Netflix dał się wpuścić w maliny. Wystrychnąć na dudka. Oszukać w najprostszy sposób. Oto wykupili prawa do ekranizacji „Wiedźmina” pewni, że skoro z książki wyszły tak popularne gry to autor musiał zaproponować twórcom rozbudowany świat. Sapkowski musiałby tu podążać tropem Tolkiena, czy w mniejszym stopniu Martina, którzy oferują opowieść pogłębioną i wielowątkową, z językami, mapami, i historiami sięgającymi daleko w przeszłość. Przecież tak się robi fantasy? Prawda? Tymczasem powieści Sapkowskiego, to raczej powiązany luźnym sznurkiem skojarzeń świat literackich nawiązań i gatunkowych aluzji. Powieść fantasy która z każdym czytaniem staje się coraz bardziej meta komentarzem do skonwencjonalizowanych tropów gatunkowych. Problem w tym, że nikt tego Netflixowi nie powiedział. Albo włodarze stacji sami ten problem zignorowali. I teraz platforma próbuje wyciągnąć Tolkiena z Sapkowskiego. Jak pokazuje „Wiedźmin: Rodowód Krwi” – z porażająco słabymi efektami.
Jeśli wierzyć plotkom (a dzielmy je proszę przez pięć czy dziesięć, bo to jednak plotki) scenarzyści serialu o Wiedźminie czuli się sfrustrowani tym, że nigdy nie wyjaśnia Sapkowski do końca jak działa właściwie ta cała koniunkcja sfer i co się tam w przeszłości kontynentu dokładnie wydarzyło. Uważny czytelnik zapewne dostrzeże, że wizja Sapkowskiego jest dużo bliższa „wymyślam jak piszę” niż „wymyśliłem to opiszę”, którą zastosował chociażby Tolkien, który o swoim świecie wiedział wszystko (porównanie to jest uzasadnione tylko dlatego, że obaj pisali fantasy nie dlatego, że są autorami podobnego formatu, znajmy proporcje). Każdy kto czytał zakończenie sagi, musiał choć przez chwilę pomyśleć „trochę to na ślinę klejone” nawet jeśli samą książkę lubi. Z tej frustracji amerykańskich scenarzystów powstał serial, który miał to wszystko uporządkować. Problem w tym, że najwyraźniej – nikt przy stole twórców nie tylko nie miał ani jednego oryginalnego pomysłu, ale w ogóle nie za bardzo miał pomysł – jakby w ciekawy sposób wypełnić wizję Sapkowskiego.
Być może dałoby się potraktować „Rodowód Krwi” jako zabawę z konwencją (ostatecznie zbieranie drużyny to klasyczny trop w fantastyce) gdyby nie fakt, że serial traktuje sam siebie śmiertelnie na poważnie. Dostajemy więc opowieść, która z jednej strony formalnie przywodzi na myśl seriale przygodowe z lat dziewięćdziesiątych (trochę to wszystko pachnie księżniczką Xeną) z drugiej wprowadza ton tak poważny jakby Galadriela streszczała nam kawałek Silmarillionu. To właśnie ton opowieści sprawia, że staje się ona szybko karykaturą samej siebie. Gdyby twórcy pozwolili sobie na jakąś lekkość i porzucili straszliwie egzaltowany głos z offu, wtedy dostalibyśmy mało oryginalną opowieść przygodową. Płaską, pozbawioną głębi ale jeszcze do oglądania. Ostatecznie dopiero w ostatnich latach przyzwyczailiśmy się do pogłębionego fantasty na małym ekranie, wcześniej radowały nas dużo mniej skomplikowane przygody.
Starałam się oglądać serial z otwartym sercem. Jestem sobie w stanie wyobrazić, że po dorzuceniu kilku ciekawszych dialogów dałoby się w tym wyczuć ducha Sapkowskiego, który przecież sam umieścił w sadze o Wiedźminie motyw dość przypadkowej drużyny. Ale twórcy, którzy jak już zaznaczyliśmy – zostali wpuszczeni w maliny, nadal są przekonani, że opowieść Sapkowskiego jest śmiertelnie poważna. Oglądając serial miałam wrażenie, jakby ktoś przeczytał cykl o Wiedźminie i nie załapał żadnego żartu czy mrugnięcia, żadnej aluzji, nie wyczuł odrobiny dystansu. Ot chociażby – ilekroć Geralt straszliwie skarży się na swój los potwora-mutanta, to jest to przecież klasyczna drama queen, którą z resztą często uciszają inni, wskazując mu, że jednak trochę przesadza z tym swoim brakiem uczuć. Scenarzyści serialu przeczytali „potwór- mutant” i co… uznali, że DOKŁADNIE TAK JEST. Więc w serialu jest potwór mutant. No przecie jasne.
