Leonardo DiCaprio przed chwilą skończył 50 lat. To ważny moment. Wiele kobiet właśnie w tym momencie zdało sobie sprawę, że ten piękny młodzieniec, do którego wzdychały w podstawówce czy liceum, już zdecydowanie młody nie jest. Nic tak nie przypomina o upływie czasu jak starzenie się twoich ukochanych aktorów. Najpierw po prostu nie są młodzi, potem są starzy a potem nagle umierają, a ty przecież wciąż masz te kilkanaście lat i ich plakat na ścianie. DiCaprio nie młodnieje, ale może to i dobrze, bo załapał się jeszcze na ostatnie pokolenie gwiazd filmowych. Takich prawdziwych gwiazd, które są kimś więcej niż sumą swoich ról.
Wiele osób zapomina, że DiCaprio jest rzadkim przypadkiem aktora dziecięcego, który mimo, że miał wszelkie przesłanki by zejść na złą drogę, pozostał przy aktorstwie i całkiem nieźle się go trzyma. Wbrew pozorom – to nie jest takie oczywiste, Hollywood nigdy jakoś szczególnie dobrze nie obchodziło się z aktorami dziecięcymi, o czym przypominają nam kolejne tragiczne biografie młodych gwiazd. Być może DiCaprio uratował fakt, że jego pierwsze role nie były w tak oczywisty sposób cukierkowe, bo trudno do nich zaliczyć występ w „Crittersach” czy w bardzo udanym filmie „Chłopięcy świat” gdzie zagrał obok Roberta DeNiro.
Warto pamiętać, że wbrew temu co mogłyby sugerować memy, poświęcone temu, że DiCaprio nie ma Oscara, na pierwsze dostrzeżenie przez Akademię nie musiał czekać długo. Miał zaledwie 19 lat, gdy nominowano go za rolę w „Co gryzie Gilberta Grape’a”. Jest to o tyle ciekawe, że choć Akademia bardzo chętnie i sprawnie nominuje młode aktorki, to jest dużo bardziej powściągliwa przed nominowaniem młodych aktorów. W rolach pierwszoplanowych zdarza się to niezwykle rzadko (tamta nominacja była za rolę drugoplanową). Jest jakieś przekonanie, że aktor musi do swoich nagród i nominacji dojrzeć (aktorkę zaś trzeba nagrodzić szybko, bo nie wiadomo czy jeszcze dostanie jakieś ciekawe role). Z dzisiejszej perspektywy rola w „Co gryzie Gilberta Grape’a” wydaje się zbiorem największych hollywoodzkich klisz przedstawiania bohatera z niepełnosprawnością umysłową. Warto jednak pamiętać, że w latach dziewięćdziesiątych taka transformacja budziła podziw. Co więcej, była pod pewnym względem ryzykowna dla młodego zdolnego aktora, którego na ekranie wiele osób wzięło za naturszczyka. To były inne czasy.
Trzeba przyznać, że po roli „W co gryzie Gilberta Grape’a” DiCaprio nagle na przełomie 1996 i 1997 roku, przeszedł od zdolnego aktora, który budzi zainteresowanie (pamiętam, jak w polskich czasopismach z zainteresowaniem pisano o chyba trochę zapomnianym filmie „Przetrwać w Nowym Jorku), do absolutnego kulturowego fenomenu. Odpowiadały za to cztery zróżnicowane role które jednak razem składały się na bardzo wyraźny obraz aktora nowego pokolenia. Było to „Całkowite zaćmienie” Agnieszki Holland, „Romeo + Julia” Baza Luhmanna, „Titanic” Jamesa Camerona i „Pokój Marvina” Jerrego Zacksa. Te cztery filmy składały się na idealny obraz idealnego młodego aktora swojego pokolenia.
