Zwierz niedawno wyznawał wam, że jest wielkim miłośnikiem mini-seriali. Trudno po takiej deklaracji nie napisać choć kilku słów o Godless – westernie w kilku odcinkach, który od pewnego czasu można obejrzeć na Netflixie. Recenzja bez spoilerów.
Godless to przykład produkcji która doskonale prezentuje dlaczego mini seriale są tak doskonałym pomysłem. Opowiedziana w kilku odcinkach historia to schemat wcale nie tak oryginalnego westernu. Oto mamy byłego członka gangu – Roya Goode, który stał się największym przeciwnikiem swoich dawnych kompanów. Po tym jak przerywa im dość spektakularny napad, członkowie gangu, pod przewodnictwem Franka Griffina zaczynają go tropić – by się zemścić. Tymczasem Goode, ranny i sponiewierany trafia pod skrzydła bardzo niezależnej wdowy, która mieszka na uboczu wraz z synem i teściową. Podczas gdy Goode dochodzi do siebie staje się jasne, że Griffin i jego banda w końcu wytropią zbiega i nie będą mieli litości ani dla niego ani dla mieszkańców pobliskiego miasteczka – La Belle. Miasteczka w którym żyją niemal tylko kobiety – samotne po tym jak w katastrofie górniczej straciły mężów i synów. Nie ma wątpliwości, że pojawienie się Griffina i jego bandy będzie oznaczać prawdziwą rzeź.
Ta historia wcale nie jest szczególnie nowa. Zwłaszcza jeśli dodamy że były członek gangu wcale nie jest taki zły i ma w sobie sporo pozytywnych cech (np. umie obchodzić się z końmi). Jeśli podpowiemy, że z paskudnym i demonicznym Griffinem łączy go więź bardziej przypominająca ojcowską i synowską. Jeśli okaże się, że niegdyś doskonały szeryf broniący miasteczka wcale nie stał się z dnia na dzień tchórzem tylko popsuł mu się wzrok i nie strzela tak jak kiedyś. Nie jest też jakoś szczególnie oryginalny fakt, że wykluczona nieco ze społeczności miasteczka wdowa, ma syna z mieszanego małżeństwa i mieszka ze swoją teściową z jednego z okolicznych indiańskich plemion. Nawet wybuch w kopalni który zabiera większość mężczyzn w miasteczku nie jest taki oryginalny – zwierz widział ten pomysł chociażby w kanadyjskim serialu o dzielnej nauczycielce która przyjeżdża do takiego miasteczka uczyć dzieci (serial ma tytuł When Calls the Heart). Zaś w ogóle motyw społeczności miasteczka która musi się przeciwstawić nadciągającym zbójom też już kilka razy grali.
Tym co sprawia że Godless jest takie doskonałe to właśnie fakt, że trwa nie dwie czy trzy godziny ale siedem. Ma więc czas na dużo powolniejszą ale co za tym idzie – dokładniejszą narrację. Dzięki temu możemy mieć nieco więcej postaci niż zwykle – obok wdowy, szeryfa, dobrego przestępcy i złego przestępcy, pojawi się też siostra szeryfa, nauczycielka, młody pomocnik stróża prawa, wysłannik przedsiębiorcy planującego kupić kopalnię i wiele innych postaci które normalnie pewnie nie znalazłyby sobie tu miejsca. Do tego, choć mamy do czynienia z westernem, znajdzie się sporo miejsca na wątki obyczajowe, refleksję nad tym jak wyglądałoby życie kobiet na dzikim zachodzie pod koniec XIX wieku w sytuacji w której zabrakłoby wokół nich mężczyzn. Serial ma także całkiem sporo czasu by zastanawiać się nad relacjami między postaciami i nakreślić je jako nieco bardziej skomplikowane niż mogłoby się to wydawać na pierwszy rzut oka. Do tego jest trochę eksperymentowania z narracją bo np. niesamowita pierwsza scena serialu staje się dla nas w pełni zrozumiała dopiero po jakimś czasie. Z kolei to kim naprawdę są bohaterowie i jak znaleźli się w takiej a nie innej sytuacji życiowej jest nam wyjawiane bez pośpiechu.
