Zrywamy się przed świtem autentycznie nie myśląc o śniadaniu bo jest godzina o której jeszcze się nie je i już się nie je czyli trochę przed piątą rano. Nie jest nam wesoło bo przecież to weekend – święty czas snu, ale jednocześnie – trzeba ruszyć do Berlina.
Muszę wam się przyznać do dwóch rzeczy. Pierwsza to fakt, że choć odwiedzałam Berlin więcej niż raz to nigdy jeszcze nie widziałam go latem. Widziałam go tylko zimą i jesienią i jakoś Berlin bardziej kojarzy mi się z chłodem i śniegiem niż z piękną pogodą (choć kiedy byłam tam ostatnim razem było naprawdę ładnie). W każdym razie zimowa wyprawa do Berlina zawsze wydawała mi się dobrym pomysłem, bo w mojej głowie miasto zawsze przykryte jest śniegiem. Druga sprawa to musicie wiedzieć, że wyjazd do Berlina jest moją ulubioną wyprawą pociągiem. Dlaczego? Otóż Zwierz jest zdania, że najlepszy pociąg w całej flocie PKP to nie jest to słynne Pendolino, ale właśnie pociąg który jeździ do Poznania a potem do Berlina. Jest tam najwięcej miejsca na nogi i po prostu jest najwygodniej. Do tego, dzięki wiatrom i opadom kraj nasz w ostatnich dniach wygląda prześlicznie bo wszystko co mogłoby w nim być brzydkiego pokrył równą warstwą śnieg. Może tylko Jezusa ze Świebodzina nie przykrył bo aż tyle nie napadało, ale za to prawdą jest że widziany z okien pociągu jest nieodróżnialny od królów Gondoru.
Berlin jak zawsze robi na mnie to samo niesamowite wrażenie, miasta które z jednej strony ma w sobie jakąś taką zachodnią wystawność i zamożność – której próżno szukać na naszych ulicach, z drugiej – ma ulice które sprawiają, że człowiek czuje się jakby nie opuścił Warszawy, albo nawet nie opuścił jakiegokolwiek blokowiska w naszym pięknym kraju. Krajobraz tych blokowych siedzib wprowadza w serce Zwierza jakiś spokój bo niby opuścił kraj rodzinny ale przecież jakby był na Mokotowie. Z drugiej strony, kiedy się trochę poskrobie to jednak podobnie ale nieco inaczej. W skrzynce na której naklei się karteczkę „proszę nie wrzucać ulotek” ani jednej ulotki, choć z innych się wysypują. Obok bloku wiata pod którą mieszkańcy parkują rowery. A więc nie trzeba ich trzymać w mieszkaniu, obok dwa przedszkola – jedno połączone przejściem z blokiem obok. To niby drobne rzeczy, ale kiedy się je podlicza to świat okazuje się jakby odrobinę prostszy. Trochę jakby tu w Polsce szło się przez życie na poziomie Zaawansowanym a tu był poziom może nie łatwy, ale z całą pewnością Średni. Niby nikt nie zdejmuje ci ciężaru z barków zupełnie ale jednak jest trochę prościej.
Znajomi u których nocujemy mieszkają w ślicznym mieszkaniu które – jak podkreślają – musi być takie duże. Jak się okazuje – wynajęcie dużo mniejszego z trzema pokojami jest niemożliwe. Tu się tak nie budowało. Nie zostajemy jednak długo w ich uroczych włościach bo wszak miasto wzywa. Ponieważ jednak jest zima dochodzimy do wniosku, że musimy wybrać jakieś muzeum. Pytanie jakie? Berlin oferuje zarówno cudowne muzea sztuki, muzea historyczne – poświęcone historii Niemiec, Berlina, jego podziału itp. Ostatecznie decydujemy się na ucieczkę w bok i udajemy się do Muzeum komunikacji. Wybór jest doskonały – samo muzeum mieści się niedaleko Potsdamer pltaz. Budynek w którym znajduje się ekspozycja robi olbrzymie wrażenie – głównie tym jak podchodzi do zagadnienia komunikacji. Przyznam szczerze – kiedy usłyszałam, że wybieramy się do takiego muzeum byłam przekonana, że dowiem się czegoś głównie o transporcie. Tymczasem pomysł jest dużo ciekawszy – muzeum na ciekawej, zróżnicowanej ekspozycji stara się objąć ludzką komunikację jak najszerzej.
