Hej
Zwierz nie pamięta czasów kiedy ostatnim razem nie był w stanie przestać oglądać serialu. Dosłownie nie był w stanie przestać. Nie chcecie wiedzieć o której godzinie zwierz pisze te słowa, ani czego nie zrobił, bo oglądał serial. Dobrze że miał on tylko dziesięć odcinków bo zwierza zastałby zapewne przed ekranem komputera poranek a kto wie czy i nie południe dnia następnego. Oto bowiem w gąszczu lepszych, gorszych i doskonałych propozycji serialowych zwierz znalazł jedną trafiającą prosto – bez żadnych zakrętów – do serca zwierza. Tak dawno się to nie zdarzyło, że zwierz musi wam powiedzieć, że kiedy pojawiły się na ekranie napisy końcowe ostatniego odcinka zwierz krzyknął, niczym Darth Vader w tej koszmarnej scenie „Nie” do komputera. Bowiem zwierz całkowicie i z kretesem przepadł. A jakie imię jego miłości? Mozart in The Jungle.
Jeśli zwierz po coś prowadzi bloga to po to by mówić wam że macie oglądać takie seriale. Serio przeczytajcie ten wpis zwierz tak bardzo prosi
Jeśli weźmiecie wspomnienia jakiegokolwiek członka zespołu orkiestry symfonicznej – niezależnie czy będą to trzecie skrzypce, bębny czy będziecie mówić z samym dyrygentem, jedno od razu stanie się jasne. Świat muzyki klasycznej to być może najdziwniejsze, najciekawsze i najbardziej szalone miejsca jakie można sobie wyobrazić. Nic dziwnego – w końcu zagranie utworu symfonicznego wymaga zebrania w jednym miejscu całej grupy artystów i skłonienia ich by zdecydowali się stworzyć coś razem. Tymczasem w każdym gra własne ego, każdy chce się wybić, a wszystko przebiega w atmosferze, która niekiedy przywodzi na myśl klasy szkolne. Są sympatie i antypatie, gwiazdy i szare myszki, wyprawy za miasto, długie próby, seks, narkotyki i szczwane knowania. Oczywiście to wszystko zdarza się w każdym zespole muzycznym. Różnica jest tylko ta, że kiedy przyzwyczailiśmy się do takich zachowań u rockmenów to kiedy uświadomimy sobie, że orkiestra jest zespołem muzycznym a my – choć ubrani w eleganckie ubrania jesteśmy na koncercie, który tak naprawdę niewiele się różni od koncertu stadionowego – wtedy nagle wszystko staje się jasne. Jednak nie lubimy myśleć o o filharmoniach jako po prostu o salach koncertowych – to miejsca ideałów, kultury wysokiej i co ważne – bo zawsze jest ważne – statusu i pieniędzy.
Zdaniem zwierza orkiestra jest fascynującym tematem na opowieść ze względu na to, że to jedno z tych miejsc pracy które zmusza ludzi do współpracy a jednocześnie musi zbierać indywidualności
I właściwie o tym jest Mozart in the Jungle. Obserwujemy najlepszych z najlepszych czyli nowojorskich filharmoników. Po latach grania pod batutą słynnego dyrygenta przechodzą pod nowe kierownictwo. Rodrigo – genialne dziecko (dzieckiem w świecie dyrygentów muzyki klasycznej jest się do pięćdziesiątki) muzyki klasycznej ma wprowadzić filharmonię w nowe czasy gdzie koncerty reklamuje się wielostronicowymi sesjami zdjęciowymi do magazynów, wywiadami gdzie padają pytania głównie o życie osobiste, a sezon artystyczny ma swój hashtag, hasło promocyjne i dwóch speców od reklamy. Problem w tym, że Rodrigo choć zdecydowanie utalentowany i charyzmatyczny, pochodzi z innego świata. I nie chodzi o to, że jest meksykaninem. Ale o to, że jego wizja muzyki jest pełna pasji i ideałów, na które trochę nie ma miejsca w instytucji, która co chwila musi w mniej lub bardziej poniżający sposób prosić o pieniądze. Zwłaszcza, że obok muzyki wykonawcy muszą się tu troszczyć o sprawy najprostsze – od wynegocjowania przerwy w próbach na wyjście do toalety po zapewnienie sobie jakiejkolwiek godziwej emerytury. I tak wysokie przeplata się tu z bardzo komercyjnym, zaś naszych wielkich filharmoników widzimy co chwila sprowadzonych do zwykłych wykonawców gdzieś w tle przyjęcia – organizowanego przez ludzi, którzy chętnie się na filharmonię nawet dorzucą ale nie rozpoznają Mozarta (serio jak można nie rozpoznać wariacji Mozarta – nawet jak ich się nie zna to Mozart jest taki charakterystyczny – no chyba że grany obok innych kompozytorów ze swojej epoki ale wcale się tego tak często nie robi). Przy czym co zwierza absolutnie ujęło w serialu, to fakt, że nie ma tu takiego prostego – nasuwającego się niemal od razu elementu spiskowania starego ładu przeciw nowemu. To co stanowi największe zagrożenie, to ambicje i niepewność artysty oraz brak cierpliwości i wyrozumiałości ludzi mających pieniądze w kieszeni. Ale serial trzyma w napięciu bez uciekania się do telenowelowych chwytów ze spiskowaniem za czyimiś plecami czy do prostych antagonizmów.
