Jeśli jest jakiś serial, na który czekałam niecierpliwie przez całą pandemię to był to kolejny sezon „Marvelous Mrs. Maisel”. Choć trzeci sezon serialu był nieco chaotyczny to wciąż – produkcja należy do jednych z moich ulubionych. Ku mojemu zaskoczeniu Amazon zrozumiał, chyba jak bardzo nie powinnam obejrzeć całego sezonu w jeden dzień (po dwóch latach czekania to byłoby nierozsądne) i rozbił sezon na cztery wieczory po dwa odcinki za co jestem dozgonnie wdzięczna. Jestem też wdzięczna twórcom, że pozwolili bohaterce zacząć od nowa.
Nie da się ukryć, że niemal każdy sezon serialu wygląda mniej więcej tak samo. Na początku Midge spotyka jakaś porażka, z której udaje się jej wybrnąć i nawet posunąć do przodu swoją karierę komediową, tylko po to by pod koniec sezonu odkryć, że niekoniecznie jest tam, gdzie by chciała i być może powinna przemyśleć swoją karierę. Po drodze zaś jest kilka mniejszych i większych potknięć plus ten jeden czy drugi odcinek w których pojawia się Lenny Bruce i wszystkim nam serce zaczyna bić szybciej. Ta konstrukcja ma swoje wady i zalety. Wadą jest powtarzalność, która w pewnym momencie może nużyć, zaletą – fakt, że kiedy jakieś wątki czy postaci nie działają, można karierę naszej komiczki zrestartować i udawać że wszystko co zdarzyło się wcześniej było tylko wypadkiem przy pracy, czy przeszkodą na drodze do sukcesu.
Nie inaczej jest w sezonie czwartym. Midge znajduje pracę w klubie z burleską i całkiem nieźle sobie tam radzi. Susie o dziwo zakłada zupełnie prawdziwą agencję talentów – choć mam wrażenie, że przyjdzie jej jeszcze słono zapłacić za korzystny wynajem biura. Były mąż naszej bohaterki jak zwykle ma problemy, które wynikają z tego, że jest to człowiek, który chce kilku rzeczy na raz. Show wszystkim kradnie zaś Tony Shalhoub jako Abe, ojciec Midge, który znalazł pracę jako krytyk teatralny w gazecie, co jest wymarzonym zawodem dla kogoś takiego jak on. Zwłaszcza odcinek z recenzją musicalu i jej konsekwencjami ubawił mnie przednie. Dodajmy do tego piękne dekoracje i gang nowojorskich swatek i dostajemy jeden z najlepszych sezonów serialu od jakiegoś czasu.
Przy czym plusem czwartego sezonu serialu jest fakt, że przez większość czasu Midge pozostaje w jednym miejscu. Po tym jak w poprzednim sezonie grała głównie jako osoba rozbawiająca tłum przed cudzym występem, zmieniła podejście do komedii. Wracając do podejrzanych nowojorskich klubów dostaje w końcu to czego chce. Możliwość mówienia takich dowcipów jak się jej podobają i traktowania mikrofonu trochę jak swojego osobistego terapeuty czy konfesjonału. Przez większość sezonu wydaje się, że to całkiem dobry pomysł – zwłaszcza biorąc pod uwagę, że bohaterka najlepiej czuje się kiedy może improwizować, i korzystać ze swoich życiowych doświadczeń.
Dopiero ostatni odcinek – którego motywem przewodnim jest występ Lennego Bruce w Carnegie Hall sprowadza nas na ziemię. Midge, która chciała przełamywać bariery i udowodnić światu, że jest bardzo, bardzo zabawna, znalazła się trochę na własne życzenie w sytuacji bez wyjścia. Mówi co chce mówić, ale cóż z tego, kiedy prawie nikt jej nie słucha, a do baru w każdej chwili może wpaść policja. Cóż z tego, że kariera rozpoczęła się od aresztowania, jeśli na tym miałoby się poprzestać – ostatecznie jeśli już robić karierę na scenie to po to by występować w Carnegie Hall.
Mam wrażenie, że w czwartym sezonie akcja posuwa się dość wolno, bohaterowie dostają dużo więcej czasu na oddech. Midge w końcu jest pokazana choć trochę jako matka dwójki dzieci, o których przynajmniej wspomina (bardzo mi przeszkadzało w poprzednich sezonach, że dzieci potrafiły znikać na długie odcinki), a dynamika rodzinna jest jak zwykle – skomplikowana ale też sympatyczna. Zwłaszcza sceny między rodzicami Midge i Joela – których teraz prawie nic nie łączy (poza wnukami) są cudowne – jednocześnie zabawne i pokazujące jak te dwie rodziny są połączone już na zawsze i nawet rozwód dzieci niewiele tu zmieni.
Ponieważ to już czwarty sezon to twórcy musieli się w końcu zdecydować co zrobić z prowadzonym od samego początku wątkiem flirtu czy potencjalnego romansu pomiędzy Midge i Lennym. Zwłaszcza, że nieuchronnie skraca się czas, kiedy historię można opowiedzieć biorąc pod uwagę, że słynny komik zmarł w 1966 roku. To jest wątek, który z resztą sprawia mi najwięcej problemów – bo od kilku sezonów się zastanawiam – do jakiego stopnia można tak fikcyjnie wykorzystywać prawdziwą postać. Nie mniej – odkładając na bok te rozważania – trzeba przyznać, że sceny między tą dwójką są od początku najlepszymi elementami każdego sezonu. Spora w tym zasługa obsady bo rzeczywiście Rachel Brosnahan i Luke Kirby mają taką chemię, że każdy dialog między nimi skrzy się tak pięknie, że niewiele dałoby się tu zmienić. Co powiedziawszy – mam poczucie, że trochę mnie ten sezon zawiódł pod tym względem. Nie dlatego, że scen było mało, ale że te kluczowe okazały się zaskakująco sztampowe. Dopiero pod sam koniec sezonu oboje mieli szansę zagrać fantastyczną scenę, gdzie każde z nich miało serce na dłoni i być może była to najlepsza scena całego sezonu.
Nie wiem czy czwarty sezon przypadł mi do gustu dlatego, że oglądałam go z konieczności w kawałkach, czy dlatego, że dzięki mniejszej ilości wątków wszystko biegło spokojniej i miałam wrażenie – mniej chaotycznie. Prawdę powiedziawszy ten czwarty sezon bardziej pasowałby mi jako drugi – bo trochę „cofnięto” bohaterkę do początku. Ale z pożytkiem dla fabuły. Pytanie teraz tylko co dalej – choć ten powrót do Nowego Jorku i tych prostszych występów mi się spodobał i dobrze zrobił na rytm produkcji, to chyba nie zdzierżę kolejnego sezonu serialu który będzie zbudowany na dokładnie tej samej konstrukcji. Już za długo obserwuję bohaterkę bym znów musiała patrzeć jak zaczyna od nowa i popełnia jakiś karygodny błąd. Choć kogo ja oszukuję – w tym serialu wszystko jest tak piękne – że nawet jeśli znów fabuła będzie stała w miejscu a część dialogów będzie jednak za bardzo wykrzyczanych to i tak obejrzę. Bo nic ładniejszego się w tym momencie w telewizji nie znajdzie.