Obudziłam się rano sama. Usiadłam na łóżku. Za oknem była szaruga a góry zniknęły pod chmurami. Rzuciłam okiem na łóżko mojej matki. Wyglądała jakby spała. W tym momencie miałam trzy opcje. Pierwsza iść spać dalej udając że nic się nie stało i mieć nadzieję, że matka będzie spać dalej jeszcze długo. Drugą dojść do wniosku, że matka jednak po prostu padła i zacząć organizować pogrzeb. I trzecią spróbować obudzić matkę i poinformować ją że jest siódma czterdzieści pięć a ona zaspała. Wybrałam opcję trzecią i już całe pięć minut później matka warczała na mnie pod łazienką że zdecydowanie za długo myję zęby. Na śniadanie zeszłyśmy o ósmej dziesięć. I nie byłyśmy pierwsze.
Matka twierdziła że na jej zaspanie wpłynęła paskudna pogoda. Ja twierdzę że być może jej liczne kontuzje. Podsumujmy. Matka ma na czole zadrapanie przypominające znamię Harrego Pottera (nie boli więc jesteśmy bezpieczni Voldemort nie wraca), na kolanie siniaka wielkości Australii, a do tego jeszcze bolące żebro. Ja w takim stanie leżę i umieram, a matce zdarzyło się raz zaspać dwadzieścia minut. Co wskazuje, że chyba jest człowiekiem. Z naciskiem na chyba, bo moim zdaniem może być też odpornym na ból mutantem. Nie mniej niezależnie od tego co nas opóźniło, pogoda i tak nie zachęcała do jakichś długich i wysokich spacerów. Zwłaszcza, że dzień wcześniej weszłam w posiadanie kijków do trekkingu (po latach uprzedzeń uznałam, że trzeba iść z duchem czasu i wszystko co pozwoli mi lepiej iść w górach jest dobre) i bardzo chciałam je sprawdzić na trasie, na której w sumie nie byłby potrzebne i mogłabym je odrzucić gdyby okazały się dla mnie zbędne. A byłą taka możliwość, bo mimo zapewnień sprzedawcy, że wszystko jest w porządku nadal byłam nieco zaskoczona tym, że sprzedał mi dwa kijki oznaczone jako lewe. Może to dla ludzi którzy mają dwie lewe nogi.
W każdym razie wszystkie te okoliczności sprawiły, że udałyśmy się do Kościeliskiej. Przyznam wam szczerze i bez bicia że w ciągu ostatnich lat moje podejście do Kościeliskiej przechodziło od względnej sympatii do rosnącej niechęci. Głównie za sprawą ludzi. Jest to bowiem ta dolina która wymaga od człowieka by miał dwie nogi i tyle już wystarczy by ją pokonać bez większego wysiłku. Ludzie ciągną więc przed siebie tłumnie, zwłaszcza, że rzeczywiście pod sam koniec jest schronisko, w którym podają ciepłą szarlotkę. Nie można być złym na ludzi, którzy zmierzają tam gdzie podaje się szarlotkę. Nie mniej jest jakaś masa krytyczna turystów przy której człowiek (choć przecież sam znajduje się na tym samym szlaku z tego samego powodu) ma ochotę zawrócić w miejscu to jest ona przekraczana właśnie w Kościeliskiej. W tym roku jednak okazało się, że wrzesień stanowi proste remedium na moją zmieniającą się z roku na rok postawę. Wystarczyło trochę chłodnych jesiennych dni i wywiało z trasy młodzież szkolną prowadzoną za rączki przed siebie. Zabrakło też jej opiekunów pokrzykujących na młodzież by szła szybciej. Co oznacza, że w tym roku moja matka nie próbowała nikogo zabić na tym szlaku. Miejsce młodych ludzi zajęły niskie panie w średnim wieku, z których każda szła z miną, która sugerowała że jeśli nic ich nie powstrzyma to zaraz skręcą na Czerwone Wierchy i już za cztery godziny będą jadły kanapeczki na szczycie. Co ciekawe tym zawziętym paniom z dobrym sprzętem nie towarzyszyli panowie, co każe sugerować, że w życiu kobiety przychodzi taki moment kiedy porzuca ona mężczyznę i idzie w góry. Niektórzy nazywają to emeryturą. Inni szczęściem.
