Nie tak dawno zastanawiałam się w swoim podcaście – jakie są relacje hetero widzów z kinem podnoszącym wątki queerowe. Wśród moich licznych wniosków i refleksji pojawiła się jedna. To wątki queerowe niosą dziś te same emocje, które kiedyś niosły melodramaty pełne mezaliansów. Z podziałów klasowych wyrośliśmy (tylko w fikcji bo nie w realnym życiu), ale z wzruszeń miłością niemożliwą – absolutnie nie. Prowadzi to do powstawania coraz większej liczby gejowskich melodramatów, które zawsze były tworzone do oglądania ich bardziej przez pryzmat – szukania romantycznych wzruszeń niż powiedzenia jakiejkolwiek prawdy o świecie, czy mniejszościach. Można powiedzieć – doszliśmy do momentu, gdy podglądanie gejów stało się najbardziej hetero rozrywką na świecie. I choć brzmi to jak szczyt tolerancji to niekiedy prowadzi na manowce – tworząc narracje, które jedynie ślizgają się po problemach i historiach, pragnąc przede wszystkim dostarczyć odpowiedniej porcji wzruszeń. Takim filmem jest właśnie „Mój, Policjant”.
Sam punkt wyjścia jest ciekawy – można powiedzieć – niemal zagadkowy. Oto w domu starszego małżeństwa na emeryturze, pojawia się mężczyzna. Został tam sprowadzony przez żonę, która chce otoczyć go opieką. Mężczyzna przeszedł udar, jest przybity do łóżka. Ona chce się nim zajmować, jej mąż – nawet nie chce wejść do tego samego pokoju. Co tu się wydarzyło? Jakiej poplątanej historii oglądamy puentę? Te pytania zadaje sobie widz, wchodzący w świat filmu. Szybko zostajemy przeniesieni pięćdziesiąt lat wcześniej, kiedy na plaży poznaje się młoda para – nauczycielka i policjant, niedługo później, oboje poznają lokalnego muzealnika. Cała trójka zaczyna razem spędzać czas. Jak się szybko okaże – każde z nich pełni w tej relacji nieco inną rolę niż się może wydawać.
Początkowo miałam nadzieję, że film będzie przeplatał perspektywy – Marion i Patricka – dwóch osób zakochanych w przystojnym policjancie Tomie, który wydaje się być zupełnie bezwolny wobec swoich uczuć i żywić nadzieję, że niczego w życiu nie będzie musiał wybierać. I rzeczywiście – ten moment, w którym wspomnienia Marion przeplatają się z zapiskami Patricka jest najciekawszy – każde z nich widzi swojego policjanta, każde inaczej interpretuje jego gesty i zachowania. Ale ten zabieg szybko zostaje porzucony. Kiedy to się dzieje, film ujawnia swój największy problem, jakim jest absolutny brak umiejętności pogłębienia psychologii bohaterów.
Patrick jest ukrywającym się przed światem homoseksualistą, który wie, że w Anglii lat 50 jest to przestępstwo. Jest człowiekiem, za którym ciągnie się tragiczna historia kochanka, który zginął pobity na ulicy. Można byłoby się spodziewać, że jego spojrzenie na to jak żyć i czy w ogóle da się żyć w Anglii, która tak go traktuje, będzie najbardziej niejednoznaczne, ciekawe, pogłębione. Ale szybko orientujemy się, że niewiele umiemy o nim powiedzieć. Patrick jest tak stereotypowy, że balansuje niemalże na granicy karykatury. Kocha sztukę, zaprasza młodego niewinnego policjanta, by ten pozował mu do portretu, śpiewa arie Verdiego, doskonale gotuje, jest elegancki. Każda z tych cech jest w porządku, jeśli postać ma w sobie jakąś głębię czy niejednoznaczność. Ale tu tego nie znajdziemy. Przemyślenia Patricka odnośnie jego sytuacji – przynajmniej te, które poznajemy z jego zapisków brzmią bardziej jak wypracowanie o trudnym losie, przygotowane dla tych, którzy niewiele o tym kawałku historii wiedzą.
Potencjalnie najciekawszą postacią mogłaby być Marion. Dziewczyna, która w dobrej wierze poślubiła miłego chłopaka, a która w trakcie małżeństwa orientuje się, że jest zasłoną dymną. To jest jedna z ciekawszych postaci, jakie można stworzyć, bo jej gniew, uprzedzenia, czy nawet poczucie obrzydzenia – choć mogą nas odstręczać, są jakoś zakorzenione w poczuciu zdrady. Takie postaci są ciekawe, bo skłaniają do pytania – jeśli jest się wykorzystanym przez ludzi, których gnębi system, to jaka jest twoja rola w historii. Ale film nie umie Marion pogłębić, nie umie jej odpowiednio emocjonalnie osadzić, nie umie jej ani współczuć, ani jej potępić. W jednej ze scen konfrontacji – nie z mężem, ale z nauczycielką z tej samej szkoły dostajemy dość sztywną rozmowę, która psychologicznie nie odpowiada na żadne pytanie. Więcej – film nie umie jakoś emocjonalnie osadzić działań dojrzałej Marion (choć to i tak potencjalnie najlepszy wątek). To zmarnowana postać, której dobre napisanie mogłoby wnieść jakąś ciekawą perspektywę. Tymczasem ponownie – ma się wrażenie, że chodzi jedynie o to by obowiązkowym melodramatycznym trójkącie nikogo nie zabrakło. Inna sprawa – wystarczyłoby odrobinę więcej miejsca poświęcić przyjaźni Marion i Patricka – zadać pytanie o ich wzajemną relację by cała historia stała się bez porównania ciekawsza.
