Hej
Lato się zdecydowanie skończyło – do takiego wniosku, zwierz doszedł wczoraj, kiedy założył czapkę i rękawiczki a mimo to okrutnie zmarzł w czasie zwyczajowego wieczornego omawiania wszelkich możliwych spraw pod blokiem, jakie odbywa się ilekroć zwierz wraca ze znajomym z późnego seansu. Jednak nie tylko przeszywający ciało chłód przypomniał zwierzowi, że październik to już naprawdę koniec wszelkich letnich dni. Oto na sam koniec wspomnień o słonecznych chwilach zwierz wybrał się do kina na „Najlepsze Najgorsze Wakacje”, film, który pewnie moi drodzy czytelnicy zobaczycie dopiero na DVD, bo w kinach zostały już ostatnie seanse. To jedna z tych produkcji, które zwierz sobie odpuścił. I żałuje, bo może namówiłby więcej osób by wybrały się do kina. Bo naprawdę warto.
Oryginalny tytuł filmu nie brzmi wcale najlepsze najgorsze wakacje tylko Way Way Back – co jak zwierz rozumie, można interpretować jako miejsce wyznaczone bohaterowi na samym końcu samochodu ale oczywiście nie tylko. W każdym razie choć polski tytuł jest zupełnie inny od oryginalnego to paradoksalnie dobrze pasuje.
Film należy do dobrze znanego gatunku opowieści wakacyjnych, zawierających w sobie elementy historii dojrzewania, zdobywania nowych znajomych, stawiania czoła swoim lękom i niezbyt miłej rzeczywistości, (od której wakacje pozwalają się nieco odciąć). Już w pierwszej scenie chłopak matki głównego bohatera informuje go, że powinien wykorzystać to lat by zmienić coś w swoim życiu, poznać nowych ludzi, wyjść z domu. Jak informuje naszego bohatera – 14 letniego Duncana, w skali 1 do 10 zasługuje on zaledwie na 3 i lato będzie doskonałym momentem by podnieść tą ocenę. A że mówi to zupełnie na poważnie, od razu rozumiemy, że wcale nie będzie łatwo. Duncan rzeczywiście nie ma wiele okazji by poczuć się lepiej. Jego ojciec po rozwodzie ewidentnie nie jest zainteresowany opieką nad synem, matka Duncana związała się z facetem, który wykorzysta każdą sytuację by poniżyć chłopaka (jak można mniemać dla jego dobra, choć wydaje się, że robi to też dla własnej przyjemności). Zresztą wydaje się, że mimo uśmiechu na twarzy i nowego związku nie odzyskała ona po rozwodzie pewności siebie i jej decyzje wynikają raczej z lęku przed samotnością niż z rzeczywistego zaangażowania w nowy związek. Z kolei przyszywana siostra Steph ma dość młodszego, zamkniętego w sobie brata, a ze śliczną sąsiadką Susanną Duncan umie się wymienić tylko kilkoma banalnymi uwagami na temat pogody. Chłopak jest nieśmiały, zagubiony i ma u temu powody, bo rzeczywiście wszyscy sprawiają wrażenie jakby im na nim nie zależało. Nawet matka sprawia wrażenie jakby nieszczęśliwy syn był czymś, o czym pomyśli jutro. Przy czym Duncan to w sumie miły chłopak, który jednak ma w sobie jeszcze sporo dziecięcej potrzeby bycia dostrzeżonym i kochanym. Nawet w chwilach buntu nie przekracza żadnej granicy i widać, że najchętniej przeczekałby swoje życie w jakimś oddalonym od wszystkich miejscu.
Matka i Ojczym Duncana będą się w te wakacje bawić całkiem dobrze, gorsza perspektywa rysuje się przed samym Duncanem
Kiedy już widz jest przekonany, że biednego Duncana rzeczywiście czekają wakacje z piekła rodem trafia on do wodnego parku rozrywki. Niezbyt ekskluzywnego, a właściwie rozpadającego się nieco parku rozrywki gdzie pracują ludzie, którzy mieli spędzić tam jedno lato a poświęcili pracy połowę życia. Leniwy wciąż żartujący manager Owen dostrzega, że chłopak jednak nie jest szczególnie zadowolony z życia i proponuje mu pracę bardziej chyba z litości i współczucia, niż dlatego, że potrzebuje pomocy. I tak wakacje zaczynają wyglądać nieco lepiej, choć nie różowo, bo przecież po pracy trzeba wrócić do domu. Choć park odegra absolutnie kluczową rolę w dorastaniu Duncana do pewności siebie to jednak nie rozwiąże magicznie wszystkich jego kłopotów. Stanie się natomiast miejscem, gdzie z dala od bliskich, którzy raz na zawsze wystawili mu mierną ocenę chłopak może rozkwitnąć i stać się tym, kim być powinien od początku – uprzejmym, pomocnym i bardzo zaradnym chłopakiem. Nie trudno mu kibicować, zwłaszcza, że widać, iż nie potrzeba wiele – jedynie nieco uwagi i życzliwości by chłopak nabrał ochoty do życia.
