Nie będę powtarzać po raz drugi – rzekła moja matka w sposób tak bardzo nieznoszący sprzeciwu, że nagle poczułam się zupełnie jak wtedy, kiedy byłam brutalnie budzona do szkoły. Z tą różnicą, że nikt człowieka nie budzi do szkoły tak wcześnie rano, bo jest to nie ludzkie. Poczłapałam do łazienki by przyjrzeć się tej masce pośmiertnej która jeszcze wczoraj była moją twarzą. Nie zdążyłam jednak nawet zagłębić się bardziej w refleksję nad życiem, śmiercią i cierpieniem, bo ponaglający głos matki kazał mi się pośpieszyć na śniadanie.
Żeby było jasne, nikt jeszcze śniadania nie wydawał, o czym najlepiej świadczyły zamknięte drzwi do jadalni. To pozwoliło matce podzielić się ze mną refleksją, że człowiek powinien jeść pożywne śniadanie. Kiedy w końcu dopuszczono nas do stołu mogłam rzucić okiem na jej talerz. Pożywne śniadanie w wykonaniu mojej matki to trzy kawałki ogórka, dwa kawałki papryki, jajko i uwaga pół małej bułki. Zawartość kaloryczną tego posiłku oceniam na wystarczającą dla pięciolatka.
Nie mniej zanim zdążyłam w głowie dodać te oszałamiające pięćdziesiąt kalorii matka wróciła do poganiania. Ponieważ w górach są wszyscy, matka doszła do wniosku, że musimy ich po prostu wyprzedzić. Tu mam wrażenie negatywnie wpłynęło na nią oglądanie igrzysk olimpijskich wieczorami. Oczy się jej dziwnie świecą, jak widzi biegi na trzy kilometry. Jeśli zastanawiacie się czy miałam coś do powiedzenia, to śpieszę donieść, że zasugerowałam jedynie byśmy uznały dzisiejszy dzień za aklimatyzację. Jest bowiem faktem znanym osobom czytającym ten cykl, że jeśli się mnie odpowiednio nie zaaklimatyzuje to tracę dość malowniczo przytomność na żenująco niskich podejściach. Matka moja jest teoretycznie świadoma tego faktu, ale mam wrażenie, że bardziej ją to bawi niż przejmuje. Zresztą co roku mówi mi, że z tego wyrosnę, co sprawia, że zastanawiam się czy moja matka wie ile mam lat i w moim wieku wyrasta się już tylko ze spodni. W szerz.
Nie mniej moje ciche jęki zostały uwzględnione, bo ruszyłyśmy ścieżką pod reglami do doliny Małej Łąki. Tu ciekawostka – tego samego dnia niedaleko Doliny Strążyskiej pojawił się niedźwiedź (wiemy o tym, bo dzwonił do nas lekko zaniepokojony pan ojciec sprawdzając czy niedźwiedź nas nie zjadł – musicie rozumieć – to byłby dla niego kłopot). My same niedźwiedzia jednak nie spotkałyśmy co moim zdaniem sugeruje, że niedźwiedzie wiedzą, że nie psuje się mojej Matce wycieczki.
Do doliny Małej Łąki chodzimy od pewnego czasu głównie dlatego, że jest tam mniej osób. Niestety, ponieważ w Tatrach są wszyscy to też na tej drodze był tłum. Choć może tłum robiła głównie wycieczka emerytów, która nadawała tempo dosłownie wszystkim w dolinie. Gdy już miałam rzucić lekkie przekleństwa pod adresem turystyki zorganizowanej, dosłyszałam jak pewien starszy pan opowiadał, że on już na Rysach był trzy razy a Orlą Perć to nie zliczy Najpierw trochę mi się głupio zrobiło a trochę poczułam ulgę bo pan był jakiś tak mniej zmęczony ode mnie.
