Znacie ten moment, kiedy jesteście w ciepłych objęciach snu a ktoś stanowczym głosem każe wam wstać, ubrać się i zejść na śniadanie. I wy schodzicie na to śniadanie tylko po to by zorientować się, że wydająca je stołówka oczywiście jest jeszcze zamknięta? Jeśli nie znacie nigdy nie byliście na wakacjach z moją mamą.
Jak pisałam wczoraj nasze przedwczesne pojawienie się pod drzwiami hotelowej stołówki wynikało z faktu, że matka Zwierza nie chciała by ktokolwiek oddychał na jej śniadanie. Plan genialny, ale najwyraźniej hotel przygotowany na odwiedziny matki Zwierza zastosował manewr wyprzedzający i wydaje każdemu z gości talerz śniadaniowy. Co oznacza, że mogłyśmy się pojawić na stołówce później. Kiedy podzieliłam się z moją matką tą refleksją, kazała mi szybciej jeść śniadaniową jajecznicę, na którą musiałyśmy czekać trzy bezcenne minuty poranka (co jest o tyle ciekawe, że jajecznica choć z pewnością świeża nie była ciepła).
Ponieważ pierwszy dzień jest przeznaczony na aklimatyzację matka Zwierza oświadczyła, że pójdziemy ścieżką pod Reglami, do Doliny Małej Łąki a stamtąd na Przysłop Miętusi. Czyli rzeczywiście właściwie, niemal zupełnie po płaskim. Droga pod Reglami ma swoje cechy naturalne np. jest tam zawsze w cieniu i jest tam zawsze błoto. Są też owce, które wydają się całkiem zadowolone z życia, i biegający tam i z powrotem ludzie, którzy wydają się nieco mniej zadowoleni niż owce, co mnie nie dziwi, bo owce jedzą a ludzie biegają i tylko z jedną z tych czynności jakoś się utożsamiam.
Po drodze spotkaliśmy właścicieli cudnego szczeniaczka, który dzielnie stawiał młode łapki w nowym świecie górskiego błotka. Zachwycił mnie jego szary pysk, więc sama wydałam z siebie pisk zachwytu, zapytałam czy mogę pogłaskać i jak się nazywa. Pies chciał nawet zjeść mój kijek co wywołało radość i trochę słów przeprosin. Dopiero kiedy poszłyśmy dalej moja matka zwróciła uwagę na ciekawą kwestię, otóż cały dialog z mojej strony odbył się w języku polskim zaś ze strony właścicieli pieska w języku niemieckim. Zachwyt nad szczeniakiem pozwala jednak przełamać takie drobne bariery językowe. Ale to jednak trochę tłumaczyło dlaczego piesek nazywał się Kaiser.
Dolina Małej Łąki ma nazwę, która budzi we mnie daleko idące refleksje. Głównie nad tym – co zdaniem górali jest łąką dużą. Trzeba bowiem przyznać, że ta dolina, którą idzie się szybko i nie jakoś bardzo pod górkę (w sumie to prawie nie pod górkę) kończy się bardzo dużą łąką. I teraz pytanie czy górale mają jakieś inne skale mierzenia łąk, czy jest to próba odstraszenia ludzi od doliny. Cokolwiek jednak zastosowano prawda jest taka, że w dolinie są turyści, ale jest ich bez porównania mniej niż w sąsiadujących z doliną Strążyskiej czy Kościeliskiej. Sam widok na góry pod koniec doliny sprawia olbrzymią satysfakcję, zwłaszcza jeśli przybliżmy się nieco do szczytów idąc zupełnie po płaskim wśród rosnących naokoło kwiatów.
Teraz będzie ciekawy przypis bowiem Matka Zwierza pierwszy raz w życiu widziała ową łąkę (to że Zwierz był tam po raz pierwszy nikogo nie powinno dziwić, ostatecznie Zwierz to w ogóle nigdzie nie był). Fakt ten zdziwił Zwierza, zdziwił jego Matkę i chyba nawet samą polanę, która mogła się poczuć wyróżniona tym niespodziewanym spotkaniem. Ogólnie wszyscy byli zaskoczeni. Być może to nagłe wzruszenie matki sprawiło, że mogłam się pogapić na łąkę całe pięć minut. Jakbyście to przeliczyli na normalne to byłaby to jakaś godzina.
