Nie jest łatwo pisać o serialu Netflixa o Wiedźminie. Nie dlatego, że nie mam przemyśleń na ten temat, ale zastanawiam się czy uda mi się oddać dobrze co czuję wobec tego serialu. Nie jest to niechęć czy nienawiść. Nie jest to poczucie zawodu. Ale trudno nazwać to entuzjazmem. Prawdę powiedziawszy po ostatnim odcinku najbliżej było mi do stwierdzenia „Okej, to był serial”. I właściwie dziś będę się zastanawiała, dlaczego ta produkcja, która w wielu miejscach cytuje słowo w słowo moje ukochane opowiadania, nie była w stanie mnie ani zniechęcić ani porwać. Tekst zawiera umiarkowane spoilery do serialu i w sumie żadne spoilery jeśli znacie książkę
Przed omówieniem serialu trzeba ustalić kilka faktów na temat książek Sapkowskiego. Książki Sapkowskiego choć należą do szerokiego gatunku jakim jest fantastyka, nigdy nie powinny stać w naszej głowie na jednej półce wraz z innymi fantastycznymi pozycjami, które w ostatnich latach trafiały na ekrany. Sapkowski nigdy nie był zainteresowany stworzeniem spójnego, przemyślanego, całkowicie oryginalnego świata. Nigdy nie próbował być kreślić skomplikowanych politycznych intryg na miarę Martina, nigdy nie interesowało go pisanie takiego działa jakie stworzył Tolkien. Twórczość Sapkowskiego to przede wszystkim żonglowanie istniejącymi w gatunku elementami i tropami, w opowiadaniach mamy przetworzenia legend, baśni, znanych powieści z elementami fantastycznymi. W sadze – grę z bardzo klasycznymi tropami historii fantastycznych, a wszystko podlane olbrzymią miłością pisarza do mitu arturiańskiego. To jednocześnie siła i słabość prozy Sapkowskiego. Siła – bo dzięki temu cała historia zostaje ujęta w ramy postmodernistycznej gry z gatunkiem, minus – bo do pewnego stopnia zwalnia to autora z konieczności tworzenia nowego, spójnego świata. Tak Sapkowski wymyślił, czy właściwie, opisał wiedźmina, ale swoje krasnoludy, elfy, niziołki pożyczył właściwie jeden do jednego od Tolkiena, zakładając dość słusznie – że w jego prozie nie chodzi o stworzenie czegoś zupełnie nowego, tylko o nowe ułożenie znanych elementów. Wiedźmin bywa oczywiście bardzo poważny, ale jednocześnie – pod pewnymi względami to nie jest aż tak poważne, niezależne dzieło jak niektórzy chcieliby je widzieć. Dobrym przykładem jest funkcjonowanie starszej mowy – wszyscy wiemy, że to ładnie wyglądający na papierze mix francuskiego, łaciny i niemieckiego (Zresztą w świecie Wiedźmina istnieje łacina i nikogo to nie dziwi) – i to w świecie Wiedźmina działa, bo wiemy, że to jest opowieść, która nie musi tworzyć własnego języka. To nie ten rodzaj fantastyki.
