Brridgertonowie to serial znany, z budowania bardzo klasycznych, opartych na wytartych kulturowych tropach opowieści romantycznych. Niektórzy usypiają w połowie drugiego odcinka, inni oglądają wszystko z lekkim obłędem w oczach. W tej znanej, nieznanej opowieści znajdują wszystko to czego brakuje im we współczesności. Zakazane emocje, pożądanie, któremu nie sposób się oprzeć i piękne stroje na pięknych arystokratach. „Królowa Charlotta” – niewielki (bo ledwie 6 odcinkowy) prequel historii o kochliwym rodzeństwie zabiera nas w zupełnie inne rejony. Tam, gdzie romanse nie są ani tak piękne ani tak proste.
Tytuł serialu jest nieco mylący. Królowa Charlotta nie jest bowiem główną bohaterką historii. Można powiedzieć, że tak naprawdę mamy tu do czynienia z trzeba kobietami i trzema historiami. Młoda Charlotta wydana wbrew swojej woli za angielskiego króla, to tylko jedna z nich. Poza nową królową mamy też Lady Danbury i Violet, matkę całego kochliwego rodzeństwa Bridgertonów. Zwłaszcza historia Lady Danbury, jest właściwie równorzędna do historii samej Charlotty. Obie bowiem w tym samym momencie znajdują się w zupełnie nowej sytuacji. Charlotta zostaje żoną króla, a pani Danbury, nagle dostaje tytuł lordowski (w ramach wielkiego eksperymentu, mającego wyrównać pozycje społeczną białych i nie białych mieszkańców królestwa). Kiedy Charlotta odkrywa, że jej piękny George cierpi na niezidentyfikowaną chorobę psychiczną (dziś mamy wiele teorii co było królowi – od choroby dwubiegunowej, po chorobę autoimmunologiczną, po zatrucie ołowiem) , w tym samym czasie mąż lady Danbury umiera, co stawia ją przed nowym wyzwaniem – utrzymania swojej pozycji i odpowiedzenia sobie na pytanie „kim jest jeśli nie żoną swojego męża”. Violet odgrywa tu najmniej znaczącą rolę, ale jej opowieść też jest istotna z punktu widzenia wywracania do góry nogami prostej opowieści o romansie. Violet jako dojrzała wdowa, odkrywa, że być może – nie jest jej zupełnie obojętny świat seksu i po utracie męża nie zgasła w niej wszelka żądza na zawsze (ech matka swoich dzieci).
Paradoksalnie, centralna opowieść serialu – związek młodej Charlotte, z jej pięknym acz nękanym przez problemy mężem, jest najmniej ciekawa. Najwięcej tu melodramatycznej kliszy i nieco niepokojących tropów. Nie da się bowiem ukryć, że o ile – z perspektywy historycznej, wybranie wsparcia i miłości żony, nad leczenie psychiatryczne może było dobrym wyjściem, o tyle czytane współcześnie – budzi pewne wątpliwości. Nie zrzucam widzom i widziałam serialu jakiejś prostoduszności, która nie dostrzega dekoracji historycznych, ale wciąż – trochę dużo jest w naszej kulturze narracji o miłości, która jest zawsze najlepszym rozwiązaniem. Oglądając tą historię cały czas miałam wrażenie, że trochę temu za blisko do „moja miłość cię uleczy”, co jest wątkiem tyle popularnym co szkodliwym. Zwłaszcza gdy mówimy o w sumie wciąż nie zagospodarowanej przez popkulturę sytuacji związku z osobą zmagającą się z problemami psychicznymi. I od razu mówię, podoba mi się determinacja Charlotte by być w związku, z mężczyzną którego pokochała niezależnie od jego stanu. Jest mi to bardzo bliskie. Jednocześnie jednak – uważam, że cała historia została tak skrócona, że mam wobec niej całkiem sporo wątpliwości. I przypominam coś, co jest kluczowe w moich uwagach (a o czym dużo rozmawiałam z Alicją w podcaście) – nie uważam, by Bridgertonowie mieli cokolwiek wspólnego z opowiadaniem o historii – to wciąż opowieść o nas współczesnych.