Inna sprawa – w tym serialu, który ma cztery części twórcy próbują odhaczyć wiele wątków, ale wszystko robią na pół gwizdka. Na początku grają w bingo wciśnięcia do serialu wszystkich nawiązań do książki jakie przyjdą im do głowy. Coś na zasadzie chwalenia się lekturą przez przywoływanie cytatów – bez zastanowienia się czy pasują do naszej wypowiedzi. Do tego, twórcy są z siebie niezwykle zadowoleni, ilekroć to im się uda i nie pozwalają nam zapomnieć, jak błyskotliwie wpletli imię czy nawiązanie do książki w swój scenariusz. Są przy tym tak subtelni jakby spodziewali się, że publiczność wstanie i zacznie klaskać. Z resztą to traktowanie widza jakby był nieco głupi i trzeba było mu co chwilę przypominać jak jest cel i motywacje bohaterów to jedna z najbardziej męczących rzeczy w serialu.
Jednocześnie chcą nam w czterech odcinkach przedstawić siedem głównych postaci i całą masę pobocznych. Kończy się to plus minus tak, że każda postać ma jedną cechę charakteru i jedną cechę wyglądu. Do tego, każdy ma jakieś pięć minut na przedstawienie swoich motywacji i swojej przeszłości. Można się poczuć jak na słabej sesji RPG gdzie każdy gracz wymyślił sobie super postać i przedstawia ją koślawo pozostałym uczestnikom zabawy. Jak mówiłam – to słaba sesja RPG z bardzo nieporadnym mistrzem gry. Jeśli mamy wybitną fechmistrzynię, to będzie honorowa, jeśli mamy krasnoludkę, to będzie rzucała grubym żartem i kręciła wielkim młotem, jeśli będziemy mieli elfkę czarodziejkę to będzie cierpiała, jeśli będziemy mieli byłego żołnierza to będzie twardy – serio, jeśli bohaterów da się opisać trzema przymiotnikami (max) to jest problem. Do tego interakcje między członkami drużyny są tak schematyczne, że można byłoby sobie zrobić bingo „postaci rozmawiają o przeszłości”, „postaci rozmawiają o uczuciach”, „postać A nie chce by postać B podjęła ryzyko”, „postacie, które się nie lubią pałają do siebie uczuciem”. Serio nic co się dzieje pomiędzy bohaterami nie ma w sobie odrobiny oryginalności – wszystkie sceny z nimi już gdzieś widzieliśmy.
Jakby tego było mało – wyraźnie marzyło im się coś w stylu prozy Martina, więc mamy oczywiście polityczne i dworskie rozgrywki. Problem w tym, że nie ma czasu porządnie napisać postaci i zbadać ich motywacji. Więc jacyś ludzie kręcą się po karykaturalnie pustych przestrzeniach pałacowych (no nie ma ten serial wielkiego budżetu, co stara się ukryć ciemnymi scenami) i niby knują, a tak naprawdę wyjaśniają sobie co będzie się działo dalej – bo fabuła musi biec na łeb na szyję, przypominając niekiedy „cut scenki” w grach komputerowych. Nawet jeśli uda się stworzyć w miarę ciekawy i niejednoznaczny wątek (elfiej księżniczki, która przejmuje władzę by zapanować nad własny losem) to nie za bardzo ta niejednoznaczność interesuje scenarzystów. Tu albo ktoś jest dobry albo zły – nie ma czasu na niuanse. Co chyba jest największą zbrodnią na prozie Sapkowskiego, który kazał się swoim bohaterom non stop zastanawiać – czy aby na pewno znaleźli się po właściwiej stronie konfliktu i aby na pewno wiedzą wszystko o świecie, w którym przyszło im toczyć najróżniejsze boje.
Kto wie, być może gdyby dialogi były potoczyste, humor oczywisty, a montaż i reżyseria lepsze – serial obroniłby się jako takie przygodowe oglądadełko. Tylko, że właśnie serial nie jest się w stanie wybronić nawet wizualnie i reżysersko. Dawno nie widziałam serialu tak pokracznie i niekonsekwentnie zmontowanego. Przeskakujemy z wątku do wątku w sposób niespójny, pomysł na opowieść ramową (cała historia jest streszczana Jaskrowi tysiące lat później) zupełnie nie wykorzystany, a ujęcia nie przechodzą płynnie. Jest to świat wizualnie niespójny i nieciekawy – mamy mało oryginalnych pomysłów nie tylko w scenariuszu, ale też w konstruowaniu tego jak wygląda i działa ta kraina, w której jesteśmy. Niby twórcy chcą uzupełniać Sapkowskiego, ale właściwie – nie mają czym – kultura elfów (poza kilkoma strojami księżniczki) nie wydaje się w niczym różnić od kultury ludzi. Z resztą same elfy różnią się od ludzi tyko spiczastymi uszami, co oznacza, że pojawienie się ludzi w tym świecie niewiele zmienia. Zaś sam widz ani przez moment nie ma wrażenia inności i obcości. Co sprawia, że oglądamy nieciekawych bohaterów, w nieciekawych dekoracjach, którym przydarzają się nieciekawe rzeczy.