Te wszystkie elementy którymi gra Sapkowski doskonale sprawdzają się w opowiadaniach i w sadze. Problem w tym, że jego literackie zabiegi, niekoniecznie znajdują miejsce w serialu. Choć twórcy przywołują przygody Wiedźmina niemal jeden do jednego z opowiadań, to jednocześnie – wstrzymują się przed tym co stanowiło o ich dodatkowym ciekawym charakterze. W pierwszym odcinku bazującym na opowiadaniu „Mniejsze zło”, pojawia się kwestia wyboru moralnego i jego zawsze złych konsekwencji. Ale nie ma już tak wyraźnego nawiązania do tego, że nasz Wiedźmin zostaje wynajęty by zabił … Królewnę Śnieżkę. Z serialu wypadły bowiem wszystkie elementy ciekawego i życiowego retellingu historii królewny, której postanowiono się pozbyć z dworu pod pozorem walki z klątwą. Najmocniej ten brak osadzenia w szerszym kontekście widać we fragmencie serialu bazującym na opowiadaniu „Koniec Świata”. Opowiadanie dwuznaczne, miejscami poruszające, ale też – jakby się nad tym zastanowić – w swojej przemyślanej grze z elementami fantastycznymi – niespójne z resztą historii o Wiedźminie. Co więc mogą twórcy zrobić? Okroić opowiadanie do minimum, tak by wyrzuć wszystkie elementy które nie pasują do spójnego świata. Co ostatecznie pozostawia nas z historią błahą, niepotrzebną i właściwie pozbawioną puenty. Są też mniejsze pominięcia – np. w historii o smoku nie pojawia się nawiązanie do szewczyka Dratewki ( a właściwie do jedynego słusznego sposobu zabijania smoków). Historia ze swoistego przypisu do znanej baśni, staje się po prostu kolejną heroiczną wyprawą. Paradoksalnie to sprawia, że kilka razy w serialu wątek Geralta jest najnudniejszy. Pozbawiony tego intelektualnego wymiaru – ponownego opowiadania klasycznych historii – Geralt staje się po prostu zabójcą potworów a jego postać głównie macha mieczem. A przecież nie to czyni go postacią ciekawą.
Utrata tej warstwy, sama w sobie nie byłaby taka straszna. Ostatecznie – trudno byłoby międzynarodowej widowni wyjaśnić, że przecież każde dziecko wie, że Jeż w zbroi to oczywiście znany Jeż Stalowy z wiersza Brzechwy (czy tylko mnie tata recytował to w kółko jak byłam dzieckiem?). Nie sposób też przetłumaczyć zdania „Dobranoc – powiedział diabeł” bo to jest jedna z najlepszych językowych puent w Wiedźminie, ale wymagałoby to od amerykanów niesamowitej gimnastyki. Tak więc nie chodzi o konkretne nawiązania, ale o pewną atmosferę. Nad powieściami Sapkowskiego unosi się bowiem atmosfera gry, pewne przyzwolenie na umowność i nie traktowane wszystkiego stu procentowo poważnie. Dzięki temu dostajemy zresztą jedne z najlepszych rzeczy w książce, a cała saga podchodzi luźno do spraw, które w innym przypadku autorzy musieli by tłumaczyć w dwustu tomach (np. fakt że w quasi średniowieczu jest rozwinięta wiedza o genetyce). Tylko tak da się czytać Sapkowskiego be zadawania głupich pytań.
Serial musi się jednak potraktować poważniej. Oznacza to np. że twórcy nie mogą sobie pozwolić na białe plamy, postaci, których przeszłość jest niedopowiedziana, na sugestie, mrugnięcia, podrzucanie i zapominanie o bohaterach itp. Serial musi postawić na jakiś spójny konkret – bo jednak seriale to medium, które odbieramy inaczej niż książkę. Pewne chwyty które w książce intrygują, w serialu od razu zostaną wytknięte jako wielka luka w narracji. Świetny przykład to Yennefer. W książce właściwie na początku nic o niej nie wiemy. Tu sugestia, tam sugestia. Złożenie w całość historii Yennefer wymaga lektury wszystkich tomów, przy czym niektóre fakty pojawiają się w ostatnich rozdziałach piątego tomu sagi. Inne zaś nigdy, stanowią jakiś domysł, sugestię – coś co w prozie zdarza się często. No ale widz serialowy lubi jednak historię opowiedzianą bardziej spójnie. Yennefer dostaje więc backstory (przepraszam za anglicyzm, ale to najlepsze słowo na opisanie tego zjawiska dopisywania przeszłości), podobnie jak Istredd, Stregobor (który tu wyrasta na ważną postać), więcej backstory dostaje Triss, Tissaia i wiele, wiele postaci, które po prostu w książce pojawiają się dość nagle i niekiedy równie nagle znikają. Nie są to historie słabe, niektóre są nawet bardziej interesujące, niż wątek Geralta, ale we wszystkich czuć tą pokusę bardzo dokładnego dopowiedzenia tego co w opowiadaniach pozostaje, często całkiem słusznie, pozostawione czytelnikowi do dopowiedzenia.