Teoretycznie nikt chłopakowi nie robi krzywdy ale aż serce boli kiedy widzimy jak staje się co raz bardziej osamotniony i niekiedy poniżony.
Teoretycznie historia jest banalna ale dzięki doskonale napisanemu scenariuszowi udaje się ją zasiedlić bardzo prawdziwymi postaciami a przede wszystkim, dać widzowi perspektywę podobną do perspektywy Duncana. Widz oglądając film przez cały czas zastawia się czy np. Trent chłopak matki Duncana jest rzeczywiście taki wredny czy patrzymy na niego oczyma wściekłego na nowy związek matki dzieciaka. Czy Owen jest rzeczywiście takim sympatycznym zgrywusem czy może został wyidealizowany przez potrzebującego wzorca osamotnionego chłopaka. Film jest pod tym względem bardzo dobrze nakręcony i na przykład pewne elementy (jak związek Owena z pracownicą parku Caitlin) są pokazane dokładnie tak jak może je widzieć obserwujący relację dwojga ludzi z odległości chłopak. Niby od pierwszej sceny wiemy, że coś tam jest, ale na potwierdzenie, co dokładnie musimy dłużej czekać, jak każdy, kto spotyka dwoje ludzi, i nie wie do końca, co dokładnie ich łączy.
Autorzy scenariusza nie dali się zagnać w pułapkę banału jakim jest odmieniająca bohatera ładna sąsiadka. Raczej uwierzyli we wspólnotę doświadczeń młodych ludzi, którzy znajdują się na marginesie zainteresowania swoich rodziców.
Film jest do tego fenomenalne zagrany. Zwierz jest pod wrażeniem przede wszystkim Sama Rockwella i Steve Carella. Rockwell gra w filmie bez jednej fałszywej nuty, co nie jest łatwe, kiedy gra się postać, z której ust padają same dowcipne i błyskotliwe kwestie. A jednak jest w granym przez niego Owena tyle ciepła i współczucia dla chłopaka( niekoniecznie wyrażonego, wprost), że od razu go lubimy. Zwłaszcza, że choć film sugeruje, że Owen ucieka od większych zobowiązań, to jednak przygarnięcie nieszczęśliwego dzieciaka świadczy o tym, że nie jest to pełna niedojrzałość. Z kolei Steve Carell jest w tym filmie fenomenalnym dupkiem. Aktor, który gra zazwyczaj postacie, które albo są godne współczucia albo sympatyczne doskonale wyczuł ten sposób zachowania i mówienia osób, które fizycznie nikogo nie krzywdzą, ale doskonale dawkują drobną codzienną przemoc, aż wszyscy chodzą na palcach. To nie jest facet, który bije żonę, (choć popchnięty przez chłopaka nawet przez chwilę się nie zastanowi by też podnieść pieść), ale taki, który ustala zasady mające na celu drobne poniżenie wszystkich wokół. Serio nie trzeba wiele by tego bohatera naprawdę znielubić. Do tego coś się ostatnio dziwnego stało, bo Steve Carell zawsze był taki jakiś fajtłapowaty i ciamajdowaty a tym filmie to taki przystojny facet, dziwne. Do tego obaj aktorzy maja w tym filmie takie drobne sceny, które sprawiają, ze wiemy o ich bohaterach więcej niż gdyby nam o nich opowiadano godzinami. Zwierz nie chce spoilerować, ale musi powiedzieć, że ich krótka konfrontacja w filmie to jedna z ulubionych scen zwierza. Rockwell robi tam dosłownie jeden ruch i wiemy już wszystko. To jest znak wielkiego kina.
