Hej
Od czasu do czasu dobre recenzje filmów budzą w zwierzu lęk. Wiecie z każdą dobrą przeczytaną recenzją rośnie prawdopodobieństwo, że wychwalany film jednak nam się nie spodoba. A to z kolei budzi kolejne problemy – czy krytycy przesadzili, a może to zwierz jest zbyt głupi i nie pojął. Niby zwierz jest w dobrej sytuacji (w sumie jak my wszyscy) bo może mieć własne zdanie, ale zawsze jakoś tak głupio w pokoju pełnym zachwyconych ludzi zacząć narzekać. Zwłaszcza, że zwierz w ogóle ma ostatnio dość narzekania. Dlatego, też przed seansem Whiplash zwierz nieco się bał, że będzie musiał pisać jakaś taką wyważoną recenzję. Na całe szczęście stało się inaczej. Film podbił serce zwierza. Szybko i absolutnie. Gdybyście w tym momencie mieli przestać czytać dalej i zdecydowali się pobiec do kina zwierz nie tylko by wam wybaczył ale i cieszył się, że podjęliście słuszną decyzję. Bo Whiplash to rzecz która zdarza się co raz rzadziej. Po prostu bardzo dobry film.
Zwierz mógłby każdy rok zaczynać takim dobrym seansem
Jeśli szukać jakiegoś obowiązkowego streszczenia należałoby grzecznie napisać że to historia młodego (ledwie 19 letniego) studenta konserwatorium, który ma wielkie ambicje. Chce zostać jednym z najwybitniejszych perkusistów w historii. Na jego drodze staje legenda szkoły, niesłychanie wymagający, terroryzujący swoich uczniów, dyrygent i kierownik jednego z licznych szkolnych zespołów. Gra zaś toczy się o wszystko bo osiągnąć sukces w zespole wymagającego dyrygenta to otworzyć sobie drogę do najlepszych scen w kraju, porażka właściwie oznacza poszukiwanie innej drogi życiowej. Właściwie można powiedzieć, że tyle jeśli chodzi o streszczenie filmu. Wiele osób, słysząc że będą mieli do czynienia z filmem o muzyku i o wymagającym nauczycielu ma zapewne w głowie pewien utarty schemat rozwoju takiej fabuły. Wszyscy mamy – w końcu ile razy oglądaliśmy takie historie – od niechęci, przez szacunek, po tryumfy i wdzięczność. Do tego jeszcze nasz bohater któremu kibicujemy z całego serca i nauczyciel, który zawsze ostatecznie okazuje się mieć rację. Na koniec kwiaty, dziewczyna która wyznaje miłość, była żona i pies którzy powracają do nauczyciela. Białe napisy na czarnym tle informujące, że wszystko jest dokładnie tak jak w rzeczywistości tylko zupełnie inaczej. Schemat wytarty, wygodny i zupełnie nieobecny w Whiplash.
Film teoretycznie przypomina znane nam historie o wymagających mistrzach i zdolnych uczniach. Tylko że się tym schematom wymyka
Przede wszystkim różni się już sam bohater. Jasne od początku trochę kibicujemy Andrew bo to młody, całkiem sympatyczny na pierwszy rzut oka chłopak, może niekoniecznie lubiany ale pewnie dlatego, że wygląda na nieco nieśmiałego. Im dłużej jednak ogląda się film tym częściej zadajemy sobie pytanie – czy na pewno dobrze oceniliśmy bohatera? Czy przypadkiem to nie jest jakiś koszmarnie wkurzający, wcale nie tak bardzo utalentowany typ, uważający – dopiero na początku swojej muzycznej drogi – że jest od innych lepszy. W doskonałej scenie przy rodzinnym stole gdzie porównywane są sukcesy zgromadzonych przy nim młodych ludzi, osiągnięcia Andrew są ignorowane. Jednak w sposób w jaki domaga się uwagi, w jaki pokazuje, że czuje się lepszy – od wszystkich, w tym od kibicującego mu ojca, sprawia, że zastanawiamy się czy to poczucie wyższości jest jakkolwiek uzasadnione czy to jest tylko nastoletnia buta. Zresztą podobnie Andrew odnosi się też do innych ludzi w swoim życiu – miłej dziewczyny, która nie ma jeszcze tak sprecyzowanych planów na przyszłość, czy kolegów z zespołu którzy przecież (o czym widz musi sobie sam przypominać) także chcą odnieść sukces i też nie jest im łatwo. Ta niejednoznaczność głównego bohatera – którego wcale nie tak łatwo darzyć sympatią to olbrzymia zaleta filmu. Dość już trochę tych filmowych młodych zdolnych, którzy do tego jeszcze zawsze są nieśmiało nieświadomi swojego talentu. No i to jest jeden z tych filmowych bohaterów, który nie tylko deklaruje, że ma te 19 – 20 lat ale istotnie podchodzi do świata mniej więcej z taką pewnością jaka zdarza się ludziom w tym wieku. Przy czym mimo tych ambiwalentnych uczuć widz chce sukcesu Andrew. Chce by godziny, które spędza ćwicząc co raz szybsze granie przyniosły efekt. Dlaczego? Trochę dlatego, że inaczej nic nie ma sensu, ale także dlatego, że w istocie obserwujemy pojedynek, w którym Andrew wydaje się słabszy a widz zawsze lubi kiedy słabszy pokonuje silniejszego.
