Niedawno media obiegła wiadomość, że nowy sezon „Stranger Things” (na który widzowie już dość długo czekają) będzie miał godzinne odcinki. Nie brzmi to jak wielka nowość – coraz więcej produkcji ma odcinki dłuższe, ale co ciekawe wywołało pewną rozmowę o długości serialowego odcinka. Rozmowę, która moim zdaniem jest całkiem ciekawa i całkiem istotna.
W mojej książce o serialach, poświęciłam dużo miejsca temu, jak pojawienie się streamingu uwolniło seriale od ustalonych dość dawno klasycznych formatów. Odcinek sitcomu mógł trwać już pełne pół godziny (a nie pół godziny po doliczeniu reklam), odcinek serialu dramatycznego przestał trwać klasyczne czterdzieści pięć minut a mógł wejść do świata, gdzie ma nawet półtorej godziny. Poza tym streaming wyrzucił przez okno jakąkolwiek spójność czasową odcinków w serialu – coraz więcej produkcji ma odcinki najróżniejszych długości, zwłaszcza pierwsze odcinki często są dłuższe od reszty serialu, bo budują podstawę pod całą fabułę.
Odrzucenie klasycznych formatów ma swoje plus, ale jednocześnie doprowadziło do zjawiska, które widać na przykładzie „Stranger Things” czyli wydłużenia czasu jaki widz spędza przy jednym odcinku. Wiele osób mogłoby powiedzieć, że to zmiana pozytywna. W końcu nikt się nie musi spieszyć i można odpowiedzieć historię spokojniej i dokładniej z poszanowaniem dla wszystkich drugoplanowych wątków. Jestem absolutnie przekonana, że na świecie jest całkiem spora grupa widzów, którzy uważają, że jeśli chodzi o trwanie odcinka – więcej znaczy lepiej. Nie mam zamiaru tu dyskutować z czyimiś preferencjami – raczej odniosę się do własnych doświadczeń.
Kilka czy niemal kilkanaście lat temu serial „Ripper Street”, który uwielbiałam został skasowany przez BBC i podniesiony przez jedną z brytyjskich platform streamingowych. Jedną z pierwszych decyzji było porzucenie klasycznego formatu na rzecz godzinnych odcinków. Pamiętam, że byłam podekscytowana, dopóki nie zaczęłam oglądać odcinków w nowym formacie i odkryłam, że twórcy niekoniecznie mieli o tyle więcej materiału i wątków by to piętnaście minut co tydzień wypełnić. Oczywiście, trzeba tu zaznaczyć, że serial zmienił format po kilku sezonach i nie jestem do końca pewna czy owo zmęczenie materiału wynikało z długich odcinków czy z tego, że pomysły się po prostu kończyły. Nie zmienia to faktu, że mniej więcej od tego momentu zaczęłam się przyglądać temu jak długość odcinków wpływa na doświadczenie oglądania serialu.
Z moich obserwacji – poza przypadkami granicznymi jak odcinki mające 1,5 godziny i funkcjonujące niemal jak seria osobnych filmów (jak „Sherlock” czy „Wallander”) ten pierwotny czterdziestopięciominutowy format jest optymalny. Dlaczego? Dlatego, że wymusza na twórcach pewne ograniczenia. Nie mogą opowiedzieć wszystkiego, muszą wrzucać skróty, rozpisywać wątki drugoplanowe tak by zmieściły się w kilku minutach jakie dostaną. Co sprawia, że w odcinkach dużo więcej się dzieje, jest mniej pustych scen i ekspozycji. Więcej, odcinki często zostawiają człowieka z poczuciem niedosytu, który jest kluczowy przy sięganiu po ciąg dalszy serialu. Im dłuższe odcinki seriali tym częściej pojawiają się bardzo długie ekspozycje, sceny których spokojnie mogłoby nie być, ale zapełniają ten nowy pogrubiony format. Jednym z największych plusów oglądania seriali jest ich dynamika – każdy odcinek musi rozegrać jakiś fragment historii, przedstawić widzowi problem, konflikt i jego, przynajmniej częściowe rozwiązanie – kiedy twórcy dostają zbyt wiele czasu, to nagle ta dynamika gdzieś umyka i zaczynamy się poważnie zastanawiać czy aby na pewno chcemy tym bohaterom poświęcić tyle czasu.
Inna sprawa – w ostatnich latach stałam się wielką fanką produkcji, które są się w stanie zamknąć w odcinkach mających dwadzieścia parę do trzydziestu minut. Format ten wciąż jest zarezerwowany przede wszystkim dla produkcji komediowych i w pewnym stopniu obyczajowych, ale wydaje mi się najciekawszy. Dlaczego? Ponownie – długość odcinka wpływa na jego dynamikę, wymusza zupełnie inny język opowiadania, rozłożenia akcentów, skracania pewnych procesów. Trzydziestominutowy odcinek może pozwolić sobie na większą zabawę formą, bo nie wciąga nas tak bardzo jak godzinny. Czasem mam poczucie, że towarzyszy takim serialom podobna swoboda co filmom krótkometrażowym, które potrafią zaproponować nam bardzo ciekawe i niestandardowe rozwiązania fabularne – bo zdają sobie sprawę, że jako widzowie poświęcimy im kilka czy kilkanaście minut.