Zwierz musi wam przyznać, że nie jest trudno poczuć sympatię (albo odpowiednio do intencji, antypatię do bohaterów) a jeszcze trudniej poprzestać na obejrzeniu tylko jednego czy dwóch odcinków za jednym razem. Historia korzysta z tego prostego zabiegu, że wielu rzeczy dowiadujemy się dopiero po pewnym czasie, więc zostajemy wrzuceni w środek historii. A jak wiadomo nie ma lepszego haczyka na widza czy czytelnika niż zasugerowanie mu, że gdzieś tam w kolejnym odcinku dowie się kim tak naprawdę są bohaterowie. Ten zabieg, połączony z dobrym aktorstwem sprawia, że nawet sceny dość sztampowe (jak np. pokazujący upływ czasu montaż który bardzo przypomina wiele podobnych montaży – nie tylko z westernów) ogląda się z przyjemnością i chce się więcej. Przy czym ponownie – serial korzysta z wielu tropów bardzo świadomie i w sumie jednym z jego największych osiągnięć jest uplasowanie fabuły gdzieś pomiędzy tradycyjnym westernem i anty westernem. Tym co zwierzowi np. bardzo przypadło do gustu – jest dbałość (oczywiście w ramach świata przedstawionego) to o kostiumy i w ogóle „wygląd produkcji”. To nie taki piękny Dziki Zachód – jak w wielu klasycznych westernach, ale też twórcy nie poszli w lubiany ostatnio trend – wszyscy i wszystko jest brzydkie i brudne. Zresztą taki nadmierny realizm kłóciłby się z nastrojem serialu który potrafi być okrutny ale też symboliczny czy – co zwierza w sumie najbardziej cieszy – zabawny.
Choć Zwierz od początku zdawał sobie sprawę, jak potoczy się historia (to w końcu western) to tym co pozwoliło mu niemal zupełnie zapomnieć o prawidłach gatunku było doskonałe aktorstwo. Zwierz miałby problem by wskazać głównego bohatera czy bohaterkę produkcji – bo narracja tak się układa że w sumie mamy tych bohaterów dużo i często trudno wskazać palcem kto jest w danym odcinku najważniejszy. Na pewno sami twórcy serialu bardzo wskazywali na znacznie Alice Fletcher – bohaterki granej przez Michelle Dockery. To rzeczywiście postać i doskonale zagrana i ciekawie napisana – dziewczyna która przyjechała na Dziki Zachód wziąć ślub ale jej życie szybko pobiegło zupełnie innym torem niż mogła się spodziewać. Z jednej strony uczyniło to z niej osobę dość zdystansowaną do społeczności i nieufną, z drugiej – nie straciła do końca swojej delikatności. Przy czym to jest taka postać kobieca której problemem jest między innymi to, że chciałaby wiele rzeczy robić sama i przejmować się własnymi sprawami, a tymczasem krążą wokół niej zapatrzeni i zakochani mężczyźni. Dockery która znana jest głównie z roli lady Mary w Downton Abbey wnosi do swojej roli trochę takiego wyniosłego dystansu, choć jednocześnie – z całą pewnością dostaje możliwość zagrania większej skali emocji niż wtedy gdy odgrywała brytyjską arystokratkę. Zwierzowi podobało się przede wszystkim jak dobrze pokazuje dystans bohaterki.
Równie dobrze sprawuje się, bardzo lubiany przez Zwierza Jack O’Connell. Jego bohater z początku właściwie nic nie mówi, potem mówi mało. Takich bohaterów – trochę z konieczności wpisanych w schemat, nie gra się łatwo. Ale O’Connell trochę się specjalizuje w rolach w których ważniejsze od tego co bohaterowie mówią jest jak stoją, jak patrzą, jak wykonują drobne gesty. Z jednej strony nie mamy wątpliwości, że uciekający przed bandą złoczyńców Roy jest zdolny do okrucieństwa i wychował się w atmosferze pełnej przemocy. Z drugiej – jest w nim łagodność i delikatność, która właśnie popchnęła go do buntu. A przy tym wszystkim serial pokazuje nam całą traumę tej sytuacji w której szefem morderczego gangu jest człowiek, który dla Roya właściwie jest ojcem. No i tu Zwierz musi przejść do pewnego zaskoczenia, Franka Griffina – naprawdę odrażającego szefa gangu gra Jeff Daniels. Zwierz niby od jakiegoś czasu już wie, że Daniels potrafi grać, ale to ja doskonale wyszedł mu taki naprawdę niepokojący i odrażający typ to Zwierza zaskoczyło. Nie jest łatwo grać postaci które budzą niepokój nawet wtedy kiedy nie robią nic agresywnego, czy są w jakiś sposób osłabione. A tu udało się doskonale, i w sumie to jedna z tych postaci która spokojnie może dołączyć do szerokiego panteonu odrażających zbrodniarzy z Dzikiego Zachodu.