Możecie nic nie wiedzieć o jazzie a przed końcem filmu będzie was obchodził tylko rytm i tempo
Choć nasz młody perkusista wydaje się ciekawy, to jednak najbardziej elektryzującą postacią w filmie jest jego nauczyciel – legenda szkoły Fletcher. Od pierwszych scen wydaje się nam, że doskonale wiemy z kim mamy do czynienia. To człowiek bezwzględny, nieobliczalny, zdeterminowany by doprowadzić swoich podopiecznych do samych granic a nawet je przekroczyć. Jednak im dłużej ogląda się film tym postać staje się co raz bardziej niejednoznaczna. Dostrzegamy, że nie jest to zwykły tyran, bezmyślny psychopata, wykorzystujący szczegóły z prywatnego życia swoich muzyków, przeciwko nim. W niewielkiej scenie w której rozmawia z małą dziewczynką widzimy jego łagodną stronę, w chwilach kiedy muzycy nareszcie trafiają w odpowiednią melodię i tempo, w jego oczach zapala się prawdziwa pasja i koncentracja na muzyce, gdy sam gra na pianinie wydaje się spokojny i zrelaksowany. Widzimy go także autentycznie poruszonego – wydarzeniem, które wskazuje na to, że nie jest on absolutnie pozbawiony uczuć. Co więcej – kiedy w końcu tłumaczy, dlaczego wybrał takie a nie inne metody traktowania studentów zaczynamy się zastanawiać czy nie racji. Albo inaczej – czy jego sposób myślenia o tym jak wychować czy właściwie wyłowić dobrych muzyków nie jest w istocie jednym z niewielu skutecznych. Fletcher mówi, że jednym z najgorszych wyrażeń jakie zna to „dobra robota”. Wydaje się, że z jednej strony ma rację – zwłaszcza w świecie gdzie co raz częściej dostaje się nagrody za samo uczestnictwo (nie u nas ale w Stanach) i co raz częściej unika się słów krytyki. Fletcher stawia tu dobre pytanie – czy w taki sposób da się w ogóle wychować wielkiego muzyka? Skoro to co naprawdę wielkie stoi poza granicami tego co myślimy, że jesteśmy w stanie zrobić. Z drugiej jednak strony postawa Fletchera jest egoistyczna (albo niesamowicie altruistyczna bo myśli o całym świecie) – dla jednego wyłapanego geniusza jest on gotów poświęcić psychikę wielu młodych ludzi, w których widzi jedynie zaczątek wielkości. Przy czym ponownie – jego decyzja by w taki sposób traktować młodych ludzi bierze się paradoksalnie z olbrzymiej miłości do muzyki. Z przekonania, że nie można pozbawić świata tych najlepszych wykonawców. Niemniej – nawet jeśli się z Fletcherem zgodzimy nie znaczy, że od razu go rozgryziemy. To bohater tak chimeryczny, że naprawdę nie mamy pojęcia jaki jest jego następny krok. Co czyni cały film absolutnie fascynującym.
