Hej
Zwierz jak wiecie nie jest książkowy z natury ale raz na jakiś czas czuje wenę by o książkach jednak pisać. Tym razem padło na nową książkę Kinga „Joyland”. Dlaczego? Zwierz bardzo Kinga lubi, od czasu kiedy przeczytał porzuconą przez swoją matkę na kanapie „Carrie”. Zwierz był pod wrażeniem, jak znakomita była ta książka. Zwłaszcza, że już wtedy zwierz czuł, że byłaby to znakomita książka nawet jeśli wykreśliłoby się z niej telekinezę i masakrę bez użycia piły mechanicznej. Zresztą zwierz był na Kinga nieco skazany, skoro jego własna matka streszczała mu Smętarz dla Zwierzaków (zwierz miał kilka lat i nie spał po tym najlepiej), a jego młodszemu bratu czytała na głos Christine w ramach „czytaj dziecku codziennie, póki nie nabawi się koszmarów sennych”. Przez te wszystkie lata King nie był dla zwierza mistrzem horroru, bo strasznie wychodzi mu średnio. King był autorem, który mógł napisać wielką amerykańską powieść ale miał pecha, że pierwsza powieść którą sprzedał była horrorem. I tak King stał się autorem, znanym z tego że umie straszyć. A Joyland po raz kolejny pokazuje, że ostatnią rzeczą jaką King robi dobrze jest straszenie.
To fascynujące jak bardzo amerykańska okładka różni się od Polskiej
King pisze tak naprawdę trzy rodzaje powieści. Te grubaśne które promuje się we wszystkich księgarniach (Pod kopułą, Ręka Mistrza) , te cieńsze (Historia Lisley, Pokochała Toma Gordona) i te których autorstwo łatwo przypisać komuś innemu (Komórka którą miejmy nadzieje napisał jakiś ghost writer bo inaczej to książka której porządny autor nigdy nie powinien uznawać za wartą publikowania). No są jeszcze powieści z cyklu Mrocznej Wieży ale zwierz nie będzie przed wami udawał, że jest przeczytał. Były dla niego za dziwne. Joyland to jedna z tych cieńszych powieści Kinga. Szkoda. Bo pomysł wyjściowy nadaje się akurat na grubą książkę z całym mnóstwem szczegółów. Jaki to pomysł? Oto młody chłopak w czasie studenckich wakacji najmuje się jako pomocnik w parku rozrywki. Okazuje się całkiem dobry w tym co robi, a że serce ma złamane odejściem dziewczyny, to zostaje nawet nieco dłużej. Pomysł jest o tyle dobry, że King znakomicie opisuje wszystkie drobne szczegóły życia w lunaparku od strony pracowników. Czytając o w sumie pozbawionym dramatycznych wydarzeń lecie spędzonym za kulisami parku rozrywki zaczyna się nieco żałować, że autor będzie próbował do tego obrazka dorzucić jakieś paranormalne czy straszne elementy. Bo Kingowi opisywanie tego zamkniętego świata ludzi, których zazwyczaj się nie widzi i nie pamięta wychodzi doskonale. Podobnie jak doskonale wychodzi mu pisanie tych miłych, idealistycznych młodych chłopaków, którzy mają dobre serce i dobre intencje. Nikt nie pisze tak dobrze młodych ludzi jak King. Zdaniem zwierza dlatego, że w przeciwieństwie do wielu autorów darzy ich sporą sympatią, jednocześnie nie zapominając, że ukończenie osiemnastu lat nikogo nie czyni dorosłym. Właśnie to wzięcie poprawki na wiek bohaterów najczęściej sprawia, że autor jest dla nich życzliwy i potrafi i nas przekonać do swoich bohaterów.
Wszystkie ilustracje do wpisu podchodzą z tej strony gdzie znajdziecie zdjęcia opuszczonego po huraganie Kathrina lunaparku Six Flags w Nowym Orleanie
Tak przez pierwsze dwieście stron (przeczytanych przed koncertem Paula, na stadionie – znakomity zestaw – czytać nową książkę, czekając na niesamowity koncert) nic się nie dzieje i książka jest fajna. Może przydałoby się więcej drobnych znaczących zdarzeń i nieco mniej klasycznego Kingowego zabiegu czyli wstawiania zdań „jeszcze nie wiedziałem, że po raz ostatni”, „zjadłem hot doga jak się okazało najważniejszego tego lata”, „gdybym wtedy nie wykąpał się w wodzie nie ukąsiłaby mnie meduza i już bym nie żył” (żadne ze zdań nie pochodzi z książki). Zwierz wie, że to wciąga i każe dalej czytać, ale kiedy dobrze się zna ten zabieg zaczyna nieco irytować. W każdym razie powtórzony kilkanaście razy na 300 stronach. Nie mniej obrazek lata w trakcie studiów widzianego oczyma pracownika lunaparku to naprawdę fajny punkt wyjścia. Ale jak to bywa w większości książek Kinga wszystko co bawi zaczyna się psuć dokładnie wtedy, kiedy pisarz przypomina sobie, że nie jest autorem znakomitych powieści obyczajowych tylko autorem horroru i grozy. Oznacza to, że do całkiem zgrabnej fabuły powieści obyczajowej o dorastaniu i leczeniu się z pierwszych miłosnych zawodów, autor dokleja kilka elementów paranormalnych i klika niewyjaśnionych tajemnic. Właśnie dokleja bo nie trudno dostrzec, że są napisane schematycznie i bez pomysły. Te mające dodawać smaku elementy fabule raczej ciążą, samo rozwiązanie zaś jest nijakie jeśli nie zupełnie rozczarowujące. King po raz kolejny udowadnia, że tworzy dobry nastrój, pisze fajne postacie ale w ostatecznym rozrachunku straszy zdecydowanie gorzej od wielu słabszych od siebie autorów. Zwłaszcza, że ewidentnie widać, że to jedna z tych książek gdzie autor ma pomysł na punkt wyjścia do historii ale całą resztę dodaje z jakiegoś słoika „pomysły na zakończenie książki” (zdaniem zwierza część pisarzy naprawdę ma taki słoik). Tym razem King wylosował dwa spotykane już wcześniej losy i chyba nawet nie za bardzo starał się ukryć, że nie sprzedaje niczego nowego.
