Postronnemu obserwatorowi może się wydawać, że moją życiową pasją jest oglądanie złych polskich filmów. Pragnę zaprzeczyć tym oskarżeniom – moją pasją jest oglądanie popularnych polskich filmów, które sięgają po zachodnie wzorce. Dlaczego? Bo moim zdaniem jest fascynujące, jak bardzo to nie wychodzi. Ot nazwijcie mnie osobą, uzależnioną od patrzenia na video z wypadków samochodowych – kiedy wiesz, że zaraz stanie się coś bardzo złego, ale nie możesz odwrócić oczu. I tak mniej więcej się czułam oglądając „8 rzeczy, których nie wiecie o facetach”.
Od razu zaznaczę, że parę lat temu była w kinie na dziele „7 rzeczy, których nie wiecie o facetach” i napisałam recenzję, która nie była zupełnie negatywna. Oto bowiem pierwsza część jakoś wyszła z twarzą z piekła komedii romantycznych – głównie dzięki temu, że jeden z głównych wątków był zupełnie nie romantyczny i dotyczył po prostu przyjaźni dwóch mężczyzn, którzy znaleźli siebie w odpowiednim momencie. Pozostałe wątki trochę kulały ale ogólnie – dało się wyczuć, że był tam jakiś pomysł. Zresztą potem powiedziano mi, że film był częściowo na licencji co np. Tłumaczyło trochę fakt, że produkcja miała wątek powstrzymywania dziewczyny przed aborcją na życzenie, co jak wiemy – w Polsce nie jest takie łatwe.
O ile pierwsza część była w mojej głowie przykładem filmu nierównego o tyle druga wydaje się, być przykładem filmu, który nigdy nie powinien powstać. Żeby dać wam znać jak trudno się go oglądało – o ile „365 dni. Ten dzień” zmogłam za jednym posiedzeniem, to w czasie oglądania „8 rzeczy, których nie wiecie o facetach” dwa razy musiałam przerwać oglądanie, bo czułam, że życie zaczyna mi przelatywać przed oczyma. Mam bardzo wysoki próg zażenowania, ale są w tym filmie sceny, które go przebiły. Inna sprawa – jest to produkcja po prostu bardzo nudna, bo – zgodnie z zasadą odtwórczej komedii romantycznej – nie może się tu wydarzyć nic czego byśmy sami wcześniej nie przewidzieli.
Zacznijmy jednak od najciekawszego elementu całej produkcji – otóż bardzo wyraźnie – nie wszyscy, którzy grali w filmie pierwszym mieli czas grać w filmie drugim. Zastosowano więc najpopularniejsze zabiegi. Po pierwsze ukatrupiono jednemu z bohaterów żonę. Oczywiście, że to zrobiono, ponieważ była kobietą z dzieckiem. Nie wiem, dlaczego, ale ilekroć w polskim filmie jakaś kobieta urodzi dziecko to szansa, że umrze wynosi jakieś 80-90%. Serio nie wiem jaka jest opinia producentów filmów o śmiertelności kobiet w Polsce, ale mimo problemów – nie jest aż tak źle. Tempo produkowania filmowych sierotek i wdowców jest niesłychane. Co jeśli jednak nie chcemy kogoś zabić? Ot wystarczy, że napiszmy mu prześmieszny wątek eliminujący bohatera na większość fabuły. Inna sprawa, że jest coś zabawnego w tym, jak bohater grany przez Zakościelnego gna na Podhale by powstrzymać swoją ukochaną przed ślubem z innym, ale na wstępie dostaje po pysku od jej krewnych i tyle się kończy, bo aktorka grająca ukochaną ewidentnie nie miała czasu pojawić w filmie.
Oto Paweł Domagała nie miał czasu grać w filmie. Dlatego po tym jak w pierwszych scenach dowiadujemy się, że stracił wszystkie pieniądze całej rodziny, szybko znika z ekranu. Jak? Otóż pod wpływem alkoholu i narkotyków – wypada czy też skacze przez okno na ciężarówkę pełną kaktusów i do końca filmu pozostaje w śpiączce cały obowiązany bandażami. Ja tego nie wymyślam, ja tylko streszczam, to takie wzięte prosto z kreskówki rozwiązanie sprawy. Pod koniec zaś się pojawia i fakt, że za plecami żony przepuścił cały rodzinny majątek nie ma już większego znaczenia. Bo przecież żyje. Ponownie – ten film ma scenarzystów, nie wygenerował go żaden bot po tysiącach godzin oglądania Toma i Jerry’ego.
