Kiedy Helen Fielding korzystając z fabularnych ram „Dumy i Uprzedzenia” opisała cierpienia współczesnej sobie londyńskiej singielki, pewnie nie zadawała sobie sprawy, jakie znaczenie dla odbioru twórczości Austen będzie miała jej książka. Patrząc na najnowszą adaptację „Perswazji” od Netflixa – można dojść do wniosku, że w ćwierć wieku opowieść o singelkach zatoczyła koło. Pytanie tylko czy aby ofiarami tej historii nie zostały bohaterki powieści Austen, które w niczym nie przypominają ani Bidget Jones ani Elizabeth Bennet.
„Dziennik Bridget Jones” był jednym z pierwszych tekstów, który uświadomił szerokiej publice istnienie singielek. Samo pojęcie singielki budziło na przełomie wieków olbrzymie emocje. W przeciwieństwie do „starych panien” nie musiały być zawiedzione życiem – mogły awansować, mieć znajomych, dobrze się bawić, romansować z szefem, popełniać mnóstwo życiowych błędów, ale nigdy nie były tymi smutnymi biedaczkami z poprzednich epok, które więdły w samotności lub u boku rodziców, bo nie pokochał ich żaden mężczyzna. Popularność książki a potem filmu, przełożyła się na cały osobny gatunek literacki – seriami wychodził pamiętniki i opowieści o singielkach, które szukały szczęścia i miłości. Niemal jak spod sztancy – wszystkie miały podobne kompleksy, podobne podejście do życia i podobny happy end. Co więcej, wszystkie niemal pisane były jako miłe choć trochę gapowate kobiety, którym umykała gracja i urok ich zamężnych czy zaręczonych koleżanek.
Lata mijały. Gdzieś po drodze wyrosło nowe pokolenie kobiet, dla których singieka taka jak Bridget Jones nie była już wzorem. Brakowało w niej tego co czyniło samotne życie zarówno ciekawym jak i bolesnym. Seksu, pokręconego życia wewnętrznego, bolesnej przeszłości i przyznania przed samą sobą, że być może nie jest się osobą najłatwiejszą i najsympatyczniejszą. Kończące się happy endem opowieści, w których można było korzystać z wątków zaczerpniętych z klasyki literatury przestały wystarczać. Trzydziestolatki się zmieniły, stały się być może nieco mniej sympatyczne, ale i pod wieloma względami – bardziej świadome siebie. „Fleabag” idealnie trafiła w tą zmianę myślenia. Historia, o singielce która w istocie nie musi znaleźć miłości (a nawet jak ją znajdzie to w najgorszym możliwym miejscu) ale musi znaleźć jakiś klucz do swojego wewnętrznego bólu stała się być może najlepszym serialem ostatnich lat. Wciąż była to opowieść romantyczna, ale trochę pozbawiona złudzeń. Ze złośliwą bohaterką, która wciąż mocuje się ze światem wokół siebie i bólem, który nosi w sobie każda kobieta.
I tu historia zatacza swoisty krąg. Skoro kiedyś wątki z „Dumy i Uprzedzenia” (ale też z „Perswazji” – bo w „Pogoni za rozumem” Fielding skorzystała z tu z schematu tej powieści) pozwalały opowiedzieć o współczesnej singielce to czemu nie wziąć opowieści współczesnej i przez jej pryzmat zekranizować „Perswazje”. Czemu nie uczynić z biednej Anne którą bliscy namówili do zerwania zaręczyn bohaterki współczesnej, która informuje widza o swoich stanach emocjonalnych, ironicznie odnosi się do świata wokół siebie i na dodatek – wcale nie jest zahukaną i niekochaną córką pyszałkowatego ojca, tylko singielką z winem w dłoni. Niech podobnie jak „Felabag” łamie czwartą ścianę i mówi bezpośrednio do odbiorcy, z którym czuje większą więź niż z ludźmi wokół siebie. Skoro popularne narracje przekonują nas, że powieści Austen da się przełożyć na współczesność to czemu nie odwrócić trendu i włożyć współczesność do świata Austen. Domknąć krąg i na zawsze wykorzenić tą „starą pannę” która usycha na kartach dawnych powieści. Niech to będzie nasza dziewczyna. Ostatecznie – musimy do niej koniecznie przybyć z emancypacją.