To specyficzna rola, pisałam o niej w przypadku miejsca jakie w Hollywood zajmuje obecnie Timothy Chalamet. Otóż w filmowych narracjach zawsze jest zapotrzebowanie na młodzieńca. Mężczyznę pomiędzy okresem nastoletnim i dorosłością. Powinien być piękny, pożądany przez kobiety i mężczyzn, romantyczny, porywczy, niekiedy bezmyślny a niekiedy beztroski. Powinien zarówno fascynować jak i budzić opiekuńcze uczucia. To mężczyzna, który – przynajmniej w kategoriach kulturowych, nie wyzbył się jeszcze zupełnie tych „pierwiastków kobiecych”, jest zawieszony pomiędzy tymi światami. Takich młodzieńców było w historii Hollywood wielu, największym bezpośrednim poprzednikiem DiCaprio był River Phoenix, który cudownie uosabiał wszystkie te cechy.
Wróćmy jednak do tego przełomowego zestawu filmów. Doskonale odpowiadały one wszystkim wymaganiom. W „Całkowitym zaćmieniu” przede wszystkim był poetą, nie był hetero i oddawał tą odwieczną płynność postaci młodzieńca. W „Romeo i Julii” stanowił ucieleśnienie marzeń, o tym pierwszym kochanku, który wprowadza w świat miłości, ale też, który popełnia błędy przez swoją zapalczywość. „Pokój Marvina” osadzał go w relacjach rodzinnych, ale koniecznie – pokazywał, że to już moment na bunt, szukanie nowego miejsca w rodzinnym, mocno sfeminizowanym układzie. Ostatni w tym zestawieniu „Titanic” uzupełniał te wszystkie cechy o ważne przejście dalej – jego bohater musiał jeszcze to wszystko co miał zaoferować jakiejś kobiecie. Wyrwać ją do świata marzeń, a przy okazji – jako postać zbyt dobra by żyć bohatersko osunąć się w czeluści oceanu.
Nie wydaje mi się by jakikolwiek aktor mógł być przygotowany na to co stało się potem. „Titcanic” był takim fenomenem, który dziś jest nie do powtórzenia. Szacuje się, że parę procent amerykańskich nastolatek widziało film kilka razy. Ja sama, mimo że DiCaprio mi się zupełnie nie podobał (całe życie miałam słabość do ciemnookich brunetów na ekranie co w przypadku „Titanica” skazywało mnie na kibicowanie największemu złolowi) miałam jego plakat na ścianie. To było coś w rodzaju kulturowego obowiązku, powszechnej manii, która prowadziła też wówczas do pewnej niechęci. Pamiętam niejedną rozmowę (z podstawówki!) o tym czy DiCaprio jest dobrym aktorem. Więcej samo pojęcie DiCaprio zaczęło przez pewien czas funkcjonować jako synonim aktora, który jest bożyszczem nastolatek. A jeśli istnieje jakiś los, który skazuje twórcę na wieczne potępienie to bycie bożyszczem nastolatek. Kulturowo przyjęło się, że wszystko co polubią młode dziewczęta natychmiast uznaje się za mało wartościowe.
Dodatkowo pojawiła się już wówczas Oscarowa kontrowersja. „Titanic” nominowany niemal za wszystko, w nominacjach aktorskich został wyróżniony dość skąpo. Nominowano obie aktorki grające w filmie Rose, ale nominacji dla DiCaprio zabrakło. Plotka mówiła, że już wtedy pragną za bardzo tej narody. Ostatecznie tamtego Oscara dostał Jack Nicholson za „Lepiej być nie może”. Przyznam szczerze, wtedy wydawało mi się, że to dobra decyzja, ale im dłużej się nad tym zastanawiam i im częściej wracam do „Titanica” to dochodzę do wniosku, że Leo mógł w tym 1998 spokojnie być wśród nominowanych. Jack nie jest jego najlepszą rolą, ale zagranie jakiejkolwiek pełnokrwistej roli w filmie człowieka, któremu najbardziej zależy na zatopieniu statku jest osiągnięciem.
