Budzik zadzwonił o 5:45. Można by rzec – sama to sobie zrobiłam, nikt mnie nie zmuszał, wśród ochotników nie ma ofiar. Jakby wam to powiedzieć. Czasem budziki dzwonią, bo człowiek nastawił je sam a czasem dzwonią, gdyż dotknęła je niewidzialna ręka. Tym razem nie rynku. Niewidzialna ręka matki, która jak zwykle kupiła bilet na jak najwcześniejszy pociąg do Krakowa, gdyż człowiek, który rusza w góry nie może czekać. Nawet do szóstej.
Jako osoby racjonalne umówiłyśmy się na dworcu o godzinie 7:15 – przed pociągiem, ale nie na tyle, żeby długo nań czekać. Jako osoby przewidywalne siedziałyśmy o 6:30 na dworcu przy kawie, gdyż obie pojawiłyśmy się wcześniej, najwyraźniej podejrzewając transport miejski w Warszawie o wszystkie możliwe awarie. Gdyby ktoś z rana chciał sparaliżować metro, ukraść trakcję tramwajową czy przeprowadzić jedyną w historii poranną demonstrację ulicami Warszawy nie byłby w stanie nas powstrzymać przed dostaniem się na pociąg.
Podróż przebiegła sprawnie to znaczy, dojechałyśmy do Krakowa a w tymże Krakowie matka z obłędem w oczach dopadła stanowiska autobusowego, skąd odchodzą autobusy do Zakopanego i trochę zaczęła przestępować z nogi na nogę, bo na autobus trzeba było czekać długo, znaczy więcej niż kwadrans. Niekiedy obserwując moją matkę dochodzę do wniosku, iż głęboko wierzy ona, że już niedługo góry sprzątną się niczym cyrk pod koniec sezonu i jeśli się nie pośpieszy to ich nie będzie.
Nie wiem natomiast czemu dosłownie chwilę po opuszczeniu autobusu, gdy miałyśmy ze sobą cały bagaż walizki, plecaki, torby i kijki matka ma postanowiła rzucić się w kierunku hotelu truchtem, najwyraźniej zakładając, że jedynie wyprzedzenie każdej napotkanej osoby zapewni jej wikt i opierunek. Zakładam, że to muszą być jakieś traumy z czasów zanim człowiek spokojnie zamawiał hotel na booking.com. Choć biorąc pod uwagę jej tempo mogą to być też jakieś genetyczne traumy spod Maratonu.
Trzeba natomiast przyznać, że matka ma niesamowite umiejętności. Oto w czasach nowoczesności, komfortu i dobrobytu potrafi ona z całej zakopiańskiej oferty wybrać bez pudła miejsca, które mają w sobie urok, smak i komfort czasów dawno minionych. Nasz nowy hotel ma taki cudowny urok miejsca, które być może w późnych latach osiemdziesiątych uchodziło za mniej więcej luksusowe. Pokój nasz jest niewielki (znaczy nie powinnyśmy obie siadać naprzeciwko siebie na łóżkach bo będziemy się stykać kolanami) i ma całe trzy kontakty z tą drobną uwagą że działają tylko dwa. Ale nie przesadzajmy – jedna działająca lampka nocna to już całkiem dużo.
Nie mniej tym co budzi mój nawiększy entuzjazm jest łazienka. Oto w naszym niewielkim znajdującym się pod dachem pokoiku łazienka znajduje się tam, gdzie jest skos. Oznacza to niesamowite zjawisko, czyli… prysznic pod skosem. Ów prysznic jest przeznaczony wyłącznie dla osób niskich (na moje oko nie powinno się mieć więcej niż 1.70) oraz takich które … niekoniecznie czują potrzebę korzystania z zasłonki prysznicowej. Ta jest obecna, ale zasłonka jest pod taki nudny prysznic umieszczony pod zwykłym dachem. Co znaczy, że w pewnym momencie opada smętnie a woda może spokojnie hulać po reszcie łazienki. Nic jednak nie pobije lustra. To znajduje się na pochyłej ścianie tworząc tak przedziwne odbicie, że człowiek ma wrażenie jakby znalazł się w gabinecie luster. Poza tym w pokoju znajduje się stolik barowy (zaopatrzony w kółka) ale tylko jedna osoba (JA!) ma szafkę nocną. Natomiast półek na ubrania prawie nie ma, można natomiast powieści swój dobytek w szafie. O ile dobytek zmieści się na czterech wieszakach, więcej nie ma. Jest też balkon, ale nawet matka odmówiła wychodzenia nań twierdząc że jej zdaniem stanowi samowolę budowlaną i to popełnioną kilka dekad temu.