Jednym z elementów który twórcy chcą dopowiedzieć najbardziej są polityczne knowania magów. Sapkowski nie pisał swoich opowiadań mając w głowie jakiś spójny świat magów – po prostu byli (trochę tacy freelancerzy), a Kapituła i Rada Magów pojawia się stosunkowo późno – poznajemy ich dopiero w drugim tomie sagi. To jednak nie pasuje do wizji, że wszystko musi być zorganizowane, a najlepiej – w sposób opresyjny i knujący – głównie dlatego, że widz fantastyczny przyzwyczaił się do skomplikowanych intryg politycznych, rodem z Gry o Tron, a Sapkowski długo takich nie dostarcza. Pojawia się więc Bractwo magów (bardzo mnie bawi nazwa bractwo na organizację niemal całkowicie opanowaną przez czarodziejki) i dostajemy bardzo opresyjną wizję magicznego szkolenia (ponownie twórcy wypełniają to co zostało tylko zaznaczone,) i bardzo przemyślaną wizję późniejszego politycznego rozlokowania magiczek. Twórcy pisząc swój system działania magów jako organizacji najbardziej poszli tu na swoje, i niestety – wypada to dużo słabiej niż wizja Sapkowskiego. Być może dlatego, że cały czas ma się wrażenie, że twórcy rozpaczliwie pragną spójnego systemu, tam, gdzie Sapkowski tylko go naszkicował – dając mu się rozwinąć bardziej dopiero pod w kolejnych tomach Sagi. Mam wrażenie, że poczynione tu zmiany najbardziej odbiją się na historii opowiadanej potem, bo takiej intrygi jaką opisał Sapkowski już się w tych realiach przeprowadzić łatwo nie da.
To pragnienie dopowiedzenia widać też w sposobie przedstawiania Nilfgaardu. W opowiadaniach a potem powieściach jest jasne, że Nilfgaard reprezentuje zagrożenie polityczne typowe dla tego typu historii. Jest to kraj rządzony inaczej, ale jego agresja na kraje Nordlingów nie stanowi jakiejś ideologicznej krucjaty – bardziej jest to typowy polityczny fakt – imperia się rozrastają poprzez konflikty. Sapkowskiego wyraźnie nie interesuje pisanie jakieś bardziej skomplikowanej ideologicznej motywacji cesarza Nilfgaardu, bo też czytelnik wie, że to jest symbol „tych złych którzy przychodzą na nasze ziemie”. To nie Mordor czy Imperium z Gwiezdnych Wojen. Sama w czasie lektury miałam dość jasne wrażenie, ze Sapkowski wykorzystuje po prostu motyw – znów nas zaatakowali. A to co nam się w głowie wyświetla gdy wroga armia przybywa zza granicy w przeważającej sile – to już kwestia kultury w której żyjemy. Tymczasem w serialu dostajemy kilka informacji o tym, że Nilfgaard opanował fanatyzm religijny, który sekciarsko odpowiada za przekonanie, o konieczności inwazji i przenosi się na sposób uprawiania tam magii. I tak ponownie – umyka pewna umowność świata Sapkowskiego, zastąpiona taką motywacją ze schematycznego kapelusza wątków fantastycznych.
To wszystko sprawia, że serial jest jednocześnie poprawny i nawet miły do oglądania – ale zupełnie wyprany z tego co wielokrotnie przesądzało o wymowie opowieści Sapkowskiego. Jest polowanie na smoka, ale nie ma rozmowy o konieczności ochrony wymierających gatunków, na który wpływ ma działalność człowieka. Jest wspaniały las Brokilon ale już nie ma refleksji o ludziach zagarniających sobie kolejne przestrzenie i o beznadziejnej walce driad o przetrwanie. Choć teoretycznie więcej się w serialu mówi o przybyciu ludzi i koniunkcji sfer i o mordowaniu np. elfów, to niestety – ginie ta płaszczyzna „To wcale nie jest komentarz to fantastycznego świata, tylko autor pisze ci o tym jak ludzie niszczą ekosystemy, nie tylko w światach fantastycznych”. O ile czytając powieści Sapkowskiego czytelnik doskonale słyszy, że autor nie pisze o żadnym fantastycznym świecie tylko o naszej rzeczywistości, o tyle tego wymiaru w serialu brakuje. Tworząc, przynajmniej u osoby wyczulonej na te treści w książce, poczucie niedosytu. Bo to w prozie Sapkowskiego było jednym z tych charakterystycznych elementów. U Tolkiena wyniosłe elfy odpływały, bo kończył się ich czas. U Sapkowskiego, ludzie mnożą się bardziej i są bardziej agresywni pod względem uprawy ziemi. Więc zabierają więcej przestrzeni. Ta niefantastyczna strona fantastycznych rozmyślań Sapkowskiego zupełnie umknęła.