Wróćmy jednak do kariery DiCaprio, bo po „Titanicu” stało się coś co powtarza się niezwykle często. Mamy aktora, który jest na samym szczycie. Wiemy, że trzeba to wykorzystać. Wiemy, że kluczowe jest znalezienie dla niego jak największego projektu. Co się pojawia? Teoretycznie pewnik „Człowiek w żelaznej masce”. Czego tu nie lubić, kostiumowe kino przygodowe (wiadomo, że DiCaprio żyje jako to chłopię trochę poza czasem) z dobrą obsadą i samym Leo razy dwa. Powiem tak… lubię ten film, bo kocham wszystko co opowiada o trzech Muszkieterach, ale nie ma się co przekonywać to nie była dobra produkcja. Był to też dowód na to, że DiCaprio nadaje się do bardzo specyficznego fragmentu filmowego rynku. Mogą to być filmy z rozmachem, ale nie da się go sprzedać w każdym blockbusterze. „Plaża” (którą część osób po latach polubiło) jeszcze to potwierdziła.
I żeby było jasne, DiCaprio pojawił się w niejednym filmie, który przyniósł sporo kasy, czy był efektowny, ale za każdym razie te produkcje miały posmak odchodzącego, autorskiego Hollywood. Bez problemu mogliśmy go oglądać w „Incpecji” Nolana, czyli spektakularnym kinie autorskim, ale stawiam diamenty przeciw orzechom, że żadne z nas nie potrafiłoby sobie wyobrazić go jako jednego z bohaterów Marvela, aktora, który nagle pojawia się w Gwiezdnych Wojnach czy jakiejkolwiek innej franczyzie. Nie mamy natomiast problemu by na podstawie jego filmografii zrekonstruować listę wybitnych autorów kina Hollywoodzkiego pierwszych dekad XXI wieku.
Nie ma wątpliwości, że kluczowa dla DiCaprio stała się współpraca z Martinem Scorsese, który dostrzegł w nim aktor na kolejną dekadę swojej kariery. Mam wrażenie, że dostrzegł w nim podobne cechy co w DeNiro. Umiejętność pewnej transformacji przy jednoczesnym nietraceniu swojej filmowej osobowości i persony. Pracując ze Scorsese DiCaprio przestał grać młodzieńca (jego ostatnią młodzieńczą rolą jest moim zdaniem „Złap mnie, jeśli potrafisz” Spielberga, w której reżyser pokazał nam, że DiCaprio ma spore pokłady talentu komediowego). Jako aktor wieku męskiego, DiCaprio dał się jednak poznać jako aktor ról dobrych, ale … nie chce powiedzieć ciężkawych, ale nie ma tam wiele miejsca na humor a i romantyczność ma niemal zawsze tragiczny wymiar.
Można to oczywiście czytać prosto, jako próbę odcięcia się od symbolu bożyszcza nastolatek, można też – dostrzec w tym jedyną szanse na to by kariera trwała dłużej niż trzy nieudane produkcje po „Titanicu”. To mniej więcej w tym momencie kariery DiCaprio staje się na swój sposób memem. Gra role, które zdecydowanie powinny zostać nagrodzone Oscarem, ale Akademia chyba ma focha. W tej drodze towarzyszy mu z resztą Martin Scorsese, który sprawia wrażenie, jakby chciał talentem aktora wyszarpać uznanie Akademii. Po czasie myślę, że ich kariery byłby dużo ciekawsze, gdyby Akademia się ugięła i nagrodziła i aktora, i reżysera za „Aviatora”. To był dla nich obu kreatywny szczyt tych starań.
Tak jak na przełomie 1996 i 1997 roku widzowie mogli zakochać się w młodzieńczej urodzie i buntowniczości DiCaprio, tak na przełomie 2012 i 2013 roku w karierze aktora powrócił tak bardzo potrzebny humor. Współpraca z Tarantino przy „Django” pozwoliła mu w końcu zagrać postać tyle koszmarną co zabawną, Baz Luhrman zadbał o to by głęboko westchnęły kolejne pokolenia fanek (choć nie ukrywam, że nowy „Wielki Gatsby” naprawdę mi się nie podobał i obstaję przy tym, że najlepszy jest ten z Redfordem) ale wszystko najlepiej zwieńczył „Wilk z Wall Street” gdzie Scorsese, który prowadzi aktora jak nikt w końcu zwolnił go z obowiązku grania poważnie. Dzięki tym trzem rolom, DiCaprio wszedł w kolejną dekadę, już bez konieczności grania ról skazujących na ciężkie nagrody. Choć w tym ciągu szukania lżejszej persony, pewnego dystansu do własnej gry i statusu, musiała się pojawić jeszcze jedna kluczowa rola. Ta Oscarowa.
