Kiedy wchodzimy rano na salę restauracji gdzie wydają śniadania nie ma jeszcze nikogo. Udało się nam! Zaskoczona kelnerka pyta z którego jesteśmy pokoju – najwyraźniej nawet ona nie rozumie co o tej zakazanej przez Boga godzinie ktoś może robić na stołówce. Najwyraźniej nie wie, że my tak musimy. Bo góry, bo ładna pogoda bo urlop. No i najważniejsze. Bo szacowna matka kupiła bilety do kolejki na Kasprowy.
Jak się tak patrzy to człowiek myśli sobie, że właściwie nie wiele więcej musi już w życiu widzieć. Jedynie widoki z wyższych gór
Od czasu remontu stanie po bilety w kolejce do kolejki na Kasprowy jest sportem ekstremalnym. Należy wstać niesłychanie wcześnie ustawić się w kolejce i… i istnieje możliwość, że stanie w kolejce będzie jedyną rozrywką dnia bo zabraknie biletu. Istnieje jeszcze jeden sposób. Można kupić bilet przez internet. Wtedy omija się kolejkę z miną „technologia głupcze!” i wchodzi się prosto do wagoników. Matka zwierza po tym jak odkryła, że wystarczy kupić bilety na stronie internetowej wpadła w jakiś szał zakupów i kupiła je hurtem. Zwierz boi się że po prostu przyjdzie mu zamieszkać na Kasprowym. Co ciekawe na biletach jest godzina – dokładna godzina o której należy wejść do wyznaczonego wagonika. Chyba, że jest się szacowną matką zwierza. Ta ustawia się w kolejce z półgodzinnym wyprzedzeniem a ponieważ nikt jej nie wyrzuca ani nie sprawdza czasu na bilecie to lądujemy na szczycie o pół godziny wcześniej niż powinnyśmy. Przy czym na każdym etapie przedsięwzięcia matka zwierza jest grzeczna i gotowa się wycofać ilekroć ktoś wyrazi sprzeciw wobec naszej obecności, kwestia w tym że nikt nic nie mówi. Innymi słowy zwierz odczuwa jak podróżuje się z socjologiem który wykorzystuje luki w działaniu systemu. Wiadomo wszak że można zrobić wszystko jeśli jest się wystarczająco pewnym siebie i zachowuje się jakby wszystko było w porządku.
Nigdzie trawa nie ma takiego koloru jak w górach. Niezależnie czy jest ciepło czy zimno zawsze ta zieleń jest bardziej żółta i choć soczysta to zupełnie inaczej niż w dolinach
Na szczycie Kasprowego musimy zrobić coś co przynajmniej w opinii zwierza jest wyraźnym znakiem że jest się górach. Musimy założyć koszule bo jest nam zimno. W górach można mieć kurtki (zwierz na swoją wydał majątek ale nie zapowiada się by wykorzystał ją przy tej pogodzie), bluzy i swetry ale naprawdę jest się górach dopiero wtedy kiedy z plecaka wyciąga się kraciastą koszulę. Zielono żółta koszula szacownej matki zwierza jest zresztą jeszcze z czasów studiów co absolutnie uniemożliwia wydatowanie zdjęć szacownej matki bo wszędzie wygląda tak samo. Być może jest wampirem (zwierz ma jeszcze inne znaki że to może być prawda). Szacowna matka pomna że forma zwierza jest mniej więcej na poziomie „mniej niż zero”, proponuje chyba najprostszą wycieczkę. Zamiast wspinać się na Czerwone Wierchy czy gnać na Świnicę (tu matka oświadcza że zwierz za cienki bolek i choć sama chętnie by poszła to zwierza nie zabierze) idziemy granią do Kopy Kondrackiej. A to oznacza … cóż nawet zwierz musi stwierdzić że oznacza to prawie po płaskim (z nielicznym pod górę).
Najpowszechniejszy widok w życiu zwierza. Plecy oddalającej się matki rodzicielki.
Idąc granią można cieszyć się niesamowitymi widokami. Po lewej widać już Słowacką stronę, ocieniona dolina jest koloru ciemnej zieleni, tak intensywnej że miejscami niemal czarnej. W oddali widać góry ale ponieważ zaczyna się wysoko ich szczyty nie wydają się ciemne i odległe, wręcz przeciwnie zdają się być na wyciągnięcie ręki. Po prawej widok jest bardziej dramatyczny, w kilku miejscach ścieżka podchodzi blisko przepaści i widzi się kamienne rumowiska. Jeśli stanie się w takim przewężeniu to można poczuć na skórze chłodny wiatr który wieje tu właściwie zawsze bez względu na pogodę. Co więcej gdy idzie się granią powoli oddalając się od znikającej we mgle stacji można poczuć jak przyjemne jest naprawdę chodzenie po górach gdzie jest się już tak blisko szczytów że nie ma pod górę. Jednocześnie zwierz i szacowna matka które wyglądają jak dwa hobbity które urwały się z Drużyny Pierścienia znajdują na tej prostej drodze kilka niewielkich wyzwań. Wysokie skały z których trzeba zejść nie są projektowane dla krótkich nóżek niskich ludzi. Pozostaje jedynie ku uciesze innych turystów przysiąść na tyłku i odstawić show pt „Może stracę godność ale nie połamię nóg”. System działa i docieramy na ostatni szczyt na tyle szybko by obejrzeć zbiórkę i odprawę kompletnie zziajanych belgijskich sportowców którzy zapewne przybyli tu na jakiś obóz szkoleniowy i gnają po górach w samych krótkich spodniach owijając koszulki wokół głowy i świecąc nagimi wysportowanymi torsami. Zwierz widział w górach gorsze rzeczy.
