Nigdy nie lubiłam musicalu „Wicked”. Tak, ja znana fanka musicali nie dałam się porwać historii osadzonej na marginesie klasycznej opowieści o „Czarnoksiężniku z Krainy Oz”. Choć znałam musical i nawet miałam go okazję obejrzeć na żywo na West Endzie, to nie dołączyłam do grona osób nucących kolejne utwory czy rozważających motywacje bohaterów. Tym większym zaskoczeniem było dla mnie to jak bardzo polubiłam filmową adaptację pierwszego aktu scenicznego musicalu. Ale jednocześnie cały czas się zastanawiałam – jak twórcy wybrną z aktu drugiego – zdecydowanie trudniejszego i moim zdaniem – mniej udanego. Powiem tak – zrobili co mogli.
Zaznaczę na wstępie, że moim zdaniem pełną ocenę adaptacji „Wicked” można wydać jeśli oglądało się oba filmy obok siebie. Dlatego jeśli np. możecie wybrać się na maraton to moim zdaniem to całkiem niezłe wyjście. Mnie taki podwójny seans jeszcze czeka. Skąd ta uwaga? Bo właściwie nie należałoby traktować dwóch filmów jako osobne byty – raczej jako konieczne (i marketingowo bardzo opłacalne) rozbicie jednej długiej produkcji na dwie części. Drugi film nie broni się jako osobne dzieło filmowe, nie ma zresztą takiej ambicji, o czym najlepiej świadczy fakt, że nie próbuje nam w żaden sposób przypomnieć co działo się w akcie pierwszym. Więcej, zakłada, że pamiętamy wszystkie emocjonalne, skomplikowane relacje jakie się w poprzednim filmie wytworzyły. Nie wiem jak ogląda się ten drugi film, jeśli nie zna się fabuły musicalu i nie odświeżyło sobie niedawno części pierwszej. Natomiast zdecydowanie jest to po prostu druga część jednej długiej historii, w której narracja jest raczej przecięta a nie podzielona.

A jak wypada ten drugi akt ? Osobiście (co jest bardzo subiektywne i wiem, że niekoniecznie podzielane przez fanów „Wicked”) drugi akt zawsze lubiłam dużo mniej. Wiele się w nim dzieje, nie ma tyle humoru i lekkości co w akcie pierwszym, za to dużo wątków dzieje się na raz i trochę mam wrażenie – robimy sprint przez opowieść tak by ładnie się zgrała z tym co dzieje się na marginesie czyli – całą fabułą „Czarnoksiężnika z krainy Oz”. Jednocześnie w drugim akcie brakuje takich oczywistych przebojów i prostych melodii jak „Popular” czy najbardziej znane „Defying Gravity”. Są niezłe utwory (w tym „For Good”) ale nie mają takiej mocy. Co sprawia, że nie jest łatwo wyjść z kina nucąc melodię, którą właśnie usłyszeliśmy. Ponownie – to jest kwestia subiektywna – znam osoby, które ten drugi akt lubią i kochają piosenki, które pojawiają się pod koniec musicalu, ale moim zdaniem – dla osoby, która w tym świecie nie siedzi, drugi akt jest mniej atrakcyjny.
Reżyser Jon M. Chu wyraźnie stara się wypełnić luki w fabule i nadać tej fragmentarycznej historii bardziej spójny charakter. Nie zawsze wychodzi to równie dobrze i mam poczucie, że są w tym filmie momenty, które mogą nudzić albo konfundować widza. W wielu recenzjach przewija się refleksja, że film jest bardzo nierówny pod względem tonu kolejnych scen i to jest zarzut, który ja też mogę potwierdzić. Czasem mamy dramatyczną scenę, która następuje tuż po komicznej, czasem rzeczy, które powinny wybrzmieć nie mają czasu w pełni nas poruszyć, bo już jesteśmy przy następnym rozdziale narracji. Te zgrzyty są szczególnie widoczne tam, gdy film dotyka prawdziwych emocji bohaterów, które w drugiej części są naprawdę skomplikowane i poplątane. Co więcej, drugi akt jest dużo mroczniejszy co sprawia, że w ogóle mało w nim miejsca na humor i oddech, którego widzowie potrzebują. Są to problemy wynikające moim zdaniem ze specyfiki materiału źródłowego. Zakładam, że być może dało się to lepiej przenieść na język filmu, ale nie jestem pewna czy dużo lepiej. Wiecie czasem oglądasz coś co nie jest idealne i zdajesz sobie sprawę, że to niekoniecznie jest wina reżysera czy aktorów. I tak miałam z tym filmem – dla mnie problemem jest Wicked jako takie a nie jego filmowa realizacja.