Kiedy spytałam matki (po tym jak okazało się, że drzwi do łazienki częściej nie nie zamykają niż zamykają) czy te cierpienia to tak specjalnie, matka rozejrzała się i stwierdziła, że naprawdę po co komu luksusy i ogólnie będziemy tu tylko spać. Ale nie skarżę się bo łóżko wygląda na w miarę miękkie, a na recepcji powiedzieli, że śniadania są od ósmej a nie np. Od 7:30 co było moją wielką obawą od chwili, kiedy dowiedziałam się, że mamy się zatrzymać w nowym miejscu. Jak wiadomo, gdyby śniadania były podawane wcześniej to jeszcze z tęsknotą myślałabym o tym, że nastawiałam kiedyś budzik na 5:45.
W Zakopanem o dziwo nie ma tłumów. To znaczy nie o dziwo – matka zniechęcona ludźmi (ogólnie jest nimi zniechęcona na co dzień, ale tłumy w Zakopanem w zeszłym roku zniechęciły ją dodatkowo) wymyśliła, że przyjedziemy w góry przed rozpoczęciem wakacji. Co z jednej strony brzmi jak genialne posunięcie i rzeczywiście ludzi nawet na Krupówkach jest jakoś tak znośnie mniej. Z drugiej – jak patrzę na panoramę gór to mam wrażenie, że na szczytach jest tak jakby odrobinę więcej śniegu niż zazwyczaj. Istnieje możliwość, że matka wyprzedziła tłumy, sezon i roztopy. Samo miasto nie zmieniło się za bardzo przez rok. Co prawda punkt, gdzie można zrobić sobie zdjęcie z pingwinem śpiewającym kolędy jest pewną nowością, ale wpisuje się w kulturalne życie Krupówek. Powrócili za to pod góry dawno nie widziani goście z bliskiego wschodu. Znów widać rodziny, które gdzieś w krajach ciepłych acz często płaskich podjęły decyzję, że następne egzotyczne wakacje spędzą w Tatrach. To miłe, bo w zeszłym roku tych turystów odstraszyła pandemia.
W poszukiwaniu jedzenia zaszłyśmy do knajpy „Poraj”, która chyba wznowiła działanie w miejscu, w którym była przez lata. Kelnerka zaczęła nam polecać danie, które jadał tam Witkacy i wtedy matka ma przypomniała sobie, że przecież jako dziecko bywała w knajpie „Poraj” i jadała polecane danie. Teraz poważnie się zastanawiam czy ja, aby na pewno dobrze znam jej wiek, bo wydawało mi się, że jest odrobine od Witkacego młodsza.
Skoro o wieku mówimy matka triumfalnie oświadczyła, że będzie sobie kupować bilet dla seniora. Mówi to tonem konspiracyjnym, tak jakby fakt, że ma 65 lat i bilet się jej należy był pilnie strzeżoną tajemnicą. I nie chodzi tu bynajmniej o to, że matka zwierza wstydzi się swojego wieku, raczej wydaje się jej głęboko absurdalne, że akurat jej ten bilet się należy. Ja natomiast przekonuje ją, że spokojnie może chodzić na moim pełnym bilecie zaś ja mogę w końcu uznać moją seniorską formę za oficjalną i w ostatecznym rozrachunku wszystko będzie zgodne z rzeczywistością.
Ostatecznie mój licznik wskazuje 15 tys. kroków („maławo” mówi naczelniczka wycieczki). Matka zaplanowała już trzy następne dni i powiedziała mi, że jeśli będę szybko pisać to może nawet dostanę kolację. Nie chcę nic mówić, bo wiecie, są osoby z którymi podejmuje się dyskusje, oraz niedźwiedzie i moja matka w górach – istoty z którymi nie podejmuje się dyskusji tylko powoli wycofuje się na wcześniejsze pozycje nie nawiązując zbyt długiego kontaktu wzrokowego, bo grozi to kontuzją, śmiercią lub kalectwem.