Tu należy dodać jeszcze jeden ciekawy przypis, otóż musicie sobie zdawać sprawę, że co roku – koło pierwszego albo drugiego dnia wyprawy Zwierz zalicza dramatyczny spadek ciśnienia na niewielkich wysokościach. Mam tak od lat młodzieńczych i wynika to z jakiegoś ciekawego spięcia się mojego niskiego ciśnienia, chodzenia choć trochę pod górę i w ogóle samych gór. Przybieram wtedy kolor najpierw zielony a potem biały i w sumie oświadczam, że chce się położyć i umrzeć (matka jakoś dziwnie nie zostawia mnie wtedy na środku szlaku – chyba zakładając, że moje zwłoki mogłyby opóźniać jej późniejsze zejście). Przechodzi to po jakichś dziesięciu minutach i potem czuje się zazwyczaj zupełnie dobrze. Trzeba mnie tylko nakarmić czekoladą albo środkiem na podniesienie ciśnienia. Jest to jednak czynnik, który sprawia, że matka Zwierza niechętnie ciągnie do wyżej zakładając, że jednak, jeśli kiedykolwiek padnę tak na jakieś bardziej stromej pochyłości to będzie musiała zdecydować czy mnie dobić i iść dalej albo czy zawrócić, i nie chce ona stawać przed tak niemożliwymi wyborami.
Ku naszej radości okazało się, że z doliny na Przysłop Miętusi (doskonałe miejsce na pierwszy aklimatyzacyjny dzień wyjazdu) prowadzą dwa szlaki, więc nie musimy cofać się do rozwidlenia tylko możemy iść cały oszałamiający kwadrans na piękną łąkę, z której rozpościera się piękna panorama. Żeby było jasne – łąka na Przysłopie jest dość duża, ale udało mi się na niej usiąść prosto w mrowisku. Biorąc pod uwagę jak często mi się to zdarza chyba powinnam rozważyć jakąś karierę jako mrówkowy śledczy. Tu matka pozwoliła mi zjeść jabłko. Chciałabym z tego miejsca podziękować matce, że uznała, iż moje gryzienie jabłka przez całe cztery minuty nie jest bardzo denerwujące.
Zeszłyśmy do Kościeliskiej – szlak prowadzi do jej wylotu i tu matka Zwierza zaczęła snuć wizję, co można byłoby zrobić z długim osłoniętym fragmentem doliny (tym na samym początku), który jej zdaniem jest piekielnie nudny i zatłoczony, a którym często wraca się z zupełnie innych wycieczek. Matka Zwierza te plany snuje co roku (pół na pół z pragnieniem wykończenia połowy turystów). W tym roku stwierdziła, że można byłoby tu spokojnie zamontować ruchomy chodnik, bo w sumie i tak nic ciekawego się tu nie dzieje. Nie przekazujcie tego dyrekcji Tatrzańskiego parku narodowego, bo nas więcej nie wpuszczą.
Dotarłszy do końca trasy doszłyśmy do wniosku, że człowiek posilony połową porcji zimnej jajecznicy i jednym jabłkiem być może potrzebuje jakiegoś wspomożenia w związku z tym w przypływie kulinarnego szaleństwa i rozpusty na obiad zjadłyśmy jedną porcję pierogów z bryndzą na spółkę. Zanim złapiecie się za głowę – wynika to z faktu, że porcja wynosiła 12 pierogów a każda z nas jest sześciopierogożerna. Jestem pewna, że każdy człowiek w Europie wschodniej i środkowej wie, ile może zjeść pierogów za jednym posiedzeniem. To jedyna prawdziwa jednostka podziałów społecznych jaką toleruję.
Po wczorajszej krótkiej rozmowie o liczeniu kroków matka ściągnęła sobie trzecią aplikację liczącą kroki, ale tym razem nie po to by liczyła tylko kroki, ale też punkty kardio wedle zaleceń agencji WHO. Człowiek tych punktów kardio powinien robić dla zdrowia 150 tygodniowo, a matka Zwierza z radością skonstatowała, że dziś zrobiła już 133. Mam wrażenie, że wyznaczając sobie tygodniowy wysiłek będzie celowała w 1500 punktów, jeśli nie więcej. Nie pytajcie, dlaczego. Może by potem przesłać to do WHO z pytaniem czy mają jakieś większe wyzwania bo to ją nudzi?
A skoro przy liczeniu aktywności jesteśmy, doszłam do bardzo twórczego wniosku, że właściwie powinnam liczyć nie czas kiedy chodzimy ale czas kiedy siedzimy, jako że czynność rzadziej wykonywana jest łatwiejsza do zmierzenia. Wyszło mi, że dostałam dziś całe dwie godziny siedzenia ale to tylko dlatego, że nie wypada iść i jeść a także, mama chciała poczytać (dzięki bogu za uzależnienia czytelnicze). Jedna rzecz mnie tylko odrobineczkę niepokoi. Dziś w ramach wolnego dnia przeszłyśmy 20 kilometrów. A mama kupiła mi nowe buty górskie. Mam wrażenie, że coś knuje.
PS: W łazience naszego pokoju coś kapie coraz głośniej. Nie da się zidentyfikować co. Kiedyś tak kapnie, że pewnie będzie po wszystkim ale na razie pozwala to ćwiczyć umiejętności detektywistyczne. Jednocześnie okazuje się, że na balkonie naszego pokoju jest zimniej niż wszędzie indziej. Nie wiadomo dlaczego. Ale tak jest choć balkon nie jest w cieniu.