I byłabym zupełnie to wybaczyła – ostatecznie jak wspomniałam, przywołanie tych treści nie jest proste, gdyby nie fakt, że serial ma też miejscami problemy z oddaniem emocjonalnej siły prozy Sapkowskiego. Najbardziej widać to w wątku Geralta i Ciri. W książkach jest to opowieść o tym jak Geralt trochę przypadkiem został przez przeznaczenie przygnany do roli ojca i jak z pomocą przeznaczenia się w niej odnalazł, dużo bardziej niż mógłby przypuszczać. Kluczowe dla budowania tego wątku jest pierwsze spotkanie Geralta i Ciri gdzie oboje jeszcze nie wiedzą dobrze kim dla siebie są, ale pojawia się emocjonalna więź. Na niej zbudowana jest niesamowita scena ich ponownego spotkania. I co? Twórcy pominęli ten wątek. Oznacza to, że szukający Ciri Geralt nie jest człowiekiem, który szuka dziewczynki, z którą nawiązał silną emocjonalną więź (i nawzajem) ale jakiegoś, nieznanego sobie dziecka niespodzianki. Sama Ciri szukająca wiedźmina, nie poszukuje swojego przyjaciela i opiekuna, tylko człowieka, o którym wszyscy powtarzają „to twoje przeznaczenie”. Tym samym serial traci to na czym potem bardzo budowano relację Geralta i Ciri. Trudno zresztą powiedzieć, dlaczego, bo na ten wątek jest w produkcji jak najbardziej miejsce (Geralt przez pewien czas nie ma nic do roboty, spokojnie można byłoby to przywołać). Naprawdę nie wiem, jak można zrozumieć ich więź nie znając książek, bo w serialu to właściwie dwie obce osoby.
Podobnie odtwarzając, pominiętą w opowiadaniach bitwę pod Sodden twórcy popełniają błąd. Bitwa pod Sodden to w świecie wykreowanym przez Sapkowskiego, bitwa kluczowa. Taka Bitwa Warszawska do dziesiątej potęgi. Wspomnienie tej bitwy będzie towarzyszyło bohaterom książki dość długo. Ale też będzie podstawą pewnego myślenia o konflikcie. U Sapkowskiego dowiadujemy się o bitwie tylko z drugiej ręki, nie jesteśmy jej bezpośrednimi świadkami. Serial musi tą lukę uzupełnić. I uzupełnia, ale bardzo nieudolnie, jakby nie umiejąc zrozumieć, że opowiadają nie tyle o wojskowej czy magicznej potyczce, ale o wydarzeniu z punktu widzenia tego kontynentu dość kluczowym. Bitwa pod Sodden jest nakręcona chaotycznie, zupełnie jakby twórcy nie rozumieli, co właściwie chcą powiedzieć. Jednocześnie, z nieznanych mi przyczyn uparli się by z Yennefer zrobić coś więcej niż bardzo uzdolnioną czarodziejkę. Co ponownie – stoi w sprzeczności z tym co zaproponował nam Sapkowski – czyli postać ciekawą i ważną, ale nie żadną najważniejszą na świecie i najbardziej potężną. Jakby to jest wbrew schematowi świata fantasy gdzie wszyscy są wybrańcami. Szkoda, że z tego zrezygnowano.