No dobrze, skoro połowa obsady nie miała czasu zagrać to co się w filmie dzieje? W sumie, to dzieje się wszystko, jedynie oglądać się tego nie da. Twórcy sięgają po tak wypróbowane wątki jak – odkrycie, że słynny muzyk jest twoim ojcem, gdyż twoja matka miała jego zdjęcie i macie podobne znamię. Odkrycia tego dokonuje dziewczyna prowadząca taksówkę, która to taksówka – co ciekawe, jest jedyną funkcjonującą w Warszawie. Serio, gdzie by ktoś nie wsiadł tam wsiada do niej. A ponieważ dziewczę też ładnie śpiewa, to od razu – znajdzie ojca, ukochanego, i jeszcze ożywi obu karierę. No cud dziewczyna.
Poza tym wracamy do wątku Roznerskiego. W pierwszej części jego bohater nie wiedział, czy chce brać ślub, w drugiej – żona jest w ciąży, a on nie chce się ustatkować (znaczy porzucić ładnych samochodów i skakania na spadochronie). Nawet żonie byśmy współczuli, gdyby nie okazało się, że ukrywa przed nim, że będą mieli bliźnięta. Na tym poziomie człowiek się zastanawia, dlaczego współczesne filmy romantyczne, są tak uparte byśmy postrzegali każdy związek jako pasmo cierpień i wzajemnych pretensji oraz niedomówień. Serio jak się to ogląda to człowiek zaczyna myśleć, że nie ma sensu czekać na jakiś związek, bo to straszne. Nikt nikogo nie lubi, wszyscy sobie kłamią i próbują się wzajemnie kontrolować. W każdym razie po kilku dniach spędzonych z rezolutnym dzieckiem na zakupach w supermarkecie budowlanym Mrówka (to polski film musi być product placement) nasz bohater rozumie, że jeśli kupi większy samochód to wszyscy będą szczęśliwi. Potem wystarczy już tylko jedna scena z braniem zakładników i mamy happy end.
Jednak najdziwniejsza rzecz stała się z wątkiem bohatera granego przez Piotra Głowackiego. W pierwszej części był to chyba najciekawszy wątek – bohater był trochę łamagą, ale właśnie dzięki temu jaki był udało mu się zdobyć serce ukochanej. W drugiej części – największym dowcipem jest to, że zupełnie sobie nie radzi, ciągle dostaje od kogoś po głowie, albo dzieje się mu jakaś inna fizyczna krzywda. No boki zrywać. Ostatecznie film nie wie co powiedzieć, bo wynika z niego, że bohater taki jak Głowacki, nie jest w stanie opiekować się swoim synem, bo jest zbyt miły i miękki, i nie odstraszy łobuzów, którzy mu dręczą dziecko. Potrzebny jest dopiero leczący się z agresywnych zachowań ojciec (w tej roli Lichota), który zwieje z więzienia i doda tu prawdziwej siły. I to rozwiązanie jakoś przekreśla wszystko co opowiadał pierwszy film, pomijając już fakt, że jeden z bohaterów trafia do więzienia bez żadnego procesu bo najwyraźniej w Polsce nie ma aresztów wszyscy trafiają od razu do więzienia ze skazanymi na długie lata przestępcami. A to tylko po wniesieniu oskarżenia.
Dlaczego było mi tak trudno ten film oglądać? Chyba dlatego, że został nakręcony tak jakby nie zdawał sobie absolutnie sprawy ze swojej absurdalności. Ot np. Nasza taksówkarka okazuje się mieć specjalistyczny sprzęt fotograficzny którym robi przez okno zdjęcia facetowi, którego podejrzewa o bycie swoim ojcem. Kto to pisze? Albo ta sama dziewczyna, słysząc wyraźnie załamanego człowieka, który każe się zawieść „nad głęboką wodę” jest potem zaskoczona, że on się w tej wodzie próbuje utopić. Serio ten film jest pełen scen, na które patrzysz i zastanawiasz się – kiedy doszliśmy do wniosku, że nic już nie musi mieć sensu, tak długo jak długo są ujęcia miasta z drona, i sugestia że to wszystko jest bardzo romantyczne.
Tym co jest jednak fascynujące to absolutna zbędność tego filmu. Twórcy nie mają nam nic do powiedzenia o bohaterach czego nie powiedzieliby wcześniej. Nie ma też miejsca na żadną przemianę, rozwój, na żaden moment, w którym moglibyśmy stwierdzić, że został jeszcze jakiś wątek nie rozwiązany. Najwięcej zmian w świecie filmu przynosi niedostępność części osób – które zostają z niego po prostu wypisane. I tyle, cała reszta jest równie bezsensowna jak tytuł, który nijak się ma – ani do ilości bohaterów, ani ich problemów, ani do pytań jakie sobie zadajemy. Choć może nie – z osiem razy w czasie seansu zadałam sobie pytanie, dlaczego to oglądam, i za żadnym razem nie udało mi się znaleźć odpowiedzi.