Sukces „The Last of Us” jest oczywisty. Największa oglądalność serialu HBO Max wyprzedzająca nawet „Ród Smoka”. Kilka tygodni dyskusji po odcinkach i przekonanie, że Pedro Pascal posiada serca połowy, jeśli nie trzech czwartych populacji globu. Jest to też – jak na razie, najlepsza adaptacja gry komputerowej jaką mamy. Ale przede wszystkim – jest to fantastyczne podejście do tematyki apokalipsy. Bo czy w obliczu końca świata jest coś ważniejszego niż przeżycie jeszcze jednego dnia?
Tekst nie zawiera większych spoilerów, właściwie to nie zawiera żadnych dosłownych spoilerów.
Widzowie pierwszych dwóch odcinków „The Last of Us” mogliby się spodziewać serialu akcji, gdzie historia toczy się wokół walki pomiędzy siłami rządowymi a rebeliantami, a bohaterowie przemierzając post apokaliptyczne miasta walczą z hordami zainfekowanych grzybem ludzi. Takich produkcji nie ma wiele, ale jednocześnie ta historia apokaliptycznego konfliktu – zarówno pomiędzy ludźmi, jaki pomiędzy ludźmi i potworami, nie jest niczym nowym. Widzieliśmy to już w wielu odsłonach – z mniejszymi i większymi budżetami. Są to opowieści przyjemne, rozrywkowe, ale w jakiś sposób nużące. Nic więc dziwnego, że twórcy dość szybko skręcili w stronę, która jest w opowieści apokaliptycznej dużo ciekawsza. Od trzeciego odcinka serial staje się w istocie opowieścią skupioną całkowicie na ludziach – podejmujących różne wybory, próbujących przeżyć i wybierającym różne strategie przetrwania.
Serial staje się więc mapą ludzkich taktyk i zachowań w obliczu kryzysu. Pokazuje nam zarówno reakcje indywidualne jak i grupowe. Analizuje to jak mogliby się zachować ludzie, którzy muszą się w trudnych warunkach organizować na nowo i na nowo szukać sposobu na to by przetrwać. Mamy więc miasto, w którym udaje się obalić uznawaną za totalitarną władzę, by wprowadzać nowe rządu – niekoniecznie mniej okrutne, mamy niemal idylliczną komunistyczną z założenia wspólnotę, która utrzymuje pozory normalności, mamy ludzi, którzy szukali przeżycia w grupie opartej o zasady religijne, mamy w końcu całkiem sporą grupę swoistych indywidualistów, którzy szukają przetrwania na własną rękę. Joel i Ellie, pojawiają się w tych miejscach na chwilę, często ujawniając nam jak kruche i niedoskonałe są to metody, jak pojawienie się jednego nowego elementu burzy cały ten uporządkowany świat.
Narzekania, że w produkcji jest w istocie mało ludzi zainfekowanych grzybem są moim zdaniem nie zrozumieniem zasady budowania tego świata. To nie jest serial o zombie ani nawet o grzyboludziach. To rozpisana na kilka odcinków refleksja nad tym czy człowieczeństwo jest w stanie przetrwać koniec cywilizacji, a jeśli tak to jaką trzeba za to przetrwanie zapłacić cenę – zarówno prywatną jak i społeczną. Zagrożenie jakie tworzą zainfekowani jest w istocie jedynie katalizatorem społecznych i indywidualnych reakcji. Zewnętrzne zagrożenie pozwala by ujawniła się ludzka natura – w swoich szlachetnych i najbardziej koszmarnych przejawach. Przetrwanie, które staje się wartością nadrzędną, staje się dla ocaleńców pretekstem do odrzucenia moralności, lub raczej – przeformułowania jej na nową modłę – odpowiednią do nowych czasów. Widz, przyglądając się tym zachowaniom i decyzjom, musi odpowiedzieć sobie na pytanie, do jakiego stopnia ten cel uświęca środki, a do jakiego stopnia – złe czasy stają się usprawiedliwieniem do egoistycznego okrucieństwa.