Widziała wiele komentarzy, że serial dobiła kultura „woke”. Ale gdzie ten serial jest „woke”? Nie wiem. Zróżnicowana obsada, nie jest problemem serialu. Problemem jest raczej to, że twórcy zebrawszy aktorów nie mają im nic do zaoferowania. Inna sprawa, że jeśli Michelle Yeoch gra wybitną szermierkę, nauczycielkę i przewodniczkę kierującą się honorem i imponującą spokojem, to gra kopię niemal każdej azjatyckiej postaci w hollywoodzkim kinie przygodowym. Wizja, że historii zaszkodziło zróżnicowanie obsady, wiązałaby się z przyznaniem, że obsada bardziej tradycyjna uratowałaby serial. Niestety – nie da się uratować produkcji, w której człowiek jest w stanie przewidzieć niemal każde następne zdanie bohaterów (a także ich czyny) bo scenariusz jest tak pozbawiony polotu i oryginalności. „Rodowód Krwi” cierpi na brak dobrych, nowych i nieoczywistych rozwiązań fabularnych, a nie na ich nadmiar. Oczywiście ze starych klocków można ułożyć interesujące kształty – co udowadnia Wiedźmin, ale trzeba mieć do tego choć trochę dystansu i wyczucia, kiedy gra się z konwencją, a kiedy kręci się coś co jest tej konwencji więźniem.
Netflix za wszelką cenę próbuje stworzyć żywe uniwersum „Wiedźmina”, co nie ma sensu – Wiedźmin nie nadaje się do tworzenia uniwersum. To opowieść pełna dziur i niedopowiedzeń, trzymająca się kupy jedynie na sprawnie napisanych bohaterach i licznych historycznych nawiązaniach. Nawet jeśli gry rozszerzały świat książek, to też nie tak by stworzyć wielki, spójny, logiczny świat, który realnie może konkurować z bardziej tradycyjnym fantasy. Z resztą gry poradziły sobie z tym problemem wyrzucając na pierwszy plan wątki quasi słowiańskie (żeby się wyróżnić), które scenarzyści serialu zignorowali, pozbawiając się nawet wizualnego wyróżnika. Fakt, że serial kręcony jest w takich generycznych plenerach „fantasy” sprawia, że widz właściwie nie dostaje niczego, czego inna platforma czy telewizja nie zrobiłaby lepiej. A wystarczyłoby podrzucić trochę takiego słowiańskiego smaczku (bardzo na tym zyskuje np. „Cierń i Kość”) i od razu byłby prosty sposób na stworzenie czegoś choć trochę innego.
Im bardziej Netflix świat Sapkowskiego naciska tym więcej widać jego słabości. A właściwie – nie tyle słabości, co nieprzystawalności jego prozy do potrzeb platformy. Logicznym byłoby zrobienie krok w bok i powiedzenie „sorry nie jesteś Wiedźmaku tym czym myśleliśmy, że jesteś”. Ale Netflix tego nie zrobi, bo potrzebuje własnego uniwersum fantasy bardziej niż Sauron jedynego pierścienia. Jest im to uniwersum potrzebne do rynkowej konkurencji. I najwyraźniej – będą je budować niezależnie od tego czy pod względem fabularnym czy gatunkowym ma to sens. Gdzie może platformę zaprowadzić taki upór? Cóż już widać, jak udało się szybko przekuć entuzjazm po pierwszym sezonie Wiedźmina, w autentyczna niechęć, nie tylko fanów książek czy gier, ale też samego serialu. Nie wydaje mi się, by udało się to odbudować. Trzeci sezon musiały się okazać wybitny by przywrócić entuzjazm widzów. Mam jednak wrażenie, że być może najbardziej polską częścią tej historii jest refleksja, że miał Netflix złoty serial, ale ostał mu się ino marny prequel.
PS: Rozumiem, że udało się raz wylansować piosenkę z serialu, ale nie znaczy to, że trzeba teraz do krótkiej czteroodcinkowej narracji co chwilę wciskać balladę w nadziei, że coś się do uszu widzów przylepi.