Zwierz po obejrzeniu serialu chciałby takiego własnego dyrygenta. Zwierz mógłby się nawet nauczyć na czymś grać
Cały ten skomplikowany świat muzyki klasycznej – jednocześnie prestiżowej i niedochodowej poznajemy dzięki Hailey, młodej oboistce która co prawda nie jest jeszcze wystarczająco dobra by grać w orkiestrze, ale dostaje propozycję by została asystentką Rodrigo. Przy czym głównie sprowadza się to do robienia mu Yerba Mate. Hailey ma nad wieloma bohaterkami seriali tego typu jedna przewagę – jest naprawdę miła a co więcej, zamiast obrażać się co chwila na świat ma bardzo pozytywne podejście. Domaga się, próbuje, wstawia stopę w drzwi. Widzimy że ludzie tacy jak ona gdzieś zajdą i tylko chyba sama Hailey nie jest do końca pewna swoich możliwości. Nie mniej obserwowanie świata muzyki klasycznej jej oczyma jest ciekawe. Zwłaszcza, że oznacza to, że spędzamy sporo czasu z Rodrigo. Ten zaś jest typem magnetycznie ekscentrycznym. Z jednej strony wydaje się, że to jedna z tych osób, które dużo mówią ale nie idzie za tym prawdziwy talent. Że wszystko to dym i lustra. Ale nie – ilekroć przychodzi chwila próby okazuje się, że w głowie szalonego Rodrigo naprawdę jest tylko muzyka. Może na tym polega jego problem – że muzyka stoi u niego zawsze na pierwszym planie – co nie jest do końca największą zaletą kiedy prowadzi się orkiestrę. Zresztą poza miłością do muzyki Rodrigo ma jeszcze jedną wadę – swoją całkowitą i absolutną miłość do przekoszmarnej skrzypaczki aktywistki Anny Marie, która jest chyba najbardziej przerażającą kobiecą postacią jaką telewizja widziała od lat.
Z jednej strony serial podsuwa nam bohaterów których skądś znamy, z drugiej każe im się zachowywać inaczej niż zakładamy
Gdyby jednak chodziło tylko o Hailey i Rodrigo serial byłby nudną analizą fascynacji młodej dziewczyny światem filharmonii i bardzo przystojnym (mówcie co chcecie ale Gael García Bernal jest takim pięknym kieszonkowym mężczyzną.) kompozytorem. Ale oni to tylko jedne z licznych postaci – każda zaś napisana jest doskonale. Mamy więc Cynthię obowiązkową piękną wiolonczelistkę która pozornie wydaje się być taką orkiestrową femme fatale ale w istocie jest kobietą, która jest dla ludzi autentycznie dobra. Mamy Betty – znakomitą oboistkę, która choć potrafi być wredna to tylko dlatego, że nie uważa by w karierze muzyka można było robić jakiekolwiek skróty. Mamy wyluzowanego dilera orkiestry grającego na bębnach i nieco neurotycznego flecistę, uroczego pierwszego skrzypka. W tym serialu nawet facet który zajmuje się techniczną obsługą sceny jest doskonale napisaną postacią. Nieco obok nich mamy Glorię starającą się jakoś pozbierać pieniądze na tą całą ekstrawagancję, jaką jest prowadzenie filharmonii. Glorę która teoretycznie powinna być szwarccharakterem ale nie – ona podobnie jak chyba każdy kto się dał zaplątać w sieć muzyki klasycznej naprawdę chce jak najlepszej orkiestry z jak najlepszym dyrygentem. No i jest Thomas – początkowo zgorzkniały dyrygent emeritus, który jednak nie zachowuje się tak jak przypuszczamy, że się zachowa. Bo w ostatecznym rozrachunku, jednak to wszystko są muzycy. A kiedy chodzi o muzykę, zwłaszcza muzykę wykonywaną na najwyższym poziomie, to nie można włożyć tylko połowy serca. Wszyscy bohaterowie to ludzie, którzy oddali absolutnie wszystko temu co wiedzą że chcą robić. Muzyce. Przy czym serial pięknie pokazuje, jak bardzo muzyków rusza muzyka. Oboistka będzie miała olbrzymi zbiór płyt ale nie będzie to sama klasyka, narwany kompozytor zagra dosłownie na wszystkim, podobnie jak emeryt który chętnie sięgnie po bębny. Co więcej największa granica w tym serialu przebiega pomiędzy tymi którzy są gotowi swojemu celowi i pasji poświęcić całe życie i tym którzy tej potrzeby nie mają.