W Dolinie Małej Łąki tłum jest jedynie na początku, bo gdy się potem pójdzie przed siebie – mając przed sobą szczyty a po bokach łąkę i las to można niemal zapomnieć, że wcześniej ruszało się przed siebie noga za nogą. To ciekawe w Tatrach, że czasem dosłownie dwa kroki dalej niż najpopularniejsze miejsce do odpoczynku można znaleźć przestrzeń, gdzie człowiek czuje się sam z górami i może się napawać ich urodą. Zresztą, jeśli o urodzie gór mówimy – zaraz po nas na polanę weszła pani. Pani była ubrana tak jakby rano wybrała się do sklepu, ale ostatecznie wybrała góry. Usiadła, spojrzała na majestatyczne szczyty Tatr i stwierdziła „I co ja z tego mam, że sobie na góry popatrzę, co ta moja znajoma mówiła, że tu ładnie”. Wyznam, że było to moje pierwsze doświadczenie kogoś na kim góry nie zrobiły żadnego wrażenia.
Opuściłyśmy Dolinę i Ruszyłyśmy na Przysłop Miętusi. Droga jest właściwie po płaskim i bardzo prosta, ale w tym roku bohaterem jest błotko. Nawet jeśli pada tu głównie popołudniami to jednak wciąż pada i wilgoć trzyma się w górach dość dobrze. Powiem tak – miałam szare buty a teraz mam buty w pewnej rozszerzonej gamie kolorystycznej. Gama została rozszerzona o kolor błota. Na samym Przysłopie jak zwykle miło, ale ludzi dużo. Znalazłyśmy miejsce, które na pierwszy rzut oka wyglądało sucho a ja – w przypływie płonnej nadziei zaproponowałam mamie sezamka. Wydawało mi się, że wysiłek fizyczny może zmienić jej podejście do sezamków (TYLKO 33 kalorie) ale zostałam obrzucona morderczym spojrzeniem. Chyba moja matka rzeczywiście nie jada sezamków.
Po odpoczynku (słuchajcie to było siedem minut!) ruszyłyśmy dalej zejściem do Kościeliskiej. W samej Kościeliskiej znalazłyśmy wszystkich tych którzy akurat nie są w Polsce gdzie indziej. Na moje oko było tam pół Polski z czego większość stanowiły dzieci, które chyba wolałyby być gdzie indziej. Kiedy w końcu po zrobieniu zaledwie 20 tys. kroków dotarłyśmy do busa zasugerowałam mojej szacownej matce, że ja to bym coś zjadła. „Naprawdę jesteś głodna? Tak wcześnie?”. Zadnie to wycisnęło głębokie piętno na moim serduszku, ponieważ okazało się, że zdaniem mojej matki z jedzeniem jest jak z piciem i nie dość, że powinno się zaczynać po dwunastej to jeszcze do dwudziestej wypada zachować umiar. Po raz pierwszy poczułam się winna, że chcę zjeść obiad.
Moje smutne spojrzenie musiało chyba chwilowo zmiękczyć serce matki, bo pozwoliła mi zjeść posiłek, więcej sama zamówiła sobie wegetariańskiego burgera, z którego zostawiła bułkę i dodatki zajadając jedynie pół kotleta i sałatkę czyli – jak sama stwierdziła – całkiem sporą porcję. Ja żeby jednak zachować równowagę w przyrodzie, zjadłam moje danie do końca – choć nie ukrywam – z lekkim niepokojem, że to może być mój ostatni posiłek. Wiecie tu nigdy nic nie wiadomo.
Kiedy delikatnie zapytałam matki mej co robimy jutro odrzekła, że idziemy gdzieś dalej, co jest o tyle problematyczne, że dziś przeszłyśmy 31 tysięcy kroków i ja nie wiem czy ja fizycznie jestem w stanie iść dalej. Ale się nie odzywam, bo jeszcze nie dostanę kolacji.
PS: W hotelu Rzemieślnik obok nas mieszka kolonia. Kolonia jak kolonia nie jest bardzo dokuczliwa, ale od czasu, kiedy matka przeczytała o której codziennie jedzą śniadanie odgraża się że będzie mnie budzić jeszcze wcześniej żebyśmy ich na pewno na stołówce nie spotkali. Jestem pierwszą w historii osobą prześladowaną przez kolonię na odległość.