Nie mam najmniejszych wątpliwości, że „Lincoln w Bardo” to wybitna książka. Jedna z tych, które przypominają o tym przecudownym uczuciu jakie daje obcowanie z doskonałą literaturą. To jedna z tych książek, którą się czyta ze świadomością, że czyta się coś nie tyle dobrego, ale doskonałego. Z braku odpowiednich słów ma się poczucie, że to właśnie jest ta literatura przez duże „L”. Tym dziwniejsze jest, że kiedy już się skończy i przychodzi napisać dlaczego to było takie dobre, to opisać tego nie sposób.
Książka George’a Saundersa za punkt wyjścia bierze fakt historyczny. Lincolnowi w czasie jego prezydentury umarł na tyfus synek. Lincoln, jak donosiły ówczesne gazety, już po pogrzebie poszedł jeszcze raz na cmentarz, sam. Czy wszedł do grobowca w którym leżał jego syn i rzeczywiście wyjął jego ciało z trumny, by się na chwilę pożegnać nie wiemy na pewno. Ale ta wizja – Lincolna trzymającego syna w ramionach – jak opowiada sam Saunders, była dla niego punktem wyjścia do opowieści. Czy to znaczy, że jest to powieść o tym, że prezydentowi Stanów Zjednoczonych umarł syn? Niekoniecznie. Ponownie odwołując się do Saundersa – jest to z pewnością historia o mężczyźnie któremu umarło dziecko, choć fakt że mężczyzna ów jest prezydentem Stanów Zjednoczonych jest w jakimś stopniu drugorzędne. Choć niekoniecznie bo chyba o postaciach zupełnie fikcyjnych (choć jak się po lekturze przekonamy Lincoln też jest w pewien sposób dziełem fikcji a na pewno narracji) tak by się tej historii nie dało opowiedzieć.
Z punktu widzenia fabularnego książka jest pozornie dość prosta. Oto w czasie jednej nocy, zebrane na cmentarzu, duchy czy dusze tych którzy umarli ale nie poszli dalej – obserwują cierpienie prezydenta, a także ból jaki pozostanie w tym miejscu pomiędzy (Bardo to właśnie wedle wierzeń buddyjskich takie miejsce pomiędzy) sprawia duchowi syna Lincolna, który jak inne dzieci, powinien szybko iść dalej, bo pozostanie na miejscu tak młodej duszy jest surowo karane. Zbierające się w jednym miejscu duchy, które snują opowieść o swoim życiu i cierpieniach które za życia przeżyły, przypominają niektórym komentatorom „Dziady”. Mam jednak wrażenie, że każda kultura ma choć jedną historię o byciu pomiędzy, o jakimś rozpaczliwym czepianiu się życia – czy to po to by się zemścić, czy załatwić niedokończone sprawy, czy dlatego, że ze śmiercią nie sposób się pogodzić. Zresztą ten ostatni motyw – to zgodzenie się na śmierć stanowi w jakiś sposób (choć na pewno nie jedyny) klucz do powieści. Dusze przebywające na cmentarzu łudzą się jakąś wizją powrotu, czy możliwości wpływania na rzeczywistość. Chcą zobaczyć swoje dzieci, żony, rywali. Z różnych powodów nie chcą czy nie umieją się pogodzić z tym że muszą iść dalej.
To niesamowite, że w powieści udało się autorowi pokazać tyle postaci, tyle ludzkich losów – każda z dusz ma własną opowieść i własny język. Dostajemy przekrój społeczny, ludzi którzy trafili na cmentarz w różnych czasach. Opowieści tych dusz i duchów, przepojone są poczuciem niespełnienia, smutkiem, strachem, zgryzotą. Układają się w jakąś narrację o czymś więcej niż jednym życiu, o całej ludzkiej egzystencji, w której zwykle czegoś brakuje, w której wszystkiego jest zawsze za mało. Ale choć książka wprowadza człowieka w taką niesamowitą atmosferę prawdziwego smutku, to nie jest smutna. Wręcz przeciwnie – autor – nie tylko ma poczucie humoru, ale także jakąś wiarę w to, że ta ludzka egzystencja, niekoniecznie składa się tylko z tego co złe. Jest w tym wiara, czy nawet pewność ta litania skarg i problemów, nie jest wszystkim. Przy czym ta książka ma absolutnie niesamowite kawałki, gdzie w opowieściach kolejnych duchów znajduje się coś co można nazwać – sednem sprawy, takim uczuciem, które zna każdy, tym lękiem z którym można się identyfikować, smutkiem który choć raz się poczuło. Czy da się od tego uciec? Autor poddaje z jednej strony opowieść zakorzenioną w buddyjskiej duchowości, ale z drugiej – taką którą wszyscy trochę wyczuwamy, i niekoniecznie musi ona wynikać z jakichkolwiek konkretnych wierzeń. Z całej książki wypływa głęboki humanizm, który wymyka się przypisaniu do jednej religii czy systemu wierzeń. Fakt, że jest to książka o tym co dzieje się po śmierci, nie czyni jej w żaden sposób mniej ważną książką o życiu.
