James Cameron powraca z kolejną odsłoną „Avatara”. To zdanie, które towarzyszy nam od kilku lat i jeszcze przez kilka lat ma towarzyszyć, bo trzeci film z serii niczego nie kończy, a sam Cameron zapowiedział jeszcze dwa (jeśli trójka na siebie nie zarobi, obiecał zwołać specjalną konferencję prasową i opowiedzieć co planował nakręcić dalej). Skoro w kinach jest nowa produkcja, z serii to posłusznie idziemy ją zobaczyć na dużym ekranie, bo doskonale zdajemy sobie sprawę, że to nie jest widowisko na telewizor. Sale są więc wypełnione po brzegi i nikt nie narzeka na to, że seans trwa trzy godziny. Rozglądając się po wynikach box office i po wypełnionej do ostatniego miejsca widowni, można zadać sobie pytanie – czy James Cameron wygrał w grę zwaną „kino”?

Trzecia odsłona „Avatara” nie różni się bardzo od poprzedniej. Znów mamy konflikt pomiędzy rodziną Jacka Scully’ego i ludźmi, którzy wyciągają ręce po naturalne bogactwa Pandory. Relacje rodzinne są jak to zwykle bywa skomplikowane – są wyrzuty sumienia, wzajemne oskarżenia i pragnienie udowodnienia swojej wartości. Adoptowane dzieci czują, że nie przystają do świata, w którym żyją, rodzice nie mogą się pogodzić z tym, że ich pociechy wybierają własną drogę, a wokół coraz większe zagrożenie, że to wszystko nie będzie miało znaczenia wobec zniszczenia dóbr naturalnych planety. Dla pewnego rozróżnienia tej części od poprzedniej (bo ostatnie pół godziny filmu fabularnie jest niemal identyczne) mamy tu wątek tego, że nie każde plemię zamieszkujące Pandorę pochodzi z niechęcią do nowoczesnej borni i sojuszu z ludźmi, oraz kilka biblijnych nawiązań do konieczności poświęcania dzieci. A i dowód, na to że nie należy denerwować biologów specjalizujących się w biologii morskiej. Film jak zwykle cierpi na te same problemy – pretekstowe traktowanie bohaterów, kwadratowe dialogi i rozwiązania fabularne, które już wielokrotnie widzieliśmy.
Ideologicznie film nie daje nam nic nowego. Przekaz proekologiczny nadal jest żywy – kluczowe jest ratowanie naturalnego życia na planecie, chciwość i technologia przynoszą jedynie nieszczęście, a planeta musi się bronić, bo to jej jedyna szansa na przetrwanie. Jednocześnie film ponownie umacnia wiarę w rodzinę jako najważniejszą komórkę społeczną, kładąc nacisk na to, że rodzina nie wymaga koniecznie związków krwi, ale musi się opierać na bliskich relacjach i poczuciu przynależności oraz dawania sobie koniecznego wsparcia. Natura dobra, technika zła. Rodzina dobra, egoistyczna jednostka zła. Było to już wałkowane nie raz i właściwie film dodaje chyba do tych swoich haseł także bardzo metafizyczne przekonanie, że każdy ma swoją rolę do odegrania w wielkim planie – musi jedynie doczekać, kiedy przyjdzie czas na to, gdy ujawni się – dlaczego wyróżnia się na tle innych. Przy czym jak zwykle w „Avatarach” nie ma tu wiele do rozpakowania, bo film jest bardzo otwarty w swoim przekazie, nie skrywa go za metaforą czy wizualną przenośnią – tylko formuje wprost, w dialogach i prostych narracjach.

Wychodząc z kina – czując jak cały film paruje mi z głowy (przed seansem części trzeciej uświadomiłam sobie, że z części drugiej pamiętam jedynie pojedyncze kadry i przebłyski scen) zaczęłam się zastanawiać – jak to się dzieje, że od tylu lat Cameron jest w stanie tymi prostymi fabułami podbijać kolejne zestawienia box office. Moja refleksja zaprowadziła mnie do myśli, że być może – reżyser najlepiej zrozumiał kino. Kino rozumiane nie jako przestrzeń na dialogi, monologi czy nawet na budowanie pogłębionych postaci, ale kino jako widowisko. Camerona interesuje stworzenie jak najbardziej wiarygodnej, spójnej, immersyjnej wersji kosmicznej rzeczywistości. Oglądając Avatara nie mamy wątpliwości, że przestrzeń, do której nas zabiera istnieje. Ma swój ekosystem, swoje zwierzęta, krajobrazy. Ani przez moment nie mamy poczucia, że powinniśmy kwestionować prawdziwość Pandory. Kino w wydaniu Camerona, jest podróżą wizualną, która ma nas zabrać tam, gdzie sami nie możemy się udać. Jest dokumentem przestrzeni, która nie istnieje, ale jest tak blisko prawdy jak tylko się da.
W takim myśleniu o kinie postaci, dialogi, nawet kwadratowe zabiegi narracyjne nie mają większego znaczenia. Więcej – są właściwie zbędne. Są smętną pozostałością po dramacie, teatrze, historii, która z konieczności musiała być oparta o mówienie a nie pokazywanie. Cameron, oczywiście ma w swoich filmach dialogi i fabułę, ale nie po to byśmy cokolwiek z tego cytowali, powtarzali, brali do serca. Kluczowa jest strona wizualna, bo to ona jest sednem kinowej opowieści. Nikt nie ma cytować „Avatara” ale „Avatar” powinien do nas powracać w snach w kalejdoskopie obrazów. To jak dokument z nieistniejących światów, którego nie musi czytać Krystyna Czubówna.

