Kiedy ponownie donosiłam wam o moich zakopiańskich przygodach kilka osób zadało mi pytanie – dlaczego co roku przyjeżdżam w to samo miejsce, w te same góry i dokładnie do tego samego hotelu. Dlaczego nie szukam miejsc nowych czy mniej turystycznych. W tym ostatnim tegorocznym wpisie górskim, pisanym gdy widok gór już dawno zniknął z oczu postaram się odpowiedzieć – dlaczego właśnie Zakopane.
Być może zanim wyjaśnię dlaczego Zakopane należałoby uściślić. Nie jest tak, że lubię każde dowolne góry. A przynajmniej nie w Polsce. Do żadnych gór nie pałam jakąś dziką niechęcią, ale dla mnie Góry, te Góry z dużej litery to Tatry. I nie ukrywam, że wynika to z ich alpejskiego charakteru, o którym wspominają wszystkie przewodniki, i powtarza to jak mantrę ten sam nagrany wcześniej głos pod kolejką górską na Kasprowy. Wiem, że dla wielu osób nie jest koniecznie by góry były skaliste, by sięgały tak wysoko, że na ich szczytach nie ma już drzew, by były w nich trasy zbyt trudne dla przeciętnego piechura, ale dla mnie jest to istotne. Być może z górami jest tak jak z morzem. Dla niektórych morze Bałtyckie jest zupełnie wystarczające, a inni patrzą na nie jak na niewielkie zimne bajoro w którym woda nigdy nie jest błękitna. I to nie jest tak, że nigdy nie wystawiłam nosa poza Tatry bo byłam i w Pieninach, Karkonoszach i Bieszczadach. I wciąż po tych wszystkich wyprawach ciągnęło mnie w Tatry. Przy czym jestem zdania że jedne góry nie są wymienne na inne. To jak z książkami – to, że dwie są dobre nie zawsze oznacza, że można czytać jedną zamiast drugiej. A żadnej nie odbiera to wybitności.
Nie jest też tak, jak może się wydawać, że zawsze udając się w Tatry wybierałam Zakopane. Byłam w Bukowinie (choć lepiej pamiętają to moi rodzice niż ja), byłam kilka razy w Murzasichlu, a i zdarzało mi się mieszkać po Słowackiej stronie w Smokowcu albo w Popradzie. Jednak żadna z tych miejscowości – nie dawała mi tego czego pragnę w czasie wyjazdu. Po pierwsze – doskonałego połączenia ze wszystkimi szlakami górskimi, dostępnego przy wykorzystaniu transportu zbiorowego albo pieszego ( nie mam samochodu i nikt z rodziny nie ma). Co więcej jest to ważne nie tylko na początku wycieczki ale też po powrocie. Jakoś nie bawi mnie czekanie bardzo długo na busa, od którego będę musiała jeszcze kawałek przejść. Wygoda pod względem dojazdów jest dla mnie kluczowa. Powinny być jak najmniej kłopotliwe a połączeń powinno być jak najwięcej. Po drugie – możliwości robienia „czegoś” po wycieczce albo w dni deszczowe. Wyprawa w góry to jedno ale jeśli wraca się do pokoju koło drugiej czy trzeciej w ciągu dnia to chciałoby się jeszcze wieczorem wyjść, nawet na krótki spacer po mieście, na kawę, czy herbatę. Wizja mieszkania w niewielkiej miejscowości, gdzie po powrocie na kwaterę można przejść trzy kroki w prawo albo trzy kroki w lewo, wydaje mi się swoistą torturą albo małym wakacyjnym więzieniem. Zakopane tymczasem jest miastem, w którym zawsze można coś zrobić – nawet jeśli pogoda nie pozwala na górską wycieczkę. Ba, zdarzało mi się tam nawet nie bez przykrości chodzić do kina.
Argument o tłoku w Zakopanem o tyle mnie nie przekonuje, że przecież przyjeżdżam do tego miasta z Warszawy. W Warszawie jest nas prawie dwa miliony, i choć nie tłoczymy się wszyscy na jednej ulicy to pusto też nie jest. Poza tym za często ludzie utożsamiają Zakopane z Krupówkami a to przecież dość rozległe i zróżnicowane miasto, gdzie nie wszędzie są turyści. Zresztą tłok w Zakopanem mało mnie obchodzi, bo łatwo go ominąć (dwie ulice w bok od Krupówek zwykle nie ma żywej duszy, jeszcze dwie dalej to już w ogóle sami miejscowi) a to czy mieszkam w Zakopanem czy w innej miejscowości nie wpływa na to co jest naprawdę istotne czyli tłok na szlakach. Ten zaś nasila się zwykle w późniejszych godzinach, mniej więcej godzinę albo dwie po tym jak z matką jesteśmy już w drodze. Inna sprawa, póki nie mówimy o dzikim tłumie czy kolejce (której przyznam szczerze, sama nie doświadczyłam od lat) to jakaś obecność ludzi mi nie przeszkadza. Lubię kogoś minąć na szlaku, albo wspinać się w górę ze świadomością, że ktoś idzie za mną. Zresztą prawdę powiedziawszy kiedy w górach jest się na szlaku i zupełnie nikogo nie ma to pojawia się pewien niepokój – oczywiście nie bardzo wysoko, ale niżej już tak.
