Taksówka, którą zamówiłam nie przyjechała. Tak po prostu. Na nic zdało się odświeżanie aplikacji i modły do bóstw przewozów pasażerskich. Na ulicy nie było ani jednego samochodu. Trudno się dziwić. Było dopiero po piątej a ja obudzona niewidzialną ręką matki (jedynie odrobinę mniej okrutną od niewidzialnej ręki rynku) już byłam gotowa do drogi. Ostatecznie dziś miałyśmy się znaleźć w górach.
Ten dramatyczny początek dnia zakończył się na szczęście fortunnie, bo telefon do innej korporacji taksówkowej okazał się sukcesem i już dwadzieścia minut później zaledwie z pół godzinnym wyprzedzeniem względem wcześniej umówionej godziny spotkania, która wypadła trzydzieści pięć minut przed odjazdem pociągu byłam na dworcu. Mama oczywiście już na mnie czekała, bo pewne skrzywienia są rodzinne. Nie mniej – kiedy sponad głów setek turystów zobaczyłyśmy nadjeżdżający pociąg Tatry zdałyśmy sobie sprawę, że każda minuta, której miałyśmy w nadmiarze była na wagę złota. Wyglądało bowiem, że cała Warszawa ma zamiar przenieść się do Zakopanego.
Od razu powiem, że mój romans z PKP Intercity który ostatnio, wraz z malejącą falą pandemii nieco ożył, przeżywa trudne chwile. Nie wiem co dokładnie za to odpowiada, może awaria aż trzech toalet w pociągu, czy fakt, że na niektóre miejsca w naszym wagonie sprzedano podwójne bilety przez co część pasażerów bawiła się w komórki do wynajęcia, może te walizki których nie było, gdzie położyć. Bo przecież nie mogła być to pani z WARS która tonem nie znoszącym sprzeciwu i brzmiącym lekko jak rekonstrukcja historyczna, dyrygowała wszystkimi klientami, że mają nie siadać, jajecznicę szybciej odbierać, kawy nie dostaną i w ogóle mogliby jej nie przeszkadzać.
W Zakopanem okazało się, że są tu wszyscy. Dosłownie, gdyby ktoś chciał przeprowadzić spis powszechny to zamiast ganiać z tymi rachmistrzami po całej Polsce powinien się usadowić gdzieś przy Krupówkach. Byłoby szybciej, dokładniej i pewnie nikogo by nie brakowało. Jestem do zakopiańskich tłumów przyzwyczajona (umiem je też omijać) ale to co zobaczyłam w tym roku przechodzi wszelkie pojęcie. Serio patrząc na to ile osób pojechało w góry nie sposób nie oddać się refleksji – ile z tych osób wolałoby być obecnie na plaży w Egipcie albo Grecji. Ja też bym chciała, żeby byli na tej plaży. No ale w życiu nie można mieć wszystkiego
Na przykład zdaniem mojej matki – wizja, że człowiek powinien się odżywiać jest już zdecydowaną przesadą. Przyczynkiem do tego horroru jest szalona decyzja mojej matki by się przed wyjazdem zważyć. Otóż po podjęciu tej czynności matka postanowiła wyeliminować z diety wszystkie produkty zawierające kalorie. To znaczy potencjalnie wszystko. Kiedy zaproponowałam jej koło godziny 12 sezamka (ledwie 33 kalorie) spojrzała na mnie karcąco mówiąc „Nie jadam sezamków” a ja nie wiadomo, dlaczego przypomniałam sobie tą scenę z Draculi kiedy wampir mówi, że nie pija wina. Co prawda koło godziny 14 głód zajrzał jej w oczy i zjadła pół zupy i trzy grzyby w panierce ale moim zdaniem dotrwa na tej diecie tylko do kolacji na którą zje jabłko.
Ja z kolei oddaje się takim szalonym rozrywkom jak obiad i kolacja i nawet udało mi się zaproponować matce by przyjęła oszałamiające 120 kalorii pod postacią małego piwa które zawsze pijemy na Gubałówce. Z tą Gubałówką to w ogóle dość śmiesznie wyszło, bo postanowiłyśmy, że skoro przygotowują nasz pokój w hotelu Rzemieślnik (od zeszłego roku wszystko takie samo, łącznie z kafelkami w łazience w kolorze ekspresyjnych wymiotów) to pójdziemy na krótki spacer. Założenie było takie – przebijamy się przez Krupówki (mamy nadzieję bez strat), dobijamy do kolejki na Gubałówkę, wjeżdżamy, pijemy piwo, zjeżdżamy idziemy się rozpakować. Moi drodzy, ten plan był prosty, było tak blisko, żeby go wykonać… ale na ostatniej prostej… moi drodzy na ostatniej prostej pojawiła się droga.
Droga była pusta, błotnista i nigdy nią nie szłyśmy. Prowadziła z Gubałówki w dół, ale nie koło kolejki tylko inną alternatywną trasą. „Zróbmy tam dwa kroki” rzekła matka i jakieś pół godziny później z rozbawieniem oglądałyśmy jak nasze piękne buciki pokryły się całkowicie błotem. Tu muszę zaznaczyć, że ja byłam w sytuacji lepszej, bo miałam ze sobą jedynie małą torebkę-nerkę z najpotrzebniejszymi rzeczami. Matka zwierza dźwigała zaś wszystkie rzeczy potrzebne człowiekowi, który udał się na podróż pociągiem a potem jednie na pół godziny wyszedł na miasto. Gdy w końcu przejęłam od matki plecak jego ciężar kazał mi się zastanawiać czy matka przypadkiem czegoś nie szmugluje na trasie Warszawa-Zakopane.
Nasza droga w dół zakończyła się sukcesem podwójnym. Po pierwsze – doszłyśmy i żadna z nas nie ześlizgnęła się siedzeniem prosto w świeże błoto. Jednak miło, kiedy człowiekowi zostają resztki godności. Nawet jeśli udało się nam chyba zgubić drogę i przedzierałyśmy się taką podejrzanie wąską, zarośniętą ścieżką, która wskazywała na to, że nikt tamtędy nie chodzi. Drugi sukces jest taki, że na dole matka powiedziała, że przeszłyśmy dziś 18 tysięcy kroków i to miłe, że spacer się udał. Pojawiła się nawet wizja, że naszym wysiłkiem zasłużymy na kolację (matka mówiła coś o sałatce owocowej, ale mam dziwne wrażenie, że jej zdaniem tą definicję spełnia krojone na plasterki jabłko).
Mogłabym się skarżyć, ale są pewne plusy mojej sytuacji. Dziś wstałam o piątej a jutro być może wstanę koło siódmej, bo wcześniej nie dają jedzenia. To znaczy o dwie godziny snu więcej – nie da się ukryć – czuć ducha wakacji. Poza tym zaś jestem w górach, co muszę wam powiedzieć, przebija niemal na każdym polu nie bycie w górach. Co prawda z niepokojem patrzę na zapewnienia mojej matki, że prognozowana zła pogoda nie powinna nas niepokoić, bo zabrała trzy zapasowe peleryny. Nie jestem też fanką tego błysku w jej oku, gdy przegląda przewodnik Nyki i przekonuje mnie, że skoro jest taki tłok w Tatrach to musimy iść gdzieś gdzie nie ma ludzi. Jeśli komunikacja się urwie pamiętajcie – jestem tam, gdzie nie ma ludzi. Jest tylko ból, odciski i halucynacje z niewyspania.