Zwierz nie pamięta kiedy ostatnim razem czuł takie emocje oglądając film gdzie głównie miał do czynienia z występami i próbami muzycznymi
Przy czym trzeba powiedzieć, że ten film nie byłby nawet w połowie tak dobry gdyby nie dwie kwestie. Sposób w jaki przedstawiono w filmie grę (a także ćwiczenia) na instrumentach i aktorstwo. Ponieważ zwierz ma ochotę rzucać w aktorów nagrodami zostawmy ich na koniec. Zacznijmy od muzyki. Zwierz nie przypomina sobie by kiedykolwiek widział tak realistycznie przedstawiony trening muzyczny – który zwłaszcza w przypadku osób grających na perkusji- jest też bardzo wymagający fizycznie. Tu widzimy naszego bohatera starającego się przełamać swoje ograniczenia (grać szybciej) który trenuje aż do chwili kiedy od odcisków (tak popularnych u perkusistów) zaczynają krwawić mu ręce. Nie przestaje jednak tylko zakłada co raz to nowe plastry i moczy dłonie w lodowatej wodzie. Na jego twarzy w czasie gry często pojawia się nieprzyjemny wyraz zmęczenia czy wściekłości. Nie ma w tym nic romantycznego, artystycznego – jest ciężka fizyczna praca. Jednocześnie zwierz nie przypomina sobie by kiedykolwiek z takim napięciem oglądał próby zespołu czy występy muzyczne. Film jest tak nakręcony, że czujemy zdenerwowanie muzyków, napięcie jakie towarzyszy kolejnym taktom i oczekiwaniom na reakcję Fletchera. Praca muzyka pokazana tu jest jako ciężka stresująca praca, w często nieprzyjaznym środowisku, w którym ścierają się ambicje a ograniczenia mogą być niekiedy nie do pokonania. Oglądając film często będziecie czuli się trochę jak na najbardziej poruszającym thrillerze – nawet jeśli nie macie pojęcia o jazzie i o tym czy muzyk gra w takt czy jest za wolny czy za szybki. Jednak nawet ta odczarowana muzyka wymaga jeszcze czegoś więcej. Można korzystać z rożnych nazw – talentu, determinacji, predyspozycji, zdolności. Co nie zmienia faktu, że wszyscy są świadomi, że aby odnieść sukces trzeba mieć to „coś” a jego brak oznacza, że nigdy nie zostanie się nikim wielkim. Widać jak okrutny jest to świat gdzie niektórzy popychani aż do granic znajdą w końcu tyle siły by się odbić i pokazać swoje możliwości – inni przepadną i nikt o nich nie będzie wspominał. Ambicje jednak wszyscy mają podobne co wprowadza olbrzymie napięcie. Co ciekawe zwierz, który raczej nie słucha jazzu (ale miał o nim semestr na studiach – bo zwierz miał jakieś szalenie kulturalne studia) dał się zupełnie porywać tej muzyce. Zwłaszcza, że w scenach gdzie mamy tylko muzykę doskonale widać jak dobrze jest to nakręcony film. Kamera dostosowuje się do rytmu utworu, podobnie jak dynamiczny montaż. Zmieniają się perspektywy, ujęcia, przeskakujemy od zbliżeń do szerokich planów, patrzymy na zmęczone twarze muzyków, na nuty, na lejący się z nich pot, na podłogę, na widownię. W wielu scenach muzyka cudownie splata się z filmem a widz zupełnie zapomina, że nie zna się na jazzie i nie ma pojęcia jak właściwie dany utwór powinien brzmieć. To doskonały przykład jak montaż może zmienić bardzo statyczną w sumie scenę (zespół w czasie występu) w dynamiczną, pełną zwrotów akcji narrację.