Nie zmienia to faktu, że to co grało w pierwszej części nadal daje mnóstwo radości. A grała obsada. Nie pamiętam, kiedy widziałam ostatnio na ekranie tak genialną chemię jak tą, którą ma tu Ariana Grande i Cynthia Erivo. To jest fascynujące, że choć aktorki grają role, które wcześniej były już nie raz obsadzane, to grają tak jakby dopiero odkrywały Glindę i Elphaby. I to jest tak – kiedy obie są w kadrze, to jest w tym filmie tyle emocjonalnej prawdy, że czujemy pewien spokój. Bo w kinie szukamy tego co prawdziwe a one grają prawdziwie. I grają bohaterki, których przyjaźń – niezależnie od tego jak skomplikowana, jak bardzo uwikłana w ich moralne i niemoralne decyzje – jest nie do pokonania. Zresztą przyznam, że w tym filmie tylko jedna para gra miłość i nie jest to Cynthia i Jonathan. Zresztą przyznam, że choć Jonathan Bailey robi wszystko by wycisnąć rolę Fiyero i pokazać jego przemianę to jeśli ktokolwiek jest w tej opowieści trochę zbędny to właśnie on. To po jego bohaterze widać zresztą, że w przypadku wielu postaci najwięcej emocjonalnej przemiany rozgrywa się poza przestrzenią filmu i musimy uwierzyć na słowo, że ta zmiana zaszła. Przy czym wielkie oklaski dla twórców filmu, że udało im się tak filmowo ogarnąć scenę z „As Long As You’re Mine”, że wyszła całkiem dobrze. Dla mnie to najtrudniejszy moment w ekranizacji jakiegokolwiek musicalu, bo sceny miłosne, w których bohaterowie wyznają sobie miłość potrafią być dla wielu widzów nieznośne. Tu udało się to ograć takimi bardzo klasycznymi kadrami i wyszło naprawdę w porządku.
Moim zdaniem wciąż całkiem spoko gra strona wizualna Oz. Należę do fanek tego, jak wpleciono wizualne nawiązania do „Czarnoksiężnika z krainy Oz”, wiem, że nie wszystkim podoba się to jak potraktowano Dorotkę, ale moim zdaniem wyszło naprawdę dobrze. Lubię to kolorowe, kiczowate Oz. Bardzo lubię też to jak wyglądają stroje bohaterów – zwłaszcza sukienki Glindy oraz to jak twórcy starają się nam pokazać zmieniającą się garderobę Elphaby, co nie jest prosto, bo kamera nienawidzi czarnego, więc trudno pokazać zmiany garderoby gdy bohaterka wybrała wyłącznie czarne ciuchy ( i jeden szary sweter). Uważam, że w tym akcie dodatkowo ta lekka kiczowatość strony wizualnej doskonale zgrywa się z tematem przewodnim filmu, który mocno nawiązuje, do tego jak bardzo za ładną i kolorową fasadą mogą się kryć nieciekawe mechanizmy i skomplikowane postaci. Ostatecznie jest to narracja o pozorach i propagandzie. I tu to wizualne przerysowanie bardzo dobrze działa. Czy wszystkim się spodoba? Nie dam głowy, ale jest to moim zdaniem bardzo przemyślany pomysł na wizualną stronę tej opowieści i bardzo to szanuję.

„Wicked: For Good” utwierdziło mnie w przekonaniu, że ta opowieść nie stanie się nigdy moją ulubioną musicalową narracją, ale jest to adaptacja być może najlepsza z możliwych. To jest paradoks, z którym jestem w stanie żyć. Na pewno jest to dowód na to, że nawet niedoskonała narracja musicalowa, przy dobrej (i dobrze śpiewającej!) obsadzie, może dać sporo emocji. Bo „Wicked” w swoim drugim akcie opiera się o bardzo emocjonalne wątki i sceny. Jeśli pozwolimy sobie na porzucenie cynizmu i oglądanie filmu z otwartym sercem, to mam poczucie, że może trafić prosto w serce. A takiego kina też potrzebujemy – emocjonalnie „over the top”, które pozwoli nam trochę popłakać, trochę się wzruszyć, poczuć, że są w naszym miejscu przestrzenie na te wielkie emocje. Bo też nie można „Wicked” oglądać cynicznie, szukając za wszelką cenę luk w narracji czy pytając o logikę świata. To jest sprzeczne z tym jak ta wielokrotnie przerabiana narracja (to wciąż film na podstawie musicalu, na podstawie książki, na podstawie musicalu, na podstawie książki) ma na nas działać.
Jak pisałam w recenzji pierwszej części, to filmowe „Wicked” jest doskonałym przykładem jak dobrze może zadziałać filmowy musical, jeśli reżyser nie boi się materiału wyjściowego, jeśli nie boi się wszystkiego co ten gatunek niesie. Moim zdaniem to też powinien być sygnał dla całego Hollywood. Musicale nadal mogą ocalić ten biznes tylko trzeba je robić sercem. Wtedy okaże się, że można podbić box office historią dwóch bardzo kochających się kobiet, które nie mogą żyć w zgodzie.
Ps: Nie oceniam samej fabuły, bo fabuła Wicked była analizowana wielokrotnie przez ostatnie dwadzieścia lat. Choć przyznam, że ponownie miałam poczucie, że wątki polityczne jakie się tu pojawiają się nadzwyczaj aktualne.