Zdecydowani ciekawszy jest wątek dorosłej Charlotty. Kobiety, która tak długo walczyła o swoją pozycję (bardzo uzależnioną od zachowania monarchii), że niekoniecznie zostało jej zbyt wiele uczuć wobec własnych dzieci. Choć odrobiła się ich kilkanaściorga to wciąż czeka na wnuka czy wnuczkę. Fakt, że dziewczyna, która sama skarżyła się na konieczność zawarcia biznesowego małżeństwa, wydaje swoich synów wbrew ich woli za trochę pierwsze lepsze dziewczyny – jest całkiem niezłym pokazaniem tego, jak z wiekiem, przeszkody zaczynamy interpretować jako swoje osiągnięcia. Młoda Charlotte nie chciała aranżowanego małżeństwa, starsza Charlotte postrzega sukces swojego związku jako dowód, że to dobra droga, zwłaszcza w rodzinach arystokratycznych. Okrucieństwo królowej wobec swoich dorosłych dzieci, jej przywiązanie do korony i zabezpieczenia linii dziedziczenia, to też całkiem niezły przykład tego, jak konieczność przestawienia się na tryb przetrwania, nie wyłącza się nawet gdy człowiek jest bezpieczny. Choć Charlotte może się cieszyć niezachwianą pozycją, w swoich zachowaniach wciąż jest w jakimś stopniu tą młodą pewną siebie dziewczyną, która musiała upewnić się, że nie stanie się niepotrzebna na królewskim dworze.
Moim zdaniem najlepiej wypadł w serialu wątek Lady Danbury. Poznajemy ją jako młodą kobietę, żonę dużo starszego mężczyzny, którego zupełnie nie kocha. Bohaterka, jest w jakiś sposób pogodzona ze swoim losem. Więcej, nie zna innego – swojemu mężowi została przyobiecana jeszcze jako dziecko i ustawiła cały swój charakter tak by jak najbardziej się do niego dopasować. Kiedy mężczyzna umiera, młoda jeszcze kobieta staje przed kluczowym pytaniem – kim jest, czego może jeszcze oczekiwać od życia. W tym rządzonym patriarchalnymi zasadami świecie wykonała już swoje zadanie. Miała męża, ma synów, zdobyła pozycję. Co jej teraz zostaje? Społeczeństwo nie za bardzo ma pomysł jak miałoby się dalej potoczyć jej życie. Ona sama początkowo też nie wie kim ma być i co robić. Znalezienie swojej własnej drogi niekoniecznie jest proste. A ucieczka w kolejne małżeństwo – wydaje się coraz mniej atrakcyjna. Bardzo lubię ten wątek, bo on pokazuje nam z jednej strony kobietę, która nagle może się cieszyć wolnością, z drugiej – nie ma wolności w systemie, który widzi dla kobiety tylko jedno miejsce – u boku męża.
Na koniec wątek Violet – być może najbardziej komediowo rozegrany, ale wciąż – całkiem ciekawy w kontekście – głównych romantycznych narracji właściwych Bridgertonów. Otóż od pierwszego sezonu serialu wiemy, że Violet bardzo kochała swojego męża (tragiczną ofiarę owadów) i była to niewątpliwie, wielka miłość jej życia. Teraz jednak, kiedy od jego śmierci upłynęło już sporo czasu, Violet odkrywa, że jej życie wcale nie skończyło się ze śmiercią męża. I nie chodzi jedynie o pragnienie uczuć i przeżyć, ale też o zwykłe seksualne potrzeby. Rozegranie tego wątku w dekoracjach historycznych czyni go nieco komediowym, ale w istocie – to ta narracja, która wciąż jeszcze rzadko wstępuje w popkulturze. Tym ciekawszy jest potencjał na kontynuowanie tego wątku w kolejnych sezonach Bridgertonów. Ostatecznie – nic nie stoi na przeszkodzie by Violet znalazła sobie kochanka i miała w życiu więcej przyjemności niż tylko przyglądanie się jak jej dzieci podejmują skomplikowane romantyczne wybory.