Dobrym przykładem jest pierwszy odcinek drugiego sezonu „Fleabag”, który jest w istocie małą sztuką dziejącą się przy stoliku w restauracji. Rozegrana w dwadzieścia sześć minut wciąga, hipnotyzuje i każe prosić o więcej. Gdyby ten sam odcinek trwał minut czterdzieści pięć sam koncept mógłby się wydawać niewystarczający, a ostatecznie napięcie zamiast nas bawić czy przyciągać zaczęło nużyć. Z resztą mam wrażenie, że wiele produkcji obyczajowych – nawet tych nie pretendujących do miana komediowych bardzo by na takim przyciętym czasie odcinka zyskało. Chodzi mi po głowie serial „Julia” (do obejrzenia na HBO Max) który ma bardzo klasyczne 50 minutowe odcinki. Jednocześnie – byłby bez porównania ciekawszy, gdyby je skrócić. Wiele rzeczy pokazuje się nam tam kilka razy, a dynamika serialu traci na tym, że narracja jest prowadzona powoli i właściwie trochę tak by wypełnić ramy formatu. Miałam też podobne wrażenie przy „I tak po prostu” – serial rozrósł się w porównaniu z oryginalnym formatem „Seksu w wielkim mieście” i nie jestem do końca pewna czy był to dobry pomysł. Wręcz jestem przekonana, że produkcji dobrze by zrobiło, gdyby ktoś ją to tu to tam przyciął (co w sumie z konieczności zrobiono w kilku odcinkach kiedy wycinano Chrisa Notha z późniejszych odcinków)
Kolejna kwestia to kwestia samego procesu oglądania serialu. Jasne – na czterdziestopięciominutowy odcinek zawsze trzeba było sobie zarezerwować godzinkę (jeśli oglądaliśmy w telewizji) bo reklamy. Ale wciąż – nawet jeśli to różnica tylko kwadransa to coraz częściej widzę po sobie, że nie chce mi się oglądać godzinnego odcinka. Zwłaszcza jeśli to pierwszy odcinek w sezonie i nie wiem co będzie dalej – poświecenie godziny wydaje mi się dużym poświęceniem. Trzeba też przyznać, że trochę wpłynął na to streaming – kiedy serial ma sześć godzinnych odcinków to nagle powstaje pytanie – czy mam sześć godzin do poświęcenia na tą historię. Zwykle w krótkich odstępach czasu. Kiedy to się tradycyjnie rozkłada na więcej tygodni człowiek aż tak nie widzi, ile zjada oglądanie konkretnej produkcji. Sama zauważyłam, że łatwiej mi zacząć oglądać serial, który ma nawet dziesięć odcinków po pół godziny niż taki który ma sześć odcinków po godzinie mimo, że ostatecznie – nie różnią się to tak bardzo ilością poświęconego im czasu.
Oczywiście wydłużanie się odcinków wynika z wielu czynników – po pierwsze mamy krótsze sezony – zwłaszcza na Netflix coraz popularniejszy jest format pomiędzy sześcioma a dziesięcioma odcinkami w sezonie. Nie ma już właściwie w streamingu powrotu do tradycyjnych sezonów po kilkanaście czy dwadzieścia parę odcinków. To sprawia, że inaczej rozkłada się tempo serialu i często – wydłuża się odcinki zamiast dodać kolejne – bo to już nie pasuje do takiego ładnie spakowanego serialu. Także fakt, że oglądamy na streamingu, gdzie nie mamy reklam i nie trzeba się przejmować ramówką wpływa na to ile może mieć odcinek. Gdzieś tam jest też założenie, że to ile ma odcinek w ogóle nie ma za bardzo znaczenia bo i tak obejrzymy cały serial za jednym posiedzeniem.
To w ogóle jest ciekawe – seriale mają dziś coraz częściej odcinki zbliżające się do dawnego czasu trwania filmów. Z kolei filmy wystrzeliły i dziś ponad dwie godziny to niemal standard. Podejrzewam, że jest pomiędzy tymi dwoma zjawiskami związek. Seriale robią się dłuższe, bo gonią filmową narrację, filmy stają się dłuższe by zaoferować widzom coś czego telewizja im nie da. I choć coraz częściej pojawiają się głosy, że filmy mogłyby być nieco krótsze (zwłaszcza, że czasem jak w ostatnim „Batmanie” przycięcie o pół godziny nic złego by nie zrobiło) to w przypadku seriali jeszcze wciąż cieszy nas, że dostaniemy więcej – najwyraźniej wciąż łapczywi dłuższych odcinków.
Kiedy rozmawiamy o długości odcinków zwykle dyskusja dotyczy tego czy chce się nam oglądać więcej, czy mamy na to czas i czy w ogóle warto zaczynać serial. Dużo rzadziej przyglądamy się temu pod kątem tego czym seriale różnią się w swojej narracji od filmów, jak odcinek serialu jest w jakiś sposób kształtowany przez swoje ograniczenia – głównie wynikającej z czasowego formatu. Zmiana czasu trwania odcinków to nie tylko więcej serialu – to budowa trochę innego gatunku – czegoś dużo bardziej zawieszonego pomiędzy doświadczeniem telewizyjnym a filmowym. Czegoś co niekoniecznie da nam te same przeżycia i emocje co swojej tradycyjnej formie. Nawet jeśli to tylko dziesięć czy piętnaście minut więcej.