Kiedy pierwszy raz dowiedziałam się o istnieniu planerów czy bullet journali pierwsze co rzuciło mi się w oczy w sieci, to niesamowite, cudownie ozdabiane notesy pełne cudownej kaligrafii, naklejek, rysunków, trackerów i wklejanych czy dopinanych notatek, biletów, zdjęć czy pocztówek. Dopiero po pewnym czasie dowiedziałam się, że wszystko to wyewoluowało ze zdecydowanie prostszego i bardziej minimalistycznego sposobu notowania. Od tamtego czasu co pewien czas wpadam w jedną albo w drugą skrajność i zadaję sobie pytanie – jaki sposób prowadzenia planera jest lepszy.
Od razu trzeba zaznaczyć, że jednej odpowiedzi oczywiście nie ma. Bardzo wiele zależy od waszego charakteru, tego, ile macie czasu i właściwie po co wam planer. Zupełnie inaczej podchodzi się do planera, który ma nam służyć też trochę jak pamiętnik pewnych zmian, a inaczej, kiedy jest to dla nas po prostu narzędzie pracy, które przede wszystkim ma być funkcjonalne i jak najprostsze do wykorzystania. Podejrzewam jednak, że część osób trochę jak ja stoi w rozkroku pomiędzy pragnieniem posiadania notesu, w którym można szybko wszystko zanotować a marzeniami o bullet journalu godnym najpiękniejszych zdjęć na Instagramie.
Na potrzeby tego postu (nieco tylko wspierana przez wyjątkowe okoliczności w jakich się wszyscy znaleźliśmy postanowiłam przez kilka tygodni prowadzić mój planer podwójnie. Z jednej strony – pójść w wygodny minimalizm (w moim ukochanym Mini Planerze pełnym czasu, z którym się nie rozstaje) z drugiej – spróbować pójść w stronę bullet journalu w moim Planerze Pełnym Czasu, który traktuję nieco bardziej stacjonarnie. Zwłaszcza, że w końcu chciałam mieć pretekst, żeby przetestować kilka mniejszych produktów ze sklepu Pani Swojego Czasu, czyli różne naklejki, tekturowe szablony ułatwiające rysowanie w planerze czy w końcu Brush Peny, które bardziej zdolnym jednostkom pomagają w pięknej kaligrafii.
Postanowiłam, że nie tylko na dwa sposoby rozpiszę zadania na tydzień, ale także rozplanuję sprzątanie w mieszkaniu i w ogóle wypełnię miesiąc w kalendarzu. Jedno co od razu mogę wam powiedzieć – absolutnie rozumiem, dlaczego tyle osób zamienia swoje planery w małe dzieła sztuki. Planowanie, kiedy można rysować, kolorować, korzystać z naklejek – to po prostu czysta przyjemność. Zwłaszcza, że co chwila wpadają do głowy nowe pomysły jakby uczynić stronę w planerze jeszcze ładniejszą, jeszcze bardziej fotogeniczną, jeszcze bardziej przypominającą to co widzi się na pięknych zdjęciach w sieci. Zwłaszcza, jeśli ma się zestaw naklejek, które pomagają tam gdzie zawiodą nas własne zdolności plastyczne czy gdzie chcemy naprawdę podkreślić znaczenie jakiegoś działania. Sama jestem trochę noga ze wszystkich prac plastycznych (moje rozliczne nauczycielki od plastyki mogą potwierdzić, że nie odziedziczyłam tego genu, który owocuje u nas raz na pokolenie jakimś artystą) ale z pomocą szablonów, flamastrów i własnej kreatywności udało mi się stworzyć kilka pięknie wyglądających stron.
A potem spojrzałam na zegarek i była trzecia w nocy. Nie da się bowiem ukryć, że im więcej uwagi przykłada się do ładnego wypełnienia planeru tym więcej zajmuje to czasu. Jednak zanim machniemy ręką i przytulimy do serca bardzo minimalistycznej podejście, to czas na drugą część mojego eksperymentu. Jasne – wypełniłam w sposób najbardziej szczątkowy kilka stron planera. Zajęło mi to niewiele – same notatki są czytelne, bo mam akurat całkiem niezły charakter pisma, ale nie prezentują się szczególnie ciekawie. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że po pierwsze nie miałam ochoty do nich w ogóle zajrzeć, po drugie – co chyba jest bardziej istotne – jeden rzut oka na stronę nie dał mi szybkiej i prostej odpowiedzi na pytanie „zaraz zaraz co ja dzisiaj robię”. Do tego moja słabość do pisania skrótami doprowadziła mnie do znanej sytuacji, w której ma się coś zapisanego, ale trzeba prawdziwego detektywa by odpowiedział co to niby ma być.