Moje narzekania wynikają z faktu, że to nie jest serial zły sam w sobie. Dlatego też szukam miejsc w których traci to co mogłoby go uczynić serialem doskonałym. Pod względem castingowym – twórcy właściwie się nigdzie nie pomylili. Henry Cavill jest doskonałym Wiedźminem, głównie dlatego, że potrafi pokazać to jak bardzo wiedźmin ma dość, chciałby być gdzie indziej, i w ogóle chce siedzieć w lesie i rozmawiać z Płotką a nie angażować się w sprawy świata. Jednocześnie jak wiemy, wiedźmin musi się angażować w sprawy świata. Serial pokazuje dość dobrze jak on sam jest sobą zirytowany. Sporo jest tu takich smaczków jak np. „hmm” Geralta które zawiera wszystkie te linijki dialogu których zdecydowanie nie trzeba już pisać. Inna sprawa – jak Cavill zaczyna wymachiwać mieczem, to człowiek się zastanawia czy go gdzieś tak po drodze nie podrasowano jednak genetycznie. Co więcej, spodobało mi się to, że rola Cavilla jest na tyle „jego” że spokojnie może istnieć obok innych interpretacji wiedźmina, niczego nie zabierając nikomu. Jest tylko jeden minus – ponieważ Geraltt w sumie w serialu bardzo mało mówi, to jeśli się go nie zna z innego medium, to w sumie – bardzo mało się o nim wie.
Świetna jest Anya Chalotra jako Yennefer. Mogłabym nawet powiedzieć – trochę za dobra, bo przez pół serialu miałam uczucie, że moglibyśmy już sobie darować te potwory i wrócić do Yennefer. I choć jak Yennefer bohaterka nie wygląda, to ma coś takiego w spojrzeniu, że zupełnie się o tym zapomina. To jest chyba jedna z najlepszych, jeśli nie najlepsza rola serialu. I nawet nie za bardzo przeszkadza różnica wieku między aktorami. Jestem jak chyba wszyscy oddychający ludzie wielką fanką Joeya Batey jako Jaskra. Zresztą sceny między nim a Geraltem są jednymi z najlepszych w serialu, widać tą przyjacielską chemię, a jednocześnie – mam wrażenie, że to jedyne sceny w których Cavill nie skupia się na zaciskaniu swojej imponującej szczęki (serio powinni ją wystawiać w muzeum szczęk).
Nie ukrywam podobają mi się też pewne decyzje castingowe, co do których miałam wątpliwości. Royce Pierrson jako Istredd sprawił, że pierwszy raz w życiu zainteresowałam się tą postacią jakoś bardziej, I absolutnie nie mogę się doczekać, kiedy Mahesh Jadu będzie mógł nam pokazać więcej swojego Vilgefortza. Poza tym naprawdę chyba wszyscy mi się castingowo spodobali, poza aktorkami grającymi Fringilię (ale to chyba głównie dlatego, że uważam wprowadzenie tej postaci i jej rolę za najbardziej kretyński pomysł całego serialu) i Triss – tu po prostu Triss jest tak żadna, że trudno sobie wyobrazić, jak widz miałby uwierzyć, w jej późniejszą rolę w tej opowieści. Choć może znów należy wszystko zwalić na Chalotrę która po prostu jest bardziej czarodziejska jako Yennefer od wszystkich innych czarodziejek zatrudnionych w produkcji.
Aktorsko jest więc dobrze, samo tempo opowieści nie jest najgorsze, a przeplatanie wątków sprawia, że właściwie w każdym odcinku coś się dzieje, a widz może sobie wybrać, która nitka będzie go najbardziej interesować. Czytałam opinie, że nielinearność czasowa narracji niektórym przeszkadza, ale serial jest mało subtelny w przypominaniu nam co jest wcześniej a co później. To nie jest Westworld gdzie się nie domyślicie, tu niemal każdy chodzi z tabliczką „trzydzieści lat wcześniej”, „dwanaście lat później”. Jakby znajomość książki pomaga, ale serial niemal dosłownie pokazuje ci w jednym odcinku tych samych ludzi jako dorosłych i dzieci, więc trzeba oglądać bardzo jednym okiem by nie załapać jaki jest twist historii.