Na koniec Tom, piękny policjant promieniujący niewinnością. Ponownie – to tylko szkic bohatera. Gdyby go tak specjalnie rozegrać – jako nagrodę wyrywaną sobie przez dwie osoby – może i byłoby to ciekawe. Ale ta jego mdła postawa nie jest zabiegiem narracyjnym, raczej ponownie – brakiem pomysłu. A przecież Tom jest postacią potencjalnie najbardziej fascynującą. Wdaje się w romans z Patrickiem tak szybko i bez zastanowienia, że aż prosi się o pytanie – jaka jest jego przeszłość, jaka jest jego strategia, dlaczego wiedząc o sobie to wszystko wstąpił do policji. Kiedy Tom decyduje się na małżeństwo wydaje się całkowicie świadomy, dlaczego to robi, ale jednocześnie – reszta filmu sugeruje jakąś niewinność jego działań. To wszystko razem tworzy postać tak przeźroczystą, że gdyby nie fakt, że akurat Harry Styles dostał tą rolę, można byłoby go wykreślić i tylko zostawić w domyśle. A szkoda, bo przecież to jest olbrzymi potencjał na coś więcej.
Jest tu oczywiście jeszcze sporo pytań o część współczesną – film zachowuje się tak jakby bohaterowie byli w swoim związku nieco zawieszeni. Tak jakby emocjonalnie nic się przez następne dekady nie wydarzyło. Prowadzi nas to do historii o jednym wielkim uczuciu, którego potencjalna strata, równa się niemalże porzuceniu tożsamości. To daje bardzo poruszającą sytuację dramaturgiczną, ale ponownie – psychologicznie spłyca wszystko. Można byłoby się zastanawiać, co scenarzyści ukrywają przed nami o Tomie i Marion i ich wspólnym życiu bez Patricka. Życiu, które przecież musiało mieć kilka zakrętów, którym nie było na imię Patrick. Brak tego elementu czyni całość historią bardziej zainscenizowaną niż życiową (a przecież inspiracja dla książki była zaczerpnięta z prawdziwego życia). Gdzieś po drodze wyparowały wszystkie te niuanse, które odróżniają życie od średniego wytworu wyobraźni.
Ta szkieletowa budowa bohaterów sprawia, że historia wpada w proste ramy melodramatu. Zamiast opowiadać o tym jak bardzo specyficzna jest to relacja, zamiast przeanalizować fakt, że każdy odgrywa tu pewną rolę, zamiast zwrócić uwagę, na to jak Patrick i Marion są do siebie podobni, zamiast zadać pytanie – kto realnie najwięcej tu traci – film idzie w prosty melodramat. Chodzi o skradzione chwile intymności, wymykanie się do pustych pokoi, niemożność trzymania się za ręce. Chodzi o tajemnicę, dreszcz i miłość przez duże M. Cała historia rozgrywa się teoretycznie w ramach historii społeczności gejowskiej, ale to jest nie mniejszy kostium niż stroje z epoki. I może by udało się to ponownie przemycić i ukryć (ostatecznie ten sam zarzut można pod pewnymi względami stawiać „Brokeback Mountain”) gdyby nie fakt, że wszystko jest tu pozbawione iskry. To melodramat, gdzie człowiek nie chce sięgnąć po chusteczkę, coś co pokazuje swoje bebechy tak wyraźnie, że zamiast czuć udrękę bohaterów, zastanawiamy się, który element znanej nam układanki właśnie dołożył scenarzysta.
Nie pomaga fakt, że aktorsko film jest niesamowicie nierówny. David Dawson jest o oczko lepszym aktorem od swoich ekranowych partnerów co sprawia, że przeciąga ku sobie centrum narracji. Harry Styles, cały czas sprawia wrażenie jakby wybrał tą rolę by pokazać, że nie boi się pocałować mężczyzny i nagrać z nim kilku scen łóżkowych. To jest rola, w której go po prostu nie ma. Stawia się przed kamerą, wygląda istotnie odpowiednio pięknie (to ma znaczenie atrakcyjność bohatera jest wpisana w scenariusz) ale kiedy już przychodzi mu zagrać coś więcej niż absolutną niewinność, wtedy wychodzą jego braki. I żeby było jasne, nie jest to występ koszmarny, ale raczej taki, który przekonuje, że charyzma którą Styles ocieka na koncertach nie pojawia się naturalnie gdy gra w filmie. Pewnym zawodem była dla mnie Emma Corrin. Jako Marion wydaje się korzystać z wielu środków, które zapewniły jej uznanie, gdy grała księżnę Dianę. Problem w tym, że w tym filmie to jest za mało by stworzyć pełną postać.
„Mój policjant” to film, który potencjalnie mógłby dotknąć czegoś naprawdę ważnego i bolesnego. Nie byłby pierwszy – ostatecznie wiele filmów o tym powstało (chodzi mi przede wszystkim o los żon, których mężowie wychodzili za nie by zachować pozory) ale dobrze opowiedziana psychologiczna opowieść zawsze niesie wartość. Ostatecznie powstał jednak dość sztampowy melodramat, który jak mniemam, bardzo chciałby wzruszyć. Nie wzrusza, bo nie ma w nim pewnej emocjonalnej prawdy, bez której żaden melodramat poradzić sobie nie może. Jest za to chyba lekka kalkulacja, która nigdy nie robi dobrze takim produkcjom.