Jednocześnie zauważyłam, że nie zadziałał prosty mechanizm – kiedy poświęciłam sporo czasu na robienie swoich planów z użyciem kolorów, wzorów i mazaków, po całym tym projekcie nie tylko miałam ładne notatki, ale też doskonale wiedziałam co chce zrobić i jak. Precyzja zapisania wymagała stworzenia planu działania. A ten utrwalił się nie tylko na papierze, ale też w głowie. Z kolei tam, gdzie mogłam po prostu wypisać czynności bez większego zastanowienia się jak to będzie wyglądać – miałam potem w głowie lekką pustkę. Coś zapisałam, ale nie utrwaliło mi się zupełnie w pamięci. W głowie została mi świadomość, że zapisałam sobie, że mam coś tam porządkować, dopiero kiedy zaczęłam rozplanowywać ładne zapisanie w planerze początków stworzyłam plan konkretnych działań.
Cały ten mały eksperyment na pewno przekonał mnie nieco do poświęcania więcej czasu na wizualną stronę moich notatek. Dochodzę do wniosku, że zwłaszcza jeśli mówimy o rozplanowaniu sobie jakichś większych działań – to rzeczywiście ma sporo sensu. No i poza tym jest po prostu przyjemne co nie pozostaje bez znaczenia. Z drugiej strony – mam wrażenie, że nigdy nie będę prawdziwą autorką własnego kolorowego bujo (jak to się teraz mówi). Mam za mało czasu, za dużo się dzieje (tak, nawet teraz) za rzadko mam tyle czasu by usiąść i przygotować stronę godną sesji na Instagramie. I tak pozostając w tym lekkim rozkroku, chyba zostanę przede wszystkim wierną użytkowniczką naklejek, które pozwalają bardzo urozmaicić notatki jednocześnie nie skazując człowieka na skomplikowane prace plastyczne. Muszę też stwierdzić, że skorzystanie z szablonów też bardzo ułatwiło sprawę. Jednak to nie jest tak, że ja umiem sama z siebie narysować ładną strzałkę.
Wnioski może nie będą zbyt odkrywcze, ale warto je wyciągać na podstawie własnych doświadczeń. Jeśli nie myślimy o naszym planerze jako o pamiętniku/pewnym małym indywidualnym dziele sztuki, to jednak lepiej zdecydować się na nieco bardziej minimalistyczny styl notatek. No chyba, że umiemy równie szybko kaligrafować co robić notatki długopisem. Nie należy jednak chyba przesadzać w drugą stronę i dobrze skorzystać z tych elementów – od naklejek po zakreślacze, które czynią notatki czytelniejszymi, i bardziej zróżnicowanymi. Nawet jeśli notujemy na szybko w czasie spotkania, czy dopisujemy rzeczy, które pojawiają się w korespondencji mailowej (u mnie połowa notatek to przepisywanie rzeczy z maili, bo inaczej je gubię) – każde urozmaicenie strony dobrze wpływa na jej czytelność. A jednocześnie łatwo stworzyć nawet własny kod oznaczeń i kolorów, który szybko pozwoli dostrzec które zapisane daty są najważniejsze, co trzeba zrobić szybko, co może poczekać. To nie musi być od razu dzieło sztuki, ale jednak kartkę, na której coś się dzieje widzi się jakby nieco lepiej niż zapisane maczkiem kolejne podpunkty.
Na sam koniec muszę stwierdzić, że podobnie jak wiele z was przerażają mnie niekiedy internetowe zdjęcia tego jak niektórzy ozdabiają swoje planery. Mam wrażanie, że dziś łatwo dojść do wniosku, że własny planer można ozdabiać dopiero wtedy, kiedy skończyło się jakiś długi kurs kaligrafii, grafiki i ma się idealny charakter pisma. Ostatecznie jednak doszłam do wniosku, że to nie chodzi o to by planer był idealny dla innych tylko, żeby sprawdzał się dla nas. Oczywiście fajnie byłoby kiedyś dojść do takiego poziomi kaligrafii jak ten który można zobaczyć w sieci, ale z drugiej strony – nie jest tak, że brush pen mogą do ręki wziąć jedynie ci „godni” i uzdolnieni. Przyjemność z ozdabiania czy bawienia się kolorami w swoim planerze powinien mieć każdy. Zwłaszcza jeśli pomaga nam to w planowaniu.
Jestem ciekawa jakie wy macie podejście do notatek? Ja jestem zdecydowanie w grupie „wolę naklejki niż własne gryzmoły” ale może są wśród nas jakieś mistrzynie kaligrafii? Albo wyznawczynie surowego minimalizmu, gdzie jedno pióro wystarczy, żeby poprowadzić najlepszy planer świata. Jestem naprawdę ciekawa waszych doświadczeń.
Wpis powstał we współpracy z Panią Swojego Czasu