Nie sposób też nie wspomnieć o tym, że doskonały (co mu się w sumie dość często zdarza) jest Scoot McNairy jako lokalny szeryf. To tak cudownie skonfliktowana i niejednoznaczna postać. McNairy ma wyjątkowy talent do grania bohaterów o których wcale nie jesteśmy pewni jacy są naprawdę. Dzięki temu zawsze nas zaskakują i stają się taką swoistą zagadką, przy której można czekać na puentę. Plus Zwierz nigdy nie zastanawiał się nad tym jak wielkim kłopotem mógł być na Dzikim Zachodzie pogarszający się wzrok. Na koniec tej (z konieczności!) skróconej litanii pochwał pod adresem obsady Zwierz chciałby się jeszcze zachwycić Merritt Wever, której postać chyba najbardziej rozwija się przez cały serial i jest zagrana tak cudownie naturalnie, że Zwierza to po prostu urzekło. Zresztą prawda jest taka, że cała obsada serialu jest fenomenalna i nawet małe role zostają w pamięci. Co nie powinno dziwić bo także na drugim planie pojawia się sporo znanych nazwisk – co zawsze podnosi trochę poziom produkcji.
Zwierz musi przyznać, że kiedy podchodził do serialu trochę się bał, że to będzie produkcja z cyklu tych „pokażemy cierpienia kobiet na Dzikim Zachodzie i to nam starczy za scenariusz”. Zwierz nie ma nic przeciwko kobiecej perspektywie ale uważa że wstawienie do filmu większej ilości kobiecych bohaterek nie oznacza, że już produkcja nie wymaga dobrego pomysłu co z nimi zrobić i jaką historię opowiedzieć. Na całe szczęście Goldess nie popełnia tego błędu – ma dobrą wciągającą historię, nie pokazuje swoich bohaterek tylko jako ofiar, ale też nie robi z nich super bohaterek. Nie ma wątpliwości, że pomysł nie był taki by zrobić western gdzie będą kobiety bo to coś innego, tylko western w których wszystkich – mniej i bardziej tradycyjne postaci potraktuje się nieco inaczej. Bo prawda jest taka, że nie mamy tu tylko innego podejścia do kobiet (innego niż w wielu westernach) ale też do rdzennych mieszkańców ameryki, do czarnoskórych żołnierzy osadzonych właśnie w tych okolicach czy w sumie nawet do typowych bohaterów takich opowieści. Np. istotnym elementem jest ojcostwo – które dotyczy kilku relacji w filmie min. tego jak kochać swoje dzieci – nawet jeśli wydaje się to trudne. I to położenie nacisku na ojcostwo (niekoniecznie w relacji ojciec -syn) jest rozegrane jednak ciekawiej i głębiej. Ogólnie sporo w tym serialu niejednoznaczności co sprawia, że mimo iż korzysta z całego mnóstwa westernowych tropów jest czymś innym.
Kiedy Zwierz był mały i chodził do dziadków na niedzielne obiady, dziadek – który uwielbiał westerny często pokazywał mu klasykę gatunku. To właśnie wtedy powstała we mnie swoista fascynacja nie tyle samym gatunkiem co rządzącymi nim prawami. Te historie właściwie zawsze oglądało się z poczuciem że wiadomo co będzie dalej. A mimo to w przypadku klasycznych westernów nie trudno było porwać się narracji, polubić bohaterów i co najważniejsze – wyczuć jak wielkie jest niebezpieczeństwo jakie na nich czeka. Western to kapryśny gatunek, wystarczy trochę przesadzić, zagrać fałszywie i cały ten świat nie działa. Nie czujemy zagrożenia, nie rozumiemy stawki, nie wyczuwamy ile w tym świecie tęsknoty. Nawet anty westerny nie są łatwe do nakręcenia. Stąd Zwierz był bardzo przyjemnie zaskoczony tym jak doskonale udało się odtworzyć to co westerny robiły najlepiej, jednocześnie ładnie pokazując, że aby odtworzyć te wszystkie schematy i uczucia, wcale nie potrzeba pokazywać bezbronnych kobiet, wyłącznie silnych mężczyzn, i krwiożerczych Indian. Bo to w determinacji postaci i w ich dążeniu do odnalezienia równowagi między dobrem a złem kryła się zawsze siła Westernu, a nie jak może się wydawać w tradycyjnym układzie ról. Goldess doskonale to pokazuje.
Godless nie jest być może mini serialem idealnym. Ale jak cudownie robi coś za czym Zwierz tęsknił. Przywołuje obrazy, schematy i klasyczne tropy z bardzo wielu westernów (trochę można grać w bingo – ile westernów tu wykorzystano) a jednocześnie – nie sprawia, że oglądamy to z niemiłym poczuciem, że trochę jednak należałoby darować sobie sentyment do gatunku. To taki idealny hołd który pozwala się cieszyć tym co się kochało, ale jednak pamięta o tym że czasy się zmieniły. I każe rozglądać się nerwowo za kolejnymi westernami do oglądania.
Ps2: Zwierz naprawdę nie wie czy jutro będzie wpis ale obiecuje, że jak wróci to podrzuci wam coroczny prezentownik. Może trochę późno ale w sumie – wiele osób wciąż jeszcze nie kupiło prezentów (Zwierz nie wskazuje na siebie, ale trochę na siebie wskazuje).