Nie ma tu romantycznej wizji muzyki – tu bycie muzykiem to pot, krew (na pałeczkach) i łzy
Czas jednak przejść do kwestii aktorstwa, bo zwierz nie ukrywa, że ten film nie byłby nawet w połowie tak dobry gdyby nie to, że jest wybitnie zagrany. Ponownie zaczniemy od mniej oczywistego wyboru, czyli od pochwały gry Milesa Tellera, który gra głównego bohatera. Zwierzowi bardzo podoba się, że zaangażowano aktora, który naprawdę umie grać na perkusji i widać, że robi to od dawna a nie tylko przeszedł jakiś morderczy trening przed nagraniem filmu (Teller trening i tak przeszedł, ale swoboda, z jaką traktuje instrument świadczy o tym, że jednak nie siedzi przed nim po raz pierwszy). Poza tym wcale nie jest tak łatwo zagrać osobę, która w sumie stanowi dla widza pewną tajemnicę. Bo właściwie przez cały film nie jesteśmy pewni jak zareaguje, jakie będzie jego kolejny ruch i czy się załamie czy znajdzie motywację. Przy czym kiedy aktor ćwiczy i gra to na jego twarzy widać prawdziwe fizyczne zmęczenie osoby, która z jednej strony jest na granicy swoich fizycznych możliwości, z drugiej – ambicje każą próbować dalej. Widać też dobrze frustrację wynikającą z faktu, że trochę jak widz – bohater nie wie czy jest naprawdę lepszy od innych, czy też został wybrany jedynie ze względu na jakiś cień predyspozycji, z których może nic nie wyniknąć. Aktor w 2007 roku przeszedł wypadek samochodowy, w którym omal nie zginął. To wydarzenie pozostawiło na jego twarzy i szyi liczne widoczne blizny. Zwierz musi wam przyznać, że przez cały film myślał o tym jak doskonale ta widoczna niedoskonałość pasuje do naszego bohatera. Nie dlatego, że blizny jakoś bardzo aktora szpecą (w sumie po chwili przestajemy je dostrzegać) ale dlatego, że nie jest to jakiś wymuskany filmowy bohater ale ktoś kogo moglibyśmy rzeczywiście spotkać na ulicy. Zdaniem zwierza ta rola i jest doskonałym przykładem ile daje obsadzanie w filmach aktorów, którzy niekoniecznie mają taką bardzo hollywoodzką urodę. Bo dzięki temu (oraz doskonałej grze) zwierz naprawdę zobaczył na ekranie nowojorskiego studenta jakich mnóstwo jest zapewne w mieście oferującym liczne możliwości młodym artystom
.
Granie jest ciężkie a miny niekoniecznie piękne ale właśnie te naturalistyczne elementy stanowią olbrzymią wartość dodaną filmu
Nie mniej jeśli kogoś należałoby po tym filmie obsypać nagrodami (a właściwie wtoczyć je wszystkie razem na srebrnej tacy gdzieś w połowie seansu) to J.K Simmonsa, który jest po prostu genialny w tym filmie. J.K Simmons to dokładnie ten aktor którego twarz się doskonale kojarzy ale chwilę zajmuje by wymienić jakikolwiek jego film poza przychodzącym od razu do głowy Spider-Manem. Zresztą to taki typowy aktor, który pojawia się w serialach telewizyjnych na jeden dwa odcinki (czasem na dłużej), gra najczęściej doskonale ale potem się o nim zapomina. Tymczasem Simmons gra w tym filmie tak, że zwierz ma wrażenie, że od dawna nie widział tak doskonałej roli. Koncentruje na sobie całą uwagę widza, kiedy krzyczy wzdrygamy się na krześle, kiedy jest miły – zastanawiamy się co zaraz się stanie. Tak jakby gdzieś kręciło się wielkie koło na którym może wypaść wszystko od gniewu po czułość. Ale nie chodzi tylko o niejednoznaczność jego bohatera. Są w tym filmie sceny, które wydają się niemal niemożliwe do zagrania. Jak moment w którym bohater w przeciągu kilkunastu taktów muzyki, przechodzi od wściekłości, przez obojętność po zrozumienie i absolutną fascynację. Wszystko bez dialogów – dzieje się w oczach, w mimice w postawie. Obserwowanie tej przemiany to coś fenomenalnego – i bardzo udzielającego się widzowi, który podobnie jak uczniowie Fletchera czekają na każdy gest, ruch i słowo aktora (zupełnie jakby sami byli zależni od odgrywanego przez niego bohatera). Jednak tym co w roli wydaje się najlepsze i najbardziej poruszające to jej wiarygodność. Simmons pokazał na ekranie człowieka, którego skądś znamy. Może natknęliśmy się na niego w naszym życiu (zwierz dałby głowę że miał podobnego trenera karate), może znaliśmy go z opowiadań, może uczył kogoś z naszych bliskich. To poczucie, że ogląda się nie tyle postać wykreowaną przez scenarzystę ale kogoś prawdziwego, zdarza się bardzo rzadko. Tym co udało się Simmonsowi zrobić to właśnie nasycić swojego bohatera tylko emocjami, gestami, spojrzeniami że wierzymy, że naprawdę Fletcher kręci się gdzieś po ulicach Nowego Jorku. Przy czym zwierzowi najbardziej podobała się jedna cecha bohatera – zdaniem zwierza absolutnie kluczowa – jego niepodważalna, i doskonale widoczna miłość do muzyki a zwłaszcza do jazzu. Co paradoksalnie czyni go bohaterem bliskim Anderw – bo niezależnie od tego ile ich dzieli, muzyka stanowi jakąś przestrzeń gdzie obaj się spotykają. Co więcej – chyba jedyną przestrzeń gdzie role między nimi mogą się choć na chwilę odwrócić.