Jeśli tak spojrzymy na kino, które każdą dramaturgię nosi jak zbędny ciężar lat minionych, to Cameron niemal zbliża się do ideału. Co więcej, odpowiada na potrzebę, której nie są w stanie zapewnić produkcje, które opierają swój ciężar na bohaterach i dialogach. Ludzie chodzą na kolejne filmy Camerona, bo takiego kina prawie nie ma. A przynajmniej nie na tym poziomie realizacji i przy szerokiej dystrybucji. Być może to jest kino, którego potrzebujemy, nawet jeśli nie jest to kino wszystkich. Z całą pewnością nie jest to moje kinowe doświadczenie – choć piękne, dla mnie w pewnym stopniu jałowe. Ale też nigdy nie miałam w sobie wielkiej potrzeby zwiedzania nieistniejących krain ( to rzecz bardzo osobnicza ale nie umiem zachwycić się krajobrazem, o którym wiem, że nie istnieje). Jednak jestem w stanie dostrzec, że musi to odpowiadać na pewne potrzeby.
Być może stąd bierze się mały kulturowy wpływ „Avatara” – niewiele o nim rozmawiamy (poza czasem premiery), niewiele się tworzy na jego temat teorii, fan fiction i typowych działań fandomu. Ale to ma sens, bo „Avatar” jest widowiskiem opartym o patrzenie, o immersję, o zanurzanie się. Nie można do niego dopisywać, bo funkcjonuje w przestrzeni obrazów, które są dla nas niedostępne. Nie musimy poszerzać świata Pandory, bo jest pełny i domknięty. Możemy do niego co najwyżej regularnie wracać – jak tylko Cameron znów otworzy nam drzwi. Na „Avatara” nie idzie się by myśleć o Pandorze tylko po to by być na Pandorze. Ale kiedy z niej wracamy, to nie mamy narzędzi by tam powrócić. Opisanie Pandory nikomu nie jest potrzebne. Bo to nie jest rzecz z dialogu i postaci, ale z obrazu i uczucia.
I tu od razu muszę zaznaczyć – to jest moja hipoteza. Taka która odpowiadałaby na pytanie – skąd taki sukces filmów, które nie są szczególnie ciekawe dramaturgicznie, które nie proponują nic nowego czy poruszającego w zakresie budowania postaci i narracji. Byłaby to też odpowiedź na pytanie – dlaczego James Cameron jest pod pewnymi względami reżyserem, który posiada klucz do kina i masowego widza, który jest w stanie zapełniać kina nawet wtedy, kiedy zwykle świecą pustkami. Czy to znaczy, że mam rację? Pewnie byłabym się w stanie sama ze sobą pokłócić. Ale jednocześnie – nawet jeśli filmy z serii nużą mnie niezmiennie (a nużą) i mają mnóstwo dziur fabularnych (a mają ich więcej niż wiele) to nie chce po raz kolejny narzekać na ich poziom. To nie ma sensu, wciąż powtarzać te same tezy, bez refleksji – dlaczego coś zdecydowanie działa na masowego widza.

Co prowadzi mnie do refleksji, że jednak starzeję się razem z tą serią. Po pierwszym „Avatarze” byłam na Camerona zła, że wykorzystał taką wspaniałą technologię by opowiedzieć tak banalną historię, po drugiej części miałam refleksję, że filmy nadal niedomagają, ale przynajmniej są ładne. Po trzeciej czuję, że nie ma co już spierać się z tym pomysłem na kino – trzeba to jakoś docenić – nawet jeśli to nie jest coś dla mnie. Co więcej – nie chciałabym, żeby ta seria skończyła się na trzecim filmie. Wydaje mi się, że wielbiciele Pandory zasługują na to by zobaczyć jak to wszystko się skończyło, jaka jest puenta tej opowieści. Kto wie, może przy części piątej będę ocierać łzę i żałować, że to już koniec. Wtedy Cameron naprawdę wygra.
PS: Nie wiem dlaczego w tej trzeciej części jedyną ciekawą postacią jest główny zły ale spędziłabym z nim więcej czasu. Facet, który nazywa morderczą kosmitkę ze słabością do podpalania wszystkiego co się rusza „pączusiem” zasługuje na osoby film.