Gdy Leonardo DiCaprio dostawał Oscara za nie aż tak dobrą „Zjawę” zadawaliśmy sobie pytanie – jak długo będziemy pamiętać, gdzie byliśmy, gdy DiCaprio w końcu Oscara dostał. Choć jednocześnie – warto wspomnieć, że mówimy o aktorze, który na statuetkę zasłużył, ale jego sytuacja nie jest aż tak wyjątkowa. Nie ma memów o Glen Close (tak nie ma jeszcze Oscara!) czy Amy Adams, które po niejednej gali odchodziły z pustymi rękami. To ciekawy przypadek jak bardzo to jak patrzymy na czyjąś karierę sukcesy czy niepowodzenia zależy od zupełnie zewnętrznych ram jakie się na to nakłada. Mniemam jednak, że ów brak Oscara bolał z dwóch powodów, po pierwsze – widać, że role dobiera aktor wręcz skrojone pod nagrodę, a po drugie znaliśmy go od tak dawna jako gwiazdę, że po prostu mu się to należało.
W „Pewnego razu w Hollywood…” które pojawiło się niedługo po „Zjawie” Tarantino, ze znaną sobie przenikliwością, obsada DiCaprio w roli kapryśnego aktora. To ważne, bo trudno odróżnić filmową personę od prywatnej. Cała kariera DiCaprio wydaje się pewnym pomieszaniem perspektyw osobistych i filmowych. Oglądając jego role grane u Scorsese trochę widzieliśmy jego bohaterów, a trochę aktora desperacko walczącego o uznanie. Sam aktor utrzymuje przez lata przyjaźnie i relacje ze swoimi ekranowymi partnerami i partnerkami. Jest cały zakątek Internetu, który nie może zrozumieć jak to możliwe, że Leonardo DiCaprio i Kate Winslet mogą się przyjaźnić od niemal trzech dekad, brać udział w swoich najważniejszych wydarzeniach życiowych i za żadne skarby nie chcą być razem. W naszym scenariuszu być powinni. Także Toby Maguaire, przyjaciel DiCaprio jeszcze od czasów nastoletnich przeciął się z nim na planie filmowym. Aktor grał też przecież nie raz z DeNiro, ostatnio w „Czasie Krwawego Księżyca”.
Tym co intryguje w przypadku DiCaprio to jego pozycja, która jest jednak nieco wyżej niż wielu aktorów jego pokolenia czy nieco starszych. Brad Pitt, ma na swoim koncie więcej przypadkowych ról, więcej prywatnych dram, George Clooney, stał się bardziej symbolem aktora odchodzącego na emeryturę niż takiego, który gra we wszystkim co się da. Ze swoich rówieśników pewnie mógłby spojrzeć na Christiana Bale’a jako kogoś najbliższego jego statusowi. Z tą różnicą, że Bale zagrał Batmana, coś co wydaje się zupełnie nieprawdopodobne w przypadku DiCaprio. W ogóle wizja, że DiCaprio mógłby zagrać w jakiekolwiek franczyzie co zrobił Ben Affleck (też Batman) czy w mniejszym stopniu Matt Damon (bo jednak Bourne to jest franczyza) wydaje się zupełnie pozbawiona sensu. Jednocześnie mimo ekologicznego zaangażowania nie wydaje się by poszedł na przykład drogą, którą wybrał Matthew Mcconaughey, który z resztą ma filmografię, która nie umywa się do tej selekcji filmów jaką ma DiCaprio. Z kolei Jaquin Phoenix wydaje się być zdecydowanie bliżej aktora charakterystycznego niż takiego klasycznego aktora pierwszego planu. No i nawet Phoenix dał się uwieść komiksom i choć Joker nie jest typową adaptacją to wciąż – przeszedł na tą stronę.