Rockwell i Carell grają w tym filmie przeciwieństwa- bohatera dziecinnego i dorosłego. Oczywiście nie trzeba wiele by dostrzec, że nie koniecznie dobrze rozdaliśmy etykietki
Trzeba jednak przyznać, że nikt w tym filmie nie gra źle – Toni Colette i Allison Janney są znakomite, jako matki naszych nastoletnich bohaterów płci obojga, które żyją w rozdarciu między własnym szukaniem szczęścia, a próbą nie zmarnowania życia swoim dzieciom. Zresztą Allison Janney, jako matka, która cały czas wypomina swojemu synowi rozbieżnego zeza jest prześmieszną a jednocześnie ciekawą postacią. Z jednej strony wydaje się matką z piekła rodem, ale kiedy pomyślimy o tym, jak bardzo jest jednak obecna w życiu swoich dzieci, to może się okazać, że nie jest aż tak źle. A skoro przy młodszych aktorach jesteśmy to trzeba przyznać, że tu wybór jest znakomity. Liam James, jako główny bohater Duncan, zmienia się przez film nie tylko psychicznie, ale i fizycznie. Chłopak, który w pierwszych scenach chodzi skulony i zamknięty pod koniec filmu ma już zupełnie inną postawę, ton głosu, sposób formułowania zdań. Jego bohatera natychmiast lubimy i dostrzegamy w nim też część własnego beznadziejnego poczucia braku przynależności. Doskonała jest też AnnnaSophia Robb, jako Susana mieszkająca po sąsiedzku dziewczyna, która wyraźnie bardzo tęskni za swoim ojcem. I choć przypadła jej klasyczna rola ładnej dziewczyny z sąsiedztwa to jednak scenarzyści zadbali by nie została zredukowana do fantazji młodego chłopaka. Zwierzowi strasznie podoba się też River Alexander, jako Peter – wciąż upupiany przez matkę, niesłychanie zaradny i samodzielny chłopak, który zdecydowanie nie boi się świata. Przy czym znakomite jest to, że właściwie o żadnej postaci z filmu nie można sobie natychmiast wyrobić jednoznacznej opinii. Wszystkich trzeba poznać, posłuchać i się im przyjrzeć zanim będzie można powiedzieć, jacy są naprawdę.
Przerażające w tym filmie jest to jak bardzo młodzi ludzie wyczuwają, że niewiele obchodzą dorosłych. I to jest właśnie ta samotność młodego człowieka, którym już nie trzeba się zajmować ale nie oznacza to, że nie potrzebuje on uwagi.
W ogóle to taki film, w którym nawet przez chwilę nie czujemy zgrzytów, scen zbędnych, luk w opowieści. Narracja toczy się niesłychanie gładko, cała historia, choć balansuje miejscami na granicy banału nigdy jej nie przekracza. Nie ma też wielkich przemów i mów, które pod koniec tłumaczą nam, dlaczego w ogóle ktoś opowiedział tą historię. Ostatnie sceny są wręcz pozbawione dialogu pozostawiając widzowi dopowiedzenie sobie na głos całej wyrażonej obrazem puenty. Bohaterowie są prawdziwi ich emocje też, zaś całość podnosi na duchu, bo wszak nie ma lepszego przesłania niż wizja, że świat nie składa się wyłącznie ze złych ludzi i że to, iż rodzina nas nie docenia nie oznacza, że już na zawsze mamy przechlapane. Jednocześnie nie próbuje nas przekonać, że świat składa się wyłącznie z ludzi dobrych a wszystkie problemy rozwiąże jedno lato. Ale nadzieję daje. Przy czym ponownie dystrybutor uparł się by sprzedawać letnią komedię, podczas kiedy to miejscami bardzo zabawny, ale nie komediowy film. To bardzo przyzwoite kino obyczajowe, które zostawia człowieka z bardzo przyjemnym uczuciem, że zobaczył dobry, sympatyczny i uderzający w jakieś osobiste tony film. I wiece, co to może być idealny seans na zimę, żeby przypomnieć sobie, że coś jednak możemy zmienić. Może nie wszystko na raz i może na końcu drogi nie czeka nas życie idealne, ale nie jesteśmy skazani na beznadzieję. Niech tylko przyjdzie lato.
Ps: Część z was już wie ale pewnie jeszcze nie wszyscy – Kino Mikro w Krakowie będzie pokazywać kilka przedstawień z National Theatre Live – jeśli wejdziecie na ich stronę dowiecie się o wszystkich datach a także wstrzymacie oddech widząc że kino zapowiada że będzie można u nich zobaczyć też Otella czy Koriolana. Innymi słowy w tym roku pielgrzymujemy do Krakowa.