Jeśli ten pomysł może się wydawać dobry na papierze to w istocie – doskonale pokazuje, jak bardzo gdzieś po drodze spłaszczył się odbiór zaproponowanych przez Austen opowieści. Po pierwsze – oczywiście, w takim myśleniu umyka nam to co stanowi siłę tych historii – błyskotliwe odmalowanie przez autorkę ludzkich charakterów, towarzyskich absurdów i społecznych ograniczeń. Pisałam cały tekst o tym, że powieści Austen nie są romansami – tylko doskonale napisanymi historiami obyczajowymi, gdzie krytyka niesprawiedliwego prawa dziedziczenia jest niekiedy równie ważna co dobre zakończenie romantycznej opowieści. Gdzie sama romantyczna opowieść służy temu by wytknąć hipokryzję (wystarczy zajrzeć do zakończenia „Rozważnej i Romantycznej”). Uwspółcześniona Austen staje się przede wszystkim historią towarzyskich nieporozumień, bez żadnej głębszej myśli nad relacjami społecznymi.
Po drugie – gdzieś po drodze umyka ten paradoksalny element emancypacyjny powieści. Jeśli nie nakreślimy bohaterów jako osób zakorzenionych w swoim czasie nie dostrzeżemy – jak bardzo autorka namawia swoje bohaterki do złamania status quo. Zahukana, niekochana Anne, która w końcu wychodzi za mężczyznę, którego jej wyperswadowano niesie za sobą wręcz szokującą jak na owe czasy naukę – być może twoje otoczenie nie wie kto jest dla ciebie najlepszy. Bohaterki Austen nie są głupie czy bezwolne – wręcz przeciwnie – są przez nią traktowane na tyle poważnie by mogły się czegoś o świecie i relacjach międzyludzkich nauczyć. Twórcy nowej wersji nie ufają ani w intelekt oryginalnej bohaterki ani w znaczenie odmalowywania charakterów ludzkich.
Jednak największym problemem jest zmiana charakteru bohaterki. Anne z nowej adaptacji ma w sobie ironię, pewność siebie i dystans osoby zupełnie współczesnej. Trudno nam sobie wyobrazić, że ktokolwiek ją do czegokolwiek przekonał. Dużo bliżej jest jej do Elizabeth Bennet a jeszcze bliżej do Bridget Jones – ma skłonność do towarzyskich wpadek, mówienia rzeczy, których nikt by publicznie nie powiedział, łamania konwenansów no i jak już ustaliliśmy – zamykania się w pokoju z butelką wina. I nawet jeśli uznamy, że uwspółcześnianie postaci ma sens to pytanie – czemu nie jesteśmy w stanie uwspółcześnić tej bohaterki, którą napisała Austen. Jej Anne nazywana jest najdoroślejszą ze wszystkich postaci napisanych przez autorkę. Cicha, spokojna, racjonalna, nieśmiała. Jej też należy się szczęście – ona też ma prawo ostatecznie wykazać się siłą.