Przesunięcie narracji z kochliwej młodzieży, na kobiety w średnim wieku, sprawia, że stawki są nieco inne i dużo ciekawsze. Bo o ile cierpienia młodych i nieszczęśliwie zakochanych sa przez kulturę i popkulturę maglowane od lat, to opowieści, co dzieje się po końcu pierwszej fazy gorącego romansu – wciąż są nie do końca zagospodarowane. Zaś opowiadaniu o potrzebach i pragnieniach dojrzałych kobiet to już w ogóle w pewnym stopniu nowość. Oczywiście nie twierdzę, że „Królowa Charlotte” jest jakimś przełomowym dziełem, ale przynajmniej ma w sobie trochę świeżości i głębi, której Bridgertonom często brakuje. Przy czym jak może zwróciliście uwagę, skupiłam się na kwestiach obyczajowych i emocjonalnych. Muszę bowiem przyznać, że to jak twórcy wyobrażają sobie stworzenie nowych warstw i norm społecznych, jest rodem czysto z bajek i poświęcanie temu więcej czasu niekoniecznie ma sens (z resztą sporo o tych lukach w logice budowy świata mówiłyśmy z Alicją w podcaście).
Na koniec wielkie ukłony należą się osobie odpowiedzianej za casting. India Amarteifio jest fantastyczna jako młoda Charlotte, a w jej sposobie zachowania, spojrzeniach i niezachwianej pewności siebie, widać sporo nawiązań do roli Goldy Rosheuvel, która gra dojrzałą królową. Bardzo podobał mi się Corey Mylchreest jako król George. Jasne, Bridgertonowie wyznaczają dość prosty schemat męskiej roli (patrz, zaciskaj szczękę, zgub koszulę) ale moim zdaniem aktor bardzo dobrze się w niej odalazł. Świetnie dobrano też aktorkę do roli młodej Lady Danbury Arsema Thomas jest naprawdę świetna i przyznam – jej wątek podobał mi się najbardziej. Gdyby ten serial nazywał się „Lady Danbury” byłby to równie prawdziwy tytuł co „Królowa Charlotte”. Świetna jest też Michelle Fairley, w roli królowej matki. Ta postać, w ogóle jest kolejną w tym serialu, która pokazuje jak wiele muszą zrobić kobiety, by zachować swoją pozycję w świecie, która widzi je w rolach matek i żon. Fajrley doskonale oddaje z jednej strony determinację swojej bohaterki (która przypomina trochę dojrzałą i równie bezwzględną Charlotte) z drugiej poszukiwanie przez nią równorzędnych partnerek do intryg.
Nie jestem w stanie się powstrzymać by nie zwrócić uwagi, na to jak ten – pisany poza serią prequel, stawia trochę pod znakiem zapytania narrację z głównego nurtu opowieści. Oto bowiem dotychczasowe dwa sezony opowieści o „Bridgertonach” zachęcały nas do zanurzenia się w quasi historyczną, romantyczną fantazję, o książętach i mokrych koszulach. Seriale przekonywały nas, że bohaterowie i bohaterki, co prawa muszą wpisać się w tradycyjny schemat małżeństwa, ale mogą to zrobić na własnych zasadach. Po obejrzeniu „Królowej Charlotty”, serialu w dużym stopniu zdominowanym opowieścią o opresji tego systemu, ta ułuda „związku na własnych prawach” trochę zaczyna się rozmywać. Czy w świecie tak zdominowanym przez związki i dorobienie się potomstwa, ktokolwiek podejmuje decyzje tak naprawdę niezależnie. Czy miłość w ogóle wystarczy by poczuć się wolnym w świecie Bridgertonów? Gdyby nie fakt, że serial wyszedł od tych samych twórców można byłoby go potraktować niemal jak krytyczną analizę romantycznych fantazji o miłości w historycznych dekoracjach.
„Królowa Charlotte” to naprawdę przyjemny, choć pozostawiający nieco niedosytu serial obyczajowy. Przyznam – nie pogniewałabym się na jeszcze jeden czy dwa sezony, skoncentrowane na Lady Danbury, ale jak rozumiem – to była jednorazowa wycieczka w przeszłość. Mam wrażenie, że ten serial trochę przypadkiem pokazał, że świat Bridgertonów jest najciekawszy wtedy, kiedy niekoniecznie chodzi tylko o romanse i przetaczanie się po łożu. A może to ja się starzeję i widzę siebie bardziej w dojrzałych bohaterkach, niż w tych które dopiero tracą głowę. W każdym razie – muszę przyznać, produkcja mnie pozytywnie zaskoczyła i sprawiła, że zaczęłam się zastanawiać, czy „Uniwersum Bridgertonów” nie jest warte dalszego rozwoju, poza granicę miłosnych doli i niedoli głównych bohaterów. Bo, jakież to zaskoczenie – naprawdę ciekawie robi się wtedy, kiedy romans się kończy a zaczyna, nie takie proste życie.