Wyprawa do końca doliny Kościeliskiej nie zajmuje dużo czasu, ale trzeba uważać na przykład na matkę która po drodze trochę się znudzi i stwierdzi, że masz z nią iść do wąwozu Kraków, bo tam są ładne widoczki. Osobiście mam wrażenie, że w matce jest jakiś kompas który wariuje kiedy matka porusza się w linii prostej. Sam wąwóz jest rzeczywiście niesamowicie przepiękny i co ważne o tej porze – zupełnie pusty. Jest też niestety bardzo mokry i śliski. Tu mogę powiedzieć, że porzucenie moich uprzedzeń względem kijków okazało się bardzo korzystne, bowiem rzeczywiście – kijki działają w miejscach mokrych i śliskich doskonale. Po drodze spotkałyśmy zaś pana, który zachęcał nas byśmy koniecznie powróciły tu zimą, kiedy jest jeszcze piękniej, tylko trzeba wypożyczyć raki. Nie wiem czy bardziej zachwyciła mnie wizja zimowego wąwozu, czy raczej fakt, że pan uznał iż należymy do tego rodzaju osób które umieją chodzić w rakach. Ostatecznie doszłam do wniosku, że to pewnie nieśmiertelna czterdziestoletnia koszula, w której matka od zawsze wędruje po górach, stworzyła pozór profesjonalizmu. Moim zdaniem ona jej nie zmienia głównie po to by nie dało się wydatować jej zdjęć.
Schronisko na Ornaku należy do moich ulubionych w górach z wielu względów. Po pierwsze jest tam wspomniana szarlotka. Po drugie – jest tam zawsze wiele osób wpatrzonych w mapy i planujących dalszy ciąg wyprawy. No i po trzecie najważniejsze. Mój telefon nie ma tam zasięgu. Nie wiem czy tak jest we wszystkich sieciach ale do mnie dodzwonić się nie da. I jest to absolutnie cudowne. Internet się nie aktualizuje, telefon milczy, nikt niczego ode mnie nie chce. Być może kiedyś rzucę wszystko i nie pojadę w Bieszczady ale pójdę spacerkiem na Ornak i nie będzie mnie dla świata i okolic. W ciężkich życiowych chwilach pocieszam się to myślą jak gorącą szarlotką. W tym roku z mojej wizji ucieczki od świata w góry wyrwała mnie grupa wesoluszków. Składała się z kilku osób, które krzyczały do siebie a pan do którego wszyscy mówili „Misiu” śmiał się najgłośniej i dokazywał najbardziej i dam głowę że poklepywał się radośnie po udach i krzyczał do swojej towarzyszki „ O Meluzyno”. Ja naprawdę nie jestem przeciwniczką dobrej zabawy i radości w górach ale są pewne rejestry głośności przy których mam ochotę wsadzać kozik pod żebra. Dlatego właśnie nie mam kozika.
Kiedy już wracałyśmy, i chcąc nie chcąc odzyskałyśmy zasięg w telefonie, matka stwierdziła, że musimy zająć się sprawami naprawdę ważnymi. Okazało się że wśród spraw naprawdę ważnych jest – zastanowienie się co zjemy na obiad, i pomysł jak dociągniemy do trzydziestu tysięcy kroków żeby nie zaburzyć statystyki naszym skromnym spacerem. Sprawę obiadową rozwiązał fakt, że w knajpie obok naszego hotelu dają doskonałe kluski śląskie. Co prawda w ramach przystawki ale serio nie wiem kto po tej porcji chciałby jeść cokolwiek więcej. Sprawę trzydziestu tysięcy kroków matka rozwiązała prosto – skracając nasz popołudniowy wypoczynek. W związku z tym liczniki wskazują doskonałe wyniki a ja nie wiem czy moje stopy jeszcze kiedykolwiek będą się do czegoś nadawały. Tu pragnę zauważyć, że matka Zwierza sprawdza nasze wyniki na czterech różnych krokomierzach! I zawsze przyjmuje wynik najgorszy. Czy to jest obsesja? Być może. Czy mam odwagę jej to powiedzieć? Być może nie.
Jutro wstajemy wcześnie w górach po raz ostatni bo potem gna nas już dalej. Myślałam że z tego powodu matka pozwoli wstać mi później i może leniwie wypić dwie poranne kawy, przy których zastanowię się nad sensem życia. Cóż… matka właśnie powiedziała, że mam pisać szybciej i się jeszcze koniecznie dziś wieczorem spakować bo może uda się nam jeszcze jutro rano wcisnąć jakąś wycieczkę przed odjazdem. Spojrzałam na nią i zrozumiałam dlaczego ta szrama jak z Pottera nie boli. Voldemort nie powraca. On już tu jest.
PS: Matka zaakceptowała ale potem złowrogo nastawiła budzik na siódmą.