Jednak nie tylko wybory zawodowe umocniły pozycję DiCaprio jako gwiazdy trochę starszego modelu. Po pierwsze, właściwie nie ma go w Social Mediach. Jasne, ma swoje konto na Instagramie, ale jest to miejsce poświęcone właściwie całkowicie najróżniejszym ekologicznym projektom, które wspiera. Na większości zdjęć i filmików nawet nie zobaczycie jego twarzy. Po drugie, wygląda na to, że DiCaprio przyjął, że jeśli mamy się dowiadywać czegoś o jego życiu prywatnym to w zgodzie ze starą zasadą, która każe czekać na nowe zdjęcia z jego licznych urlopowych wyjazdów. Nie znaczy to, że nic o jego prywatności nie wiemy. Jak podejrzewam obecnie część widzów, kojarzy go bardziej z romansowania z kobietami poniżej dwudziestego piątego roku życia niż z jego filmografii. To z resztą jest ciekawe, że DiCaprio robi coś co przez dekady uchodziło gwiazdorom na sucho, czyli wymienia towarzyszki na coraz młodsze, ale czasy się zmieniły i dziś budzi to rozbawienie, niechęć albo trudną do powstrzymania chęć analizy, dlaczego boi się związać ze starszą kobietą, lub utrzymać jednego związku dłużej. Jednak w zgodzie z bardzo klasycznym schematem postępowania sam aktor niczego nie komentuje a na wydarzeniach wymagających towarzystwa często przychodzi z mamą.
Tu należy zaznaczyć, że prywatność DiCaprio nie znaczy, że nie wiemy nic o jego życiu prywatnym, czy że udało mu się uniknąć jakichkolwiek kontrowersji. Jego fundacja, zajmująca się głównie kwestiami związanymi z ochroną środowiska była zamieszana w sprawę jakichś przekrętów finansowych sięgających do Malezji, ostatnio też sporo mówiło się o tym, że brał udział w słynnych przyjęciach, które organizował P. Diddy, a które dziś jak wiemy, były czymś zdecydowanie bardziej podejrzanym niż przyjacielska impreza osób z branży. Na razie z tych sytuacji DiCaprio wychodzi raczej obronną ręką. Mam wrażenie, że między innymi dlatego, że nie nawiązawszy zbyt bliskich para socjalnych relacji z widzami, niekoniecznie jest ich w stanie tak bardzo zawieść jako człowiek. Nie dlatego go lubią, że jest ciekawą osobą, ale raczej przez pryzmat jego zawodowych decyzji.
DiCaprio jest też rzadkim dowodem na to, że da się przetrwać. Przetrwał trzy najtrudniejsze dla aktora Hollywoodzkiego sytuacje. Przeszedł od aktorstwa dziecięcego do młodzieńczego, jakoś wyszedł obronną ręką z bycia bożyszczem nastolatek i nawet znalazł sobie takie miejsce w świecie kinematografii, że nie mamy wątpliwości, że po pięćdziesiątce niezabranie dla niego ról do grania. Jednocześnie udało mu się wyjść poza tą prostą fizyczność jego filmowej persony. Bo nie da się ukryć, że jako dojrzały mężczyzna, DiCaprio jest przystojny, ale daleko mu do tego porażającego piękna niebieskookiego młodzieńca. Nie każdemu aktorowi to się udaje, rzekłabym – większość ponosi gdzieś po drodze porażkę, albo przesuwa się na drugi plan by odnaleźć się w rolach charakterystycznych. DiCaprio jednak znalazł własną ścieżkę, nie zniknął w otchłani. I choć nie jestem fanką to jest to rzecz godna podziwu. Przetrwać w Hollywood jest bowiem trudniej niż wyjść zwycięsko z walki z niedźwiedziem.