J.K Simmons jest doskonały bo nie gra psychopaty, gra ten niebezpieczny rodzaj ludzi, po których spodziewać się można wszystkiego
Zwierz nie chce wam powiedzieć dużo więcej. Może powinien jeszcze pochwalić ścieżkę dźwiękową, która co oczywiste zostaje z widzem jeszcze długo po opuszczeniu kina. Choć to raczej oczywiste w filmie koncentrującym się na muzyce. No ale właśnie, zdaniem zwierza to nie jest film o muzyce. Jeśli nie lubicie tej tematyki i tak powinniście pójść do kina. Damien Chazelle reżyser i scenarzysta wychodzi daleko poza granice filmu muzycznego. Pytania jakie stawia odnoszą się do wszelkich dziedzin, gdzie do osiągnięcia sukcesu potrzebna jest determinacja. Widz (potraktowany tu inteligentnie, bez podsuwania łatwych odpowiedzi) musi sam zdecydować, czy warto popychać ludzi do samych granic ich wytrzymałości jeśli w efekcie może się okazać że wyłowiliśmy prawdziwego geniusza. To pytanie które jest naprawdę ciekawe bo w sumie z jednej strony – zdajemy sobie sprawę, że takie zachowanie może doprowadzić do załamania się tych którzy są nieco mniej zdolni, z drugiej – pokusa odnalezienia wybitnej jednostki jest olbrzymia. Ale tu pytania się nie kończą bo przecież trzeba się jeszcze zastanowić co tak właściwie powinno być naszym celem. Zbudowanie spokojnego życia, otoczenie się ludźmi, praca przynosząca satysfakcję. Czy też może dążenie do wielkości, które kto wie może nas pozbawić zdrowia, życia, przyjaciół czy miłości. Filmy często jednoznacznie opowiadają się po której ze stron – tymczasem Whiplash podrzuca nam tropy, przykłady, materiały do przemyśleń jedynie od czasu do czasu sugerując gdzie leży serce scenarzysty.
Film nie traktuje widza jak idioty – stawia mu sporo pytań ale niekoniecznie rzuca się by na wszystkie natychmiast odpowiedzieć
Co ciekawe – sam Damien Chazelle jest przykładem człowieka niesłychanie zdeterminowanego – by zdobyć pieniądze na film pełnometrażowy nakręcił Whiplash najpierw w krótkim metrażu a potem za pieniądze z nagród jakie zdobyła produkcja nakręcił film długometrażowy. Zwierz nie widział krótkiego filmu, ale ma wrażenie że w długim Whiplashu pozostał duch filmu krótkometrażowego, który wyraźnie kumuluje wydarzenia prowadząc nas do puenty – ostatniej sceny, która spokojnie mogłaby stanowić osobną etiudę. Co zresztą przypomina zwierzowi że jeszcze raz powinien pochwalić nie tylko montaż ale i zdjęcia w tym filmie – doskonale pokazujące mniej urodziwą część Nowego Jorku ale bez zbytniego tarzania się w rynsztoku. Miasto wygląda bardzo normalnie, wręcz naturalistycznie a wrażenie to potęguje doskonałe światło – które pięknie się zmienia w zależności od pór dnia i roku (co nie zawsze zdarza się wszystkim filmom). Kończąc pochwały zwierz musi stwierdzić, że czasem zdarza mu się zacząć rok z przytupem. Tak było tym razem – film obejrzany drugiego stycznia może być jednym z najlepszych na jakie w tym roku natknie się zwierz. I pierwszym któremu zwierz całym sercem będzie kibicować na wszelkich rozdaniach nagród. A jeśli J.K Simmons nie dostanie worka nagród to zwierz osobiście będzie słał listy z pogróżkami do wszelkich istniejących akademii.
A teraz czas ujawnić prawdę – od pewnego czasu bloga pisze Irenka
Ps: Zwierz pragnie przeprosić oczekujących na trzecią odsłonę postu aktorskiego (LOTR/Hobbit) ale jutro będzie koniecznie musiał napisać o powrocie Muszkieterów. Musiał to znaczy… strasznie chciał.
Ps2: Ponownie w ramach bezczelnej autoreklamy zwierz przypomina, że na Onet Autorzy popełnił wczoraj wpis o premierach na 2015