W ostatecznym rozrachunku najważniejsza jest muzyka – co zawsze fascynuje.
Amazon który wyprodukował serial zakwalifikował go jako komedię. Rzeczywiście bywa bardzo śmiesznie, bywa też surrealistycznie – jest w tym serialu scena (rozgrywająca się w salonie rezydencji) gdzie ubrana na biało dziewczynka karmi ciastem w kształcie wiolonczeli białego konia rozmawiając jednocześnie z ubranym całkowicie na czarno dyrygentem – ale nie regulujcie odbiorników bo cała scena jest piękna. No właśnie, zwierz zaśmiał się kilka razy bardzo głośno, ale zdecydowanie częściej serial go ruszył. Ruszył go z wielu powodów. Po pierwsze zwierz jest jedną z tych osób, które potrafią się wzruszyć Czajkowskim do łez (wszystkie pretensje w tej materii prosi się o kierowanie do ojca zwierza, który nie pozwalał wyłączać Czajkowskiego jak leciał w telewizji. Teraz lista się chyba trochę zmieniła). Muzyka klasyczna zawsze ruszała w zwierzu takie struny które pewnie w większości z was rusza wasz ulubiony gatunek muzyczny. Ale wiecie kiedy człowiek czuje tą radość jaka płynie z muzyki i do tego widzi aktorów którzy dokładają się do tej radości to trudno się nie wzruszyć. Ale nie tylko o muzykę chodzi. To serial o ludziach z pasją. Taka prawdziwą żywą pasją – zwierz zawsze podziwiał muzyków za to, ze wyglądają tak normalnie. Idzie sobie ktoś po ulicy i wygląda jak każdy inny, a dasz mu skrzypce i zagra ci coś co dotyka zupełnie innych sfer istnienia. Powinni się jakoś świecić czy coś. Ale serial właśnie to doskonale wydobywa, te panie w średnim wieku i niezbyt atrakcyjnych panów, którzy tylko jak wezmą instrument do ręki przeobrażają się w te (przynajmniej dla zwierza) egzotyczne stworzenia dotykające czegoś co nie mieści się w słowach (pewnie dlatego zapisano to nutami).
Najlepsza wymiana zdań od dawna.