Zaczynamy więc od części ekspozycji poświęconej najstarszym sposobom komunikowania się ludzi – głównie dźwiękiem, przechodzimy przez kolejne etapy – olbrzymią część wystawy poświęcono poczcie, listom, telegramom (to piękna sala w której są mapy połączeń pocztowych na całym świecie), ale także telefonom czy potem komunikacji cyfrowej. Fascynujące jest czytać o znaczkach, porównywać skrzynki pocztowe z różnych epok czy… oglądać kable. Serio Zwierz nigdy nie przypuszczał, że część wystawy poświęcona izolacjom kabli może być ciekawa. Sporo miejsca zajmuje przedstawianie tego nie tylko co ludzie komunikują, ale komu i jak. Ostatecznie – dostajemy bardzo ciekawe muzeum które opowiada o czymś co z jednej strony determinuje to jak wygląda nasz świat a z drugiej – często znajduje się na marginesie szerszych narracji muzealnych. Tu zaś znajduje się w centrum i pozwala sobie uświadomić jak niesamowicie zmienia się świat kiedy można podróżować szybciej, szybciej ze sobą porozmawiać. I nie chodzi o komunały ale np. o fakt że wprowadzenie rozkładów jazdy pociągów dla wielu osób oznaczało, że zaznajomią się z koncepcją minut a właściwie przyzwyczają się do ich stosowania. Bo wcześniej tak dokładne odmierzanie czasu nie było im potrzebne. Jeśli list nie idzie trzy tygodnie to pow dwudziestu minutach zaczynamy się denerwować czy ktoś odebrał maila, bo ma z nami jakiś problem. Jeśli zawsze można do kogoś zadzwonić to dużo trudniej pogodzić się z tym, że kogoś nie ma i nie może być dostępny. To nie jest kwestia samej komunikacji tylko tego jak funkcjonujemy w świecie.
Zwiedzanie muzeum zabrało nam sporo czasu i energii więc nie zostało nam dużo więcej dnia, ostatecznie zawróciliśmy przez Potsdamer Platz, który wieczorem sprawia wrażenie miejsca niesłychanie tętniącego życiem (albo przynajmniej światłem okolicznego centrum Sony i postawionego parę lat temu centrum handlowego) i wsiedliśmy do metra powrócić do miejsca zamieszkania. Ponieważ jednak podróż człowieka męczy zatrzymaliśmy się na popas. Miejsce które mdlejąc z głodu wybraliśmy było ciekawe bo choć oferowało wachlarz dań tureckich to obok nich zachęcało do skonsumowania doskonałego burrito. Najwyraźniej kuchnia fusion dotarła już nawet do budek przy stajach metra. Siedząc na mało wygodnym krzesełku (mającym odstraszyć zapewne zbyt skłonnych do biesiadowania gości) dostrzegłam, że pracujący w budce chłopak ładuje telefon podłączywszy go do gniazdka nad którym wisiał bardzo wyraźny i spory zakaz ładowania telefonów. Ten widoczny duch nieposłuszeństwa i wrodzonego anarchizmu sprawił, że poczułam się w tym dziwnym miejscu bardzo swojsko. Pytanie tylko, czy tą wizytę przeżyję ale o niepowodzeniu będziecie mogli wywnioskować jutro jeśli naglę urwę moją relację z podróży.
Przyglądając się minionemu dniu, ponownie przyszło mi stwierdzić, że Berlin jest być może jedynymi miastem w którym mogłabym zamieszkać poza granicami kraju, gdyby nie jego jedna niesamowita wada – wszyscy tu jak na złość mówią po niemiecku, i co gorsza piszą po niemiecku. Serio to tortura nie do wytrzymania – widzieć księgarnie pełne ciekawych książek i nie móc ich sobie kupić. To znaczy w sumie kupić można bez trudu, gorzej z lekturą. Naprawdę, gdyby tu tylko mówili po angielsku byłoby to moje ulubione miejsce na ziemi. No ale niestety – Niemcy upierają się przy swoim języku i nie pozostaje mi tylko jak zazdrościć im Berlina z oddali. Tyle na dziś, post pisałam na przedziwnym komputerze który ma wszystkie literki na klawiaturze nie tam gdzie trzeba, więc będzie krócej. Jutro kolejne berlińskie przygody, o ile oczywiście macie na nie ochotę.
Ps: Znajomi Zwierza wykazują się olbrzymim zrozumieniem dla tego, że zapytany czego potrzebuje, odpowiada „jakbyście mieli jakiś komputer”