje się kolejnym elementem kulturowej wojny. Bo przecież jest całe mnóstwo środowisk, które będą oceniać tą sprawę przez pryzmat napięć między kobietami a mężczyznami, w kwestii przemocy. Już olbrzymia część dyskusji nie ma nic wspólnego z konkretną sprawą tylko ma udowodnić, kto jest bardziej winny złe feministki czy dobrze ustawieni faceci. Seksizm, mizoginia, mizandria – można wymieniać – wszystko ma się doskonale w rozmowach o tej sprawie.
Nie obejrzałam ani minuty. Kiedy wyświetla mi się jakiś klip – przeskakuję dalej. Nie biorę udziału w rozmowach, niechętnie widzę takie wątki na tablicach wokół mnie. Przeraża mnie poziom w jaki daliśmy się zaangażować w tą sprawę. Przeraża mnie trochę jak sami sobie ciągle powtarzamy, że to ważne. Choć prawda jest taka, że ta sprawa mogłaby być zupełnie nie ważna, gdybyśmy o tym zadecydowali. I to nie jest tak, że mam złe zdanie o każdej pojedynczej osobie, która sprawę ogląda – jak w przypadku wielu zjawisk społecznych – jednostka nie musi być zła czy problematyczna by zachowanie społeczne wydało się nam problematyczne. Więc jeśli czytasz ten tekst z myślą, że źle myślę o kimkolwiek jako jednostce – to nie jest to prawda. Choć wyznam, że mam zastrzeżenia wobec osób które spędzają dużo czasu analizując treści i udowadniając że jedna czy druga osoba, jest zła, kłamliwa, manipulatorska itp. Ale to raczej dlaczego, że uważam, że w każdym przypadku pewne siebie tezy o osobach których nie znamy niekoniecznie są na miejscu.
Cieszę się na myśl, że niedługo zapadnie wyrok i transmisje się skończą. Choć wiem, że w obecnej sytuacji wyrok sądu nie ma znaczenia – ludzie już wiedzą co mają myśleć.
Ale nie, nie będę oglądać, nie będę się interesować, nie będę analizować.
Jak rzadko mam wrażenie, że czasem trzeba walczyć o ochronę swojej nieśmiertelnej duszy i to jest jedna z tych rzeczy jaką mogę dla niej zrobić.