Pomiędzy głosami duchów które słyszymy przez całą powieść, pojawiają się cytaty ze źródeł opisujące zarówno samo wydarzenie jak i samego Lincolna. Zestawienie jest fenomenalne – bo pokazuje, że źródła z przeszłości są niemal jak te duchy z powieści, opowiadające tylko swój mały fragment rzeczywistości. Jednocześnie zaś tak pięknie leczą te fragmenty z jakiegokolwiek złudzenia, ze dwie osoby widzą świat tak samo, że te same wydarzenia opisywane przez tych samych świadków mogą mieć ze sobą cokolwiek wspólnego poza jakimiś drugorzędnymi elementami. Głosy ze źródeł sobie przeczą, kluczą, opowiadają niekiedy bardziej własną historię niż historię Lincolna i jego syna. A jednocześnie ponownie, jest w tych urywkach z przeszłości tyle uczuć które zakonserwowały się w opisach wydarzeń, jak owady w bursztynie. Choć każdy cytat opatrzony jest przypisem można byłoby ich nie odróżnić od głosów zbolałych dusz zamkniętych na cmentarzu. Zresztą opowieści w tych dwóch narracjach nie biegną idealnie równolegle – tam gdzie jedna zmierza ku końcowi, druga w pewien sposób dąży do początku opowieści.
„Lincoln w Bardo” to powieść eksperymentalna. Co to oznacza? Oznacza, że prawdopodobnie nie przypomina większości powieści jakie w życiu czytaliście. To opowieść rozpisana na dziesiątki głosów – tych które mówią przez istniejące dokumenty, i tych które tej jednej nocy przebywają na cmentarzu. Nie ma narratora, choć każdy może w tej powieści być narratorem. Początkowo można poczuć zagubienie ale po dwóch stronach wszelka dziwność ustępuje. Osobiście ten eksperyment autora (nie pamiętam czy czytałam coś takiego, ale mam z tył głowy, że nie jest to dla mnie zupełnie obca forma) nie tylko mi się spodobał, ale też w jakiś sposób ułatwił czytanie. A właściwie – stał się integralną częścią całej opowieści. Odrzucenie wszystkiego co jest pomiędzy mną a opowieścią kolejnych bohaterów sprawiło, że dużo łatwiej znaleźć się w tym świecie. Może wynika to z faktu, że mam bardzo rozbudowaną wyobraźnię i w jakiś sposób tak myślę o budowaniu narracji – głosami które mówią w przestrzeni którą sama buduję. Ale w kilku recenzjach (z którymi się zupełnie nie zgadzam) znalazłam informację, że ten styl jest trudny i nieprzystępny. Moim zdaniem on znosi granicę pomiędzy czytelnikiem a opowieścią.
Niesamowite jest jakim językiem książka została napisana. Jak już mówiłam – Saunders różnicuje język swoich rozlicznych bohaterów w zależności od tego z jakiej klasy pochodzili, jakie mieli przeżycia, ale też kiedy zostali pochowani. Część jego bohaterów mów z bardzo specyficzną manierą, część z błędami ortograficznymi. Tu czapki z głów przed Michałem Kłobukowskim za to jak książkę przełożył. Myślę, że w rękach mniej sprawnego i doświadczonego tłumacza książka wiele by straciła przy przekładzie (osobiście nie wyobrażam sobie czytania jej po angielsku, bo jest to jednak zbyt zróżnicowany język, mogę po angielsku sobie poczytać powieści kryminalne czy literaturę faktu, ale nie taką książkę) a tak mam wrażenie, że zachowuje to zróżnicowanie i ten specyficzny rytm jaki ma w oryginale. Jednocześnie to proza balansująca na granicy poetyckości, dla niektórych może się wydać nieprzystępna, ale w istocie dotyczy spraw tak powszechnych że każdy może się w niej odnaleźć. Choć jednocześnie – to nie jest taka powieść która bazuje na błyskotliwej opowieści. Ale bazuje na błyskotliwości opowiadania. Przy czym cudowne jest to przeskakiwanie od realizmu do świata fantastycznego, coś co ma w sobie rzeczywiście odrobinę z romantyków ale też z odświeżającego przypomnienia, że literatura to jedyne miejsce gdzie naprawdę można wszystko. A skoro można wszystko to trzeba z tego korzystać.
Nie umiem wam powiedzieć co jest tak fenomenalnego w tej powieści. Im dłużej o niej mówię tym bardziej mam wrażenie, że umyka mi sedno. Pocieszam się tym, że czytając wiele recenzji miałam wrażenie, że wszyscy próbujemy złapać jakiś schemat recenzencki i wszystkim nam się on wymyka – bo i książka się wymyka prostej kategoryzacji. Ale wiem, że jest doskonała. Wiem, że kiedy czytałam ostatnie strony, to byłam jednocześnie poruszona tym jak się książka kończy, wzruszona tym co opowiada mi autor, i zachwycona tą świadomością, że oto czytam coś naprawdę doskonałego, co dotyka tej rzadziej używanej części duszy gdzie trzymamy rzeczy najważniejsze. Odnoszę wrażenie, że dla takich książek i takich przeżyć wymyśla się słowa takie jak „arcydzieło”. Bo jest to dokładnie to dzieło plus, taka powieść którą się kończy czytać. Kładzie się na stoliku, a potem przez chwilę nie jest się ani tu ani tam, tylko w takim własnym Bardo, gdzie strach pójść dalej bo któż wie co nas po tak fenomenalnej powieści czeka dalej.
Ps: Sam Saunders choć jest znany z reportaży i krótkich form napisał tą powieść jako swój debiut w większej formie. Tu pozwalam sobie na odrobinę nienawiści, że można tak dobrze wiedzieć jak napisać książkę, nawet jeśli się tego wcześniej nie robiło.
Ps2: Powieść ukazała się nakładem wydawnictwa Znak, które przesłało mi ją do zrecenzowania kiedy myślałam sobie, że to będzie po prostu dobra książka a nie jedna z tych powieści, na okładkę której człowiek gapi się jeszcze godzinę po zakończeniu lektury.
Ps3: Jezu, jakie to było dobre.