Czyli co czytać czy nie czytać? Zdaniem zwierza lepiej jednak mimo wszystko wziąć z półki którąś ze starszych książek Kinga, gdzie jednak miał trochę więcej miejsca by zbudować ciekawy świat przedstawiony, który był na tyle ciekawy by nie przejmować się zupełnie bezsensowną czy przynoszącą zawód końcówką. Zwłaszcza, że atrakcyjnym elementem Joylandu ma być między innymi specyficzny język jakim posługują się pracownicy lunaparku. Jak zwykle w przypadkach kiedy King eksperymentuje z językiem (tak było min. w Historii Lisley) to w przekładzie wychodzi to średnio. W każdym razie zwierz miał wrażenie, że cała ta cyrkowo/lunaparkowa gwara brzmi sztucznie – jakby tłumacz musiał ją całą wymyślić na nowo na potrzeby książki. Cóż taki jest minus czytania w tłumaczeniu. Choć trzeba przyznać, że King też nie sprawdza się tu tak dobrzej jakby mógł. Bo trzeba przyznać, że lunapark, niezależnie czy czynny w trakcie lata czy zamknięty jesienią to idealne miejsce na snucie opowieści grozy. Tymczasem u Kinga grozy zupełnie nie czuć. Może autorowi zabrakło czasu by na tyle sugestywnie opisać miejsce by każda kolejka górska wydawała się nam demoniczną pułapką. A może, co zwierz cały czas czuł, zabrakło mu miejsca. King jak wiadomo pisze dużo i jest ciągle zajęty, ale ta książka sprawia wrażenie jakby była nie dokończona. U Kinga zwykle jest taka gęsta pełna szczegółów narracja, a w Joyland mamy jakby jeden z tradycyjnych dziesięciu wątków.
Przy czym żeby było jasne. Książkę czytało się bardzo miło. Ogólnie zwierz zauważył, że większość książek Kinga czyta się miło. Wydawca postarał się o duże literki (może był nieco zaskoczony małą objętością powieści), ale nawet bez nich nie byłaby to lektura na długie godziny. Zwierz zazwyczaj porzuca książki Kinga po trzech czwartych kiedy zaczynają się wszystkie paranormalne hece i potem ma w pamięci doskonałe książki obyczajowe z dobrze zarysowanymi postaciami drugoplanowymi. Jest to może ekscentryczne podejście do książek króla horroru (serio ktoś mu tym tytułem zrobił straszną krzywdę), ale niektóre strasznie na tym zyskują ( np. Christine, Stukostrachy ). Przy czym trzeba przyznać, że wynika to także z dość nieprzyjemnego splotu okoliczności polegającego na tym, że zwierz bardzo lubi styl Kinga ale nie lubi się bać. Co jak sami rozumiecie może stwarzać pewne trudności.
Ps: A w ogóle czasem mam wrażenie, że Richard Bachman jest zdecydowanie lepszym pisarzem od Stephena Kinga. Szkoda tylko, że tak mało pisze. Ale jego Blaze był znakomity podobnie jak Wielki Marsz (który skromnym zdaniem zwierza spokojnie można by włączyć do lektury dla szkół średnich)
Ps2: Zwierz musi wam powiedzieć, że drugi odcinek szóstej serii True Blood był tak rozkosznie niedorzeczny, że zwierz znalazł w sobie niespodziewanie nowe pokłady entuzjazmu dla serialu. Trochę jak w przypadku oglądania Gossip Girl – kiedy jedna z bohaterek miała poślubić prawdziwego księcia zwierz poczuł, że już niczego nie musi od serialu wymagać i znów odzyskał przyjemność oglądania. Tak samo jest z True Blood, kiedy okazuje się, że Sookie może wytworzyć swoimi wróżkowymi mocami supernową na wampiry, zwierz zrozumiał, ze nie musi się już przejmować jakimkolwiek sensem w serialu. Jakież to jest wyzwolenie, jaka nowa jakość. Kto by pomyślał te kilka sezonów temu, że stężenie idiotyzmu przerośnie ilość nagości w odcinku.