Mam do produkcji sporo pomniejszych uwag. Nie zawsze podoba mi się, ile jest w nim nagości – nagość w wątku przemiany Yennefer była istotna i dobrze pokazana, nagość bohaterki w odcinku na podstawie „Ostatniego życzenia”, była kosmicznie przeszarżowana. Pokazanie szkolenia w Aretuzie, nie tylko można uznać, za przykład „Jak wygląda zła edukacja podręcznik dla niezaawansowanych” ale też ma kilka kretyńskich rozwiązań (węgorze!) i kilka rozwiązań które zaboli wielbiciela sagi (uczennice idą ćwiczyć w wieży Mewy a przecież każdy wie że tam wolno wchodzić tylko za specjalnym pozwoleniem po wcześniejszym założeniu podania), nie jestem też fanką poszczególnych scen, które niekiedy wyglądają jak teatr telewizji (w pierwszym odcinku najbardziej, zwłaszcza te w Cintrze). W jednym czy w drugim miejscu miałam wrażenie, że twórcy za bardzo starają się udowodnić, że znają książkę i dostajemy jakieś nawiązanie, które nie ma większego sensu, nie ma większego znaczenia a sprasowuje w jednym miejscu, wątki z jednego tomu sagi, postaci z drugiego i linijkę dialogu z trzeciego. Trochę trudno powiedzieć czemu miałoby to służyć. Osoba nie znająca książki nie rozpozna, a znająca chyba się jednak za bardzo nie ucieszy.
Serial ma też wyraźny problem z budżetem. Są w nim sceny naprawdę doskonale nakręcone, i dające poczucie jakiego takiego realizmu (zwłaszcza sceny walki), ale sporo jest tu scen gdzie widać, że budżet nie ten, że jednak to jest produkcja telewizyjna, na którą Netflix z konieczności wydał dużo mniej niż HBO na Grę o Tron. To jest w ogóle problem z fantastyką w mediach wizualnych – żeby była naprawdę dobra musi być droga – inaczej ten smok taki nie za piękny, ten diabeł trochę pokraczny a ta wielka armia, to dwustu chłopa. Nie jest to zarzut wielki, ale po prostu należy pamiętać o tym, że jeśli chcemy mieć więcej fantasy w telewizji musimy się pogodzić z tym, że będzie to raczej współczesne dziecię Xeny a nie Władcy Pierścieni. Ale przynajmniej góry po których spacerują to nie Tatry. Zawsze jakiś mały plus.
Nie uważam by Wiedźmin był serialem złym. Wręcz przeciwnie, jest całkiem przyjemny i obejrzałam osiem godzin bez poczucia, że coś jest nie tak. Kiedy pod koniec wszystkie pokazywane wcześniej symbole odcinków zlały się w jedno pomyślałam, że to ładne i rzeczywiście poprawne, bo pod koniec zamyka się wątek który zaczyna się istotnie w pierwszym odcinku. Więcej, jestem ciekawa co będzie dalej – bo choć wiem co będzie dalej, chętnie sobie jeszcze pooglądam. Ale jednocześnie – serialowy Wiedźmin pokazał czego w prozie Sapkowskiego nikt nie zekranizuje, i co więcej nawet nie będzie chciał ekranizować. Serialowy Wiedźmin ma więc swoją tożsamość (na całe szczęście, twórcy nie poszli w takie mroczne smęty jak w Grze o Tron) ale nie jest ona wszędzie współgrająca z tym co znamy z książek. I tak Wiedźmin jest moim zadaniem taką średnią ekranizacją, i całkiem przyjemnym serialem. Myślę, że gdybym nie znała książek i nie mieszkała w Polsce – jego oglądanie byłoby zdecydowanie sympatyczniejszym przeżyciem. No ale znam książki, i mieszkam w Polsce, i wiedźmin musiał walczyć z największym potworem jaki istnieje – oczekiwaniami. Wyszedł z tego dość pogruchotany, ale kilka eliksirów i pobyt w odpowiedniej świątyni i powinien znów stanąć na nogach. MI się zaś będzie trochę marzyć, taki postmodernistyczny Wiedźmin. Na całe szczęście on pojawia się w mojej głowie ilekroć czytam powieść. I może następnym razem, pozwolę mu mieć szczękę Cavilla.