Nie znaczy to oczywiście, że nie ma w serialu elementu historii osobistej. Relacja Joela i Ellie, rozwija się w zgodzie ze znanymi schematami budowania się rodzinnej więzi. Ale jednocześnie – opowieść toczy się też wokół ich człowieczeństwa i ich wyborów. Ostateczne wybory bohaterów sprowadzają się bowiem do pytania – co jest ważniejsze – przetrwanie społeczne czy osobiste. Jednocześnie, serial (choć wcześniej gra) wymusza też ciągłą refleksję – jak okrucieństwo naszych bohaterów różni się od okrucieństwa tych, z którymi się spotykają. Dlaczego jedno określamy z łatwością jako zło, drugie zaś wydaje się nam uzasadnione. Nasi bohaterowie wydają się godni przeżycia, podczas gdy w istocie – ich przeżycie zawsze wiąże się z kosztem – zwykle czyjegoś życia. Czy to oznacza, że mamy do czynienia z historią zero jedynkową. Czy rzeczywiście powinniśmy im odpuścić? Czy może chcemy uwierzyć, że nie mieli wyjścia.
Opowieści apokaliptyczne, dystopijne, osadzone w rozkładzie społeczeństwa, są jednym z „najbezpieczniejszych” sposobów na analizowanie kwestii i zagadnień z zakresu moralności. O ile historie osadzone w codziennym życiu, zwykle nie stawiają bohaterów przed koniecznością podejmowania dramatycznych decyzji, o tyle w świecie ludzi grzybów, można co chwilę konfrontować ich z najróżniejszymi pytaniami i kwestiami. Do tego w świecie, w którym nie działają przepisy prawa, łatwiej drążyć do samego źródła naszych moralnych intuicji – gdyż nie ma zasad prawnych, do których automatycznie się odwołujemy. Pod tym względem nasza kilku tygodniowa wyprawa w głąb świata grzybów stawia nam niemal co tydzień nowe pytanie. Czy dobro wspólne jest najważniejsze? Czy religia niszczy czy ocala? Ile można zrobić w imię prywatnego szczęścia? Czy istnieje instytucja odkupienia? Czy pozbawienie życia zawsze oznacza koniec człowieczeństwa? Czy mówienie prawdy zawsze jest najlepszą drogą? Czy współdziałanie jest najlepszą drogą przetrwania? To nie są pytania nowe, więcej – to taki alfabet refleksji moralnej, ale serial doskonale wpisuje go w emocjonalną podróż dwójki bohaterów, z których każde ma z racji różnicy wieku i doświadczenia nieco inne podejście.
Apokalipsa bez apokalipsy, to w sumie najciekawszy wątek „The Last of Us” – zaproszenie nas do świata, w którym już wydarzyło się to co najbardziej spektakularne, pozwala się skupić nie tyle na akcji co na refleksji i budowaniu postaci. Niespieszna narracja, która tylko czasem przeplata się ze scenami akcji, sprawia, że koniec świata wydaje się paradoksalnie jeszcze bardziej przerażający. Skoro nie wszyscy zginą, część będzie musiała sobie radzić. A to dopiero sprawia, że człowiek zaczyna rozglądać się za jakimś grzybem, który powinien go dziabnąć i skrócić nasze cierpienia. Z resztą wybór grzyba jako przeciwnika (tu muszę zaznaczyć, że ten grzyb jest w ogóle w popkulturze bardzo popularny) czyni cały konflikt jeszcze ciekawszym. Ludzie wojują tu nie tyle ze złem co z naturą. Być może w ogóle cała ta walka nie ma sensu. Może utrzymywanie się ludzkości w świecie potężnego grzyba, jest jakimś szalonym pomysłem, który należałoby porzucić. Wszyscy w tym świecie chcą przeżyć, co prowokuje kolejne pytanie – co takiego jest w nas, że nie tylko chcemy przeżyć za wszelką cenę, ale automatycznie tą potrzebę czujemy.