To jest mój największy problem – w imię uwspółcześniania postaci w istocie usuwamy z historii postacie kobiece które nie pasują do schematu „pewnej siebie singielki”. Anne nie pasuje do tego jak chcemy myśleć o samotnej kobiecie więc nie ma prawa istnieć w tej opowieści. I tak lekką ręką wyrzucamy znów poza nawias kobiety mniej pewne siebie, osoby, które częściej milczą niż coś mówią, spokojne rozsądne jednostki, które nie muszą wprowadzać chaosu, ale muszą znaleźć wewnętrzną siłę. Anne zostaje potraktowana przez twórców z równą pogardą co przez członków swojej powieściowej rodziny. Tymczasem w tej postaci znajdzie swoje odbicie całkiem duża grupa kobiet. Bo widzicie – to nie jest tak, że Anne jest taka ze względu na czasy w jakich żyje, przez co trzeba odrzucić jej cechy charakteru. Jest tak, ponieważ Austen nie zawsze opowiadała nam o najbardziej pewnych siebie jednostkach. Bo umiała sobie wyobrazić więcej niż jedną kobietę. Tego zaś współczesne przetworzenia jej dzieł chyba nie są świadome.
Z inną Anne dostajemy inne „Perswazje”. Takie, które w sumie trochę nudzą. Dopuszczeni do życia wewnętrznego bohaterki niczego nie musimy się domyślać nad niczym zastanawiać. Nie ma tu żadnego napięcia pomiędzy tym co bohaterowie czują, a tym co narzuca na nich towarzystwo i społeczeństwo. Historyczny kostium zostaje dosłownie sprowadzony do kostiumów. W świecie, gdzie można współczesnym językiem zwerbalizować każdą emocję nie ma żadnego napięcia – tylko wspominane wcześniej towarzyskie nieporozumienia. Mamy więc pewną siebie, piękną (bo oczywiście nikt nie dopuści by bohaterka współczesna poznała miłość nie odznaczając się urodą) kobietę i nieco skrępowanego mężczyznę. Nic tu nie buduje napięcia, właściwie nic ich nie ogranicza. Musimy więc odczekać aż piękni ludzie znów się w sobie zakochają – a właściwie wyznają sobie uczucia i możemy wracać do domu. To jest komedia romantyczna – z pewnością – ale to nie są „Perswazje”.
Żeby było jasne. Jestem wielką zwolenniczką wolności twórczej w adaptacjach. Uwielbiam nową „Emmę”, która robi kilka rzeczy obok powieści, która dodaje do tego świata muzykę folkową i która w najbardziej romantycznej scenie z książki dodaje komediowo krew z nosa bohaterki. Różnica pomiędzy błyskotliwie zrealizowaną „Emmą” a „Perswazjami” polega jednak na wyczuciu tego co w opowieściach do Austen jest kluczowe. Osadzenie tych niedoskonałych bohaterek w ich bardzo konkretnym – równie niedoskonałym świecie. Wtedy ujawnia się całe piękno powieści angielskiej autorki. Aby to zrobić nie można się jednak czuć lepszym od bohaterów. Trzeba ich zrozumieć takimi jakimi są. Dlatego, Pan Collins w „Dumie i Uprzedzeniu i Zombie” mógł być bliższy literackiemu oryginałowi, niż Anne w tych pozbawionych potworów morskich „Perswazjach”. Właśnie to najbardziej boli – przekonanie scenarzystów, że wiedzą lepiej od Austen jakie powinny być jej bohaterki i bohaterowie. Nie dostrzegając, że geniusz powieści polega właśnie na perfekcyjnym dobraniu charakterów postaci. Nie można szanować Austen nie szanując jej bohaterek.
Jeden z recenzentów chciał wysłać wszystkich zaangażowanych w nową adaptację „Perswazji” do więzienia. Jestem mniej surowa – raczej wysłałabym ich do biblioteki i kazała zdjąć z póki dzieła wszystkie Austen i przeczytać je ze świadomością w jakim kontekście powstały i kim realnie są bohaterki. Bez oglądania się na współczesność – dostrzec w nich to kim naprawdę są i oddać sprawiedliwość. Bo nie każda singielka jest Bridget, nie każda jest Fleabag, niektóre są tą mądrą Anne. I one też zasługują na dobre zakończenie. Na co mi wyzwolona współczesność, jeśli nie ma w niej miejsca, na kobiety które charakterem nie pasują do najprostszego schematu. Bo jeśli Anne nie zasługuje na happy end to której z nas się on należy.