Zwierz pewnie by się nie zakochał w serialu tak bardzo gdyby nie obsada. Doskonała co do jednej roli. Przede wszystkim zwierz stracił głowę dla Rodrigo to znaczy dla Gaela Garcí Bernala (jak to się na boga odmienia). To nie jest proste zagrać takiego egzotycznego ptaka, bohatera jednocześnie rozgadanego, nadpobudliwego ale jakoś magnetycznego i charyzmatycznego. Ale aktor (nie będzie zwierz więcej odmieniał) doskonale sobie z tym poradził. Są sceny w których jest kompletnie nieporadny, są takie kiedy wydaje się być śmieszny i kompletnie niepoważny, a potem nagle atmosfera się zmienia i widzimy prawdziwego artystę ale i dyrygenta odpowiedzialnego za swój zespół. Przy czym to co zwierza najbardziej tym występie zachwyca to przede wszystkim to jak łatwo zrozumieć fascynację ludzi tym przedziwnym typem. Widz trochę jak bohaterka i orkiestra daje się mu oczarować. A fakt, że nie okazuje się hochsztaplerem czyni ten występ jeszcze ciekawszym. Zwierz chciałby tu też zaapelować do świata aktorskiego by do fachu dopuszczano więcej niskich aktorów. To tak strasznie wyraźnie zmienia dynamikę między aktorami, kiedy mężczyzna nie jest automatycznie wyższy. Jest to dużo ciekawsze, bo pewnie gesty które w przypadku wysokich mężczyzn zawsze są takie zagarniające w przypadku mężczyzny niższego czy tego samego wzrostu są jakieś takie partnerskie. Zwierz nie wie czy to dobre słowo, ale na ekranie to widać. Na drugim biegunie mamy Malcolma McDowella, z jego przeszywającym spojrzeniem niebieskich oczu i wściekłością buzującą pod powierzchnią. Och jaki znakomity jest jego zgorzkniały dyrygent który spędził lata na ukłonach i wkupywaniu się w łaski towarzystwa ale nie stracił swoich ambicji ani szczerości wobec siebie. Zagrać kogoś kogo do szału doprowadza szacunek ze strony następcy – oto mistrzostwo świata. Zresztą McDowell robi coś niesłychanie trudnego – sprawia, że całkiem lubimy jego Thomasa nawet jeśli kibicujemy Rodrigo. Zresztą co zwierz będzie wymieniał. Wszyscy tu doskonale grają łączne z tymi na drugim planie. Serio zwierz dawno nie miał wrażenia, że nie pomylono się obsadowo przy ani jednej roli.
Widzicie, to o czym pisze zwierz – nieco inny wzrost aktora i proszę gesty układają się inaczej. I komu to przeszkadza? Na pewno nie zwierzowi
Zwierz naprawdę chciałby znaleźć w serialu wady ale ich nie widzi. To nie jest serial dla wszystkich. Jeśli nie jesteście w stanie poczuć tego poczucia podekscytowania na myśl o przygotowaniach do koncertu, jeśli nie fascynują was dyrygenci (zwierza trochę fascynują), jeśli to w jakim tempie gra wiolonczelistka tak naprawdę was nie rusza – wtedy być może się wynudzicie. Ale zwierz po prostu nie był w stanie przestać oglądać, śmiał się (bo tu właściwie nie ma dowcipów jako takich – ale kiedy policja przyjeżdża zaaresztować orkiestrę nowojorską grającą incognito to jest śmiesznie), wzdychał no i klął pod koniec. A i jeszcze słuchał obłędnie koncertu Sibeliusa, który oczywiście przyczepia się do mózgu tak, że będziecie go jeszcze tydzień zdrapywać z uszu. Zwierz chciałby znaleźć dla was jeszcze jakieś słowa zachęty. Ale jest mu trudno – Mozart in The Jungle jest dokładnie taki jak świat muzyki klasycznej – wysoki i niski, pełny artyzmu i walki o kasę, seksowny i wypełniony godzinami mozolnej pracy. Zapełniony ludźmi, którzy mają talent i jednocześnie mają etat z ograniczonym pakietem świadczeń. Jednak to co jest w tym najbardziej fascynujące to ta grupowa praca, olbrzymi wysiłek artystyczny i finansowy grupy ludzi. Po co zapytacie? Po to by w sobotni wieczór, grupa dobrze ubranych ludzi mogła usiąść na zawsze średnio wygodnych miejscach i wachlując się zakupionymi programami posłuchać muzyki. Muzyki ludzi którzy już dawno nie żyją. To jest tak pięknie, cudownie niedorzecznie niepotrzebne i niezbędne za razem, że można to nazwać jedynie najwyższym celem ludzkiego istnienia. Tak przynajmniej zawsze zwierz spoglądał na muzykę klasyczną. I dlatego jednego możecie być pewni. Jeśli pojawi się drugi sezon Mozart in the Jungle to przez pięć godzin zwierz nie odbiera telefonu. Nie ma go. Zwiał z Wolfgangiem do lepszego świata.
Ps: Zwierz wie, ze spodziewaliście się wpisu o Agent Carter ale zwierz się zakochał (drugi raz w ostatnich tygodniach) i po prostu nie był w stanie zająć swojego mózgu niczym innym.
Ps2: Wiecie co – zwierz jest wdzięczny niebiosom że to jest produkt Amazona, żyjemy w takim dziwnym świecie, że taki piękny, mądry i po prostu dobry serial mógł wyprodukować tylko sklep. Z ramówki stacji telewizyjnej pewnie by spadł po (doskonałym skądinąd ) pilocie.