„The Last of Us” to dobry przykład na to, że w istocie pociągają nas historie, które wymuszają jakąkolwiek refleksję. Strzelanie do zombie jest fajne, ale nie dlatego „Noc żywych trupów” stała się produkcją kultową. Trochę podobnie jest w tym przypadku – jasne można zrobić produkcję pełną scen akcji, ale przecież serial ożywa tam gdzie nic się nie dzieje. Są jacyś ludzie, w jakieś sytuacji. Plus nasi bohaterowie – wpisani w klasyczną relację ojca i córki, z tą różnicą, że to relacja bardziej skomplikowana. Ani Joel nie jest szlachetnym ojcem i opiekunem, ani Ellie nie jest bezradnym dziewczęciem, kruchą istotką wymagającą pomocy. Im bliżej ostatnich odcinków tym bardziej widać, że postaci wychodzą z tych tradycyjnych ram, ich relacja nabiera nowych odcieni. Aż do ostatniej sceny, która w istocie, wpisuje ich w ten wielki zbiór pytań o to – ile zrobimy i w co uwierzymy by przeżyć i zachować siebie.
Najciekawszym elementem odbioru „The Last of Us” był obserwowanie jak ta produkcja – fabularnie dość prosta, choć inteligentnie zrobiona – jest rozkładana na wszystkie możliwe części pierwsze. Ponieważ mamy do czynienia z historią osadzoną na granicy fantastyki (bo tam się sytuuje w dyskusjach post apo) wiele tekstów było poświęconych mechanice działania świata, temu jak działa grzyb i jak wyglądają zainfekowani przez niego ludzie. Miałam niekiedy wrażenie, jakby autorzy wielu analitycznych tekstów bali się oficjalnie przyznać, że ta ekranizacja czy właściwie adaptacja gry komputerowej, nie jest zainteresowana samym budowaniem spójnego świata, ale raczej refleksją jaka wynika z okoliczności w jakich znaleźli się bohaterowie. „The Last of Us” to dużo bardziej produkcja obyczajowa niż chciałoby przyznać wielu komentatorów. Zakładam, że wpływa na to fakt, że przy ekranizacji gry od razu zaczynamy myśleć bardzo gatunkowo, jednocześnie tworząc sporo stereotypów odnośnie do odbiorców i ich wymagań. Głębsza refleksja nad serialem wskazuje, że wciąż pociąga nas to samo – opowieści o ludzkich, niemal niemożliwych wyborach, trudnych czasach i zmaganiu się z własną przeszłością. Serio zaraz wyjdzie jakiś grecki dramaturg i zażąda tantiem.
Na koniec oczywiście mam refleksję dotyczącą adaptacji gier. Sukces „The Last of Us” w dużym stopniu polega na odtworzeniu tego co w przypadku gier od lat budzi największe emocje. Otóż gry – zwłaszcza o liniowej fabule, od dość dawna stawiają bohaterów przed serią moralnych wyborów. To właśnie pytanie – jak należy postąpić, bywa jednym z najciekawszych elementów budowania scenariuszy gier. Jasne – niekiedy fajna jest mechanika, ale gry bawią się pytaniami moralnymi od dłuższego czasu. Przerzucając te wybory na gracza wciągają go w swój świat, jednocześnie – wymuszając zadawanie sobie trudniejszych pytań niż tylko – jak zdobyć kolejną broń, czy jak przedostać się do następnego etapu. W świecie gier, wybory moralne są jednym z wciągających elementów budowania fabuły. Niestety w przypadku adaptacji nie łatwo to odtworzyć, stąd – jak podejrzewam – wielu twórców kierowało się głównie, ku odtworzeniu mechaniki gry – co jest skazane na porażkę. Oglądanie jak działa gra i granie w nią to dwie różne rzeczy. „The Last of Us” w swojej serialowej wersji doskonale rozumie to co nas pociąga w wyborach moralnych. I choć sami ich w serialu nie podejmujemy, to wciąż – w ostatecznym rozrachunku – to one pchają historię do przodu, a nam każą czekać na następny odcinek. A grzyby? Grzyby są tam wyłącznie do smaku.