Dodatkowo przyjeżdżanie do tego samego miejsca przez kilka czy kilkanaście lat daje przewagę nie do przecenienia. Wszystko się wie. Gdzie iść, co jest czynne, co zamknięte, gdzie co załatwić, gdzie wysiąść z busa, który przystanek jest bliżej który dalej, gdzie się zejdzie jakim szlakiem, przy jakiej pogodzie warto jednak próbować iść na wycieczkę, a przy jakiej pić herbatkę. Im więcej razy przyjeżdża się w to samo miejsce, tym łatwiej porzucić wszystkie takie problemy i zająć się tym co najważniejsze czyli wypoczywaniem, narzekaniem na matkę rodzicielkę, i modleniem się by nogi nie odpadły od reszty ciała. Zwłaszcza, że w przypadku gór nie ma tak, że szlak zawsze jest taki sam, że nic się nie zmienia. Bo wiele zależy od pogody, od roku, od miesiąca w którym się przyjechało. Ostatecznie od tego co się ma w głowie i jaką ma się kondycję. Czasem niektóre miejsca są piękne a czasem zupełnie banalne, czasem gdzieś się idzie bardzo długo a czasem człowiek nawet nie zdąży się zmęczyć.
Zakopane cieszy się złą sławą bo jest turystycznym centrum Tatr. Istnieje miły komfort w dystansowaniu się do tych „innych” turystów którzy wybierają popularne miejsca, i na pewno nie umieją spędzić wakacji tak dobrze jak my. Tylko że ja nie mam ochoty nikomu niczego udowadniać. Chcę pojechać tam gdzie będzie mi wygodnie. Jeśli to jest to samo miasto w którym wygodnie jest też innym – nie bardzo mnie to dziwi. Nie czuję żadnego wewnętrznego przymusu by udowadniać komukolwiek, że jestem lepsza od przeciętnego Polskiego turysty który ciągnie do Zakopanego (podobnie jak nad morze jeżdżę do Trójmiasta i też bardzo mnie to bawi). Nie muszę szukać innych gór tylko dlatego, że Tatry są popularne. Kiedyś czytałam post pewnego blogera który dziwił się że ktokolwiek jeździ do Zakopanego. Przyznam szczerze, że byłam wtedy w szoku. Że komuś może przeszkadzać wybranie takiej a nie innej miejscowości na wypoczynek. Po czasie pomyślałam, że to jest jakaś zupełna paranoja, że w sprawie takiej jak wypoczynek wciąż musimy się komuś tłumaczyć, dlaczego nie jesteśmy bardziej alternatywni, hipsterscy czy odkrywczy. Strasznie męcząco to brzmi – udowadniać nawet w czasie urlopu, że jest się lepszym od innych. O Zakopanem mówi się, że jest tandetne. Jednak to czy Zakopane jest dla ciebie bazą wypadową w góry czy miejscem kupowania pamiątek, nie zależy od miasta tylko od osoby która do niego przyjechała. Przyjeżdżając w miejsce gdzie sprzedaje się tandetne pamiątki nie ma obowiązku ich kupować. Choć nie ukrywam, że siedzenie przy piwie na Gubałówce bywa przyjemne. Może dlatego, jest takie popularne? Ostatecznie – z tarasu na Gubałówce widać Tatry i to jest widok od którego trudno uciec.
Przy czym żeby było jasne – ja w pełni rozumiem, że można chcieć wyjechać do Małego Cichego, które jest cóż.. małe i ciche i mieć święty spokój. Rozumiem, że można lubić Bieszczady, Pieniny, Karkonosze. Więcej ja w ogóle w pełni rozumiem niechęć do gór. I rozumiem też chęć podróżowania za każdym razem w inną stronę świata. Tylko, jakby nigdy nie słyszałam by kogokolwiek odpytywano – dlaczego zawsze jeździsz w nowe miejsce, dlaczego jeździsz do małej miejscowości albo dlaczego lubisz Bieszczady (serio wszyscy chyba cicho uznają, że Bieszczady kocha cała Polska. Ja mam do nich stosunek ambiwalentny). Przy czym mnie decyzje urlopowe i sposób spędzania wolnego czasu innych osób mało interesuje. Sama nie pojechałabym pewnie nigdy do Egiptu ale rozumiem że część osób kocha wylegiwać się na plaży. Jestem pewna że umarłabym na plaży w Dąbkach z nudów, ale mniemam, że niektórzy nie mogą spać myśląc o takim wyjeździe. Każdy powinien jeździć tak jak lubi. A nie tak jak powinien lubić zdaniem innych. No i każde miejsce do którego się wybieramy ma swoje wady i zalety. Czasem zalety niektórych miejsc przewyższają ich wady. Dla mnie takie właśnie jest Zakopane.
Co roku wyjeżdżam z Zakopanego z lękiem że nie wrócę. Że wydarzy się coś takiego co odetnie mnie od gór, od Giewontu górującego nad miastem, od widoku na Tatry, który roztacza się z Równi Krupowej. Jak na razie się udaje, nawet jeśli po drodze dzieje się życie. Choć nie ukrywam, że zawsze kiedy autobus opuszcza miasto udaję sama przed sobą, że ono znika. Że kiedy mnie w nim nie ma to zostaje sprzątnięte. Że nie ma ani dolin, ani szczytów, że nie ma ścieżek przez las i tych biegnących granią. Że rozmywają się schroniska, kolejki, i budki w których opłaca się wejście do parku. Tak jakby góry i miasto mogły stanowić wyłącznie dekorację do moich wspomnień. To mój sposób by nie myśleć o tym, że gdzieś tam są góry i górskie szlaki, po których chodzą ludzie a mnie tam nie ma. I nie będzie jeszcze przez wiele miesięcy. I wiecie co, jestem zupełnie przekonana, że jeśli wy też macie takie miejsca których istnienie bez was wydaje się jakąś zbrodnią, to do nich wracajcie. Być może to właśnie te miejsca których się tak bardzo szuka wodząc palcem po mapie.
Ps: To już jak możecie zauważyć ostatni wpis w tym roku. To znaczy ostatni z gór. Od jutra wracamy do pisania o kulturze.