Łydka matki rodzicielki się nawet nie opali. Łydka zwierza zapłonie żywym ogniem
Gdy schodzi się w dół człowiek chcąc nie chcąc musi się skoncentrować na kolejnych krokach. Utrata koncentracji zawsze może skończyć się potknięciem i w najlepszym przypadku bolesnym obiciem sobie tylnej części ciała. Być może dlatego tym co zwierzowi najbardziej kojarzy się z wyprawami górskimi jest dźwięk kroków. Są twarde równomierne kroki po kamiennych stopniach, dźwięk żwiru i drobnych kamieni chrzęszczących pod stopami, ciche plaśnięcie w miejscach gdzie można postawić stopę na niemal zawsze wilgotnej ziemi. Są też odgłosy niepokojące, jak głuche stuknięcie głazu który jednak nie jest tak stabilny jak się wydawało i przechylił się nieco pod ciężarem ciała piechura, czy szum kamieni uciekających spod stóp potykającej się właśnie osoby. Każdy taki odgłos niepokoi bardziej niż nawet rzadkie w górach krzyki i głośne rozmowy. Kiedy w końcu dźwięku brakuje – gdy idzie się normalnie, pozornie bezszelestnie, zupełnie się o nim nie myśli. Ale gdy tylko wraca się w góry natychmiast nasłuchuje się każdego kroku. Pod tym względem żadna wycieczka w góry nie jest cicha. Wręcz przeciwnie jeśli dorzucicie do tych odgłosów marszu, jeszcze wiatr w uszach, strumienie w dolinach i chrząszcze na łąkach okaże się że góry to piekielnie głośne miejsce. A jednocześnie ludzie mówią tu często szeptem jakby bali się podnieść głosu. Być może dlatego najlepiej na szlaku słychać Hiszpanów czy Włochów których język jest naturalnie nieco głośniejszy od polskiego.
Schronisko mało turystyczne bo toaleta kosztuje tu zaledwie jeden złoty
Idąc powoli dochodzimy do schroniska w dolinie Kondratowej pod którym kłębi się tłum – głównie młodzieży i dzieci na zorganizowanych wycieczkach. Schronisko musi mieć jakiś problem z zaopatrzeniem bo nie ma szarlotki jest za to piernik ale zdaniem zwierza nie zasługuje na to szlachetne miano. Młoda dziewczyna opierająca się o ramię swojego chłopaka pyta nas czy na Giewont to trudno bo ona się boi. Szacowna matka zapewnia że nie ma się czego bać. Podaje przykład zwierza który Giewont zdobył mając 5,5 roku. Nie dodaje że potem zwierz nigdy już nie był w takiej formie. Jednak pytanie zupełnie obcej dziewczyny pasuje do naszych górskich doświadczeń. Na szlaku łatwo spotkać się z uprzejmością, od prostej (zwierz narzekał że ma za krótkie łapki by wyjąć napój z kieszeni plecaka i pewna pani go wyręczyła) po bezinteresowną (ludzie zapewniający się wzajemnie że już niedaleko) po daleko posunięte turystyczne rady. Zwierz wie, że powinien narzekać i twierdzić że w górach szerzy się podłość i schamienie ale jedyne co widzi to sporo życzliwości ludzkiej, uśmiechów, porozumiewawczych spojrzeń i wzajemnych rad. I zwierz zapewnia was że nie wszyscy spotkanie w górach uprzejmi ludzie mili strój i obycie taterników. nie mniej zwierz i jego matka mogą w ludziach budzić pozytywne uczucia, wszak niecodziennie widuje się Hobbity.
Nie było szarlotki więc zjadłyśmy piernik ale to jednak nie to samo
Droga od schroniska do Kuźnic jest jednocześnie ładna i nużąca. Idzie się doliną, lasem i najbardziej paskudną kamienną drogą jaką zwierz zna. Zwierz idzie dzielnie w swoich spodniach 3/4 by na dole zdać sobie sprawę, z koszmaru. Otóż kiedy smarował się rano kremem posmarował wszystko o czym pamiętał. Rączki, karczek, twarz. Ale nie łydki. Kiedy zwierz dochodzi do Kuźnic jest już chodzącą deklaracją patriotyczną. Jego nogi są biało czerwone. To znaczy z przodu są całkowicie wręcz chorobliwie białe a z tył są krwiście czerwone. Matka zwierza która oczywiście się nie spaliła a nawet nie opaliła się jakoś bardzo powstrzymuje radosne wybuchy śmiechu odnajdując jeszcze na ramionach zwierza czerwone plamy. Zwierz ma wrażenie że oto spełnił się jakiś szalony plan szacownej matki. Zwierz nie jest w stanie zginać nóg od oparzeń a rękę jest w stanie podnieść tylko odrobinę do góry bo nadwyrężył sobie mięsień na basenie. Innymi słowami zwierz się rozpada. Słuchajcie to mógł być plan od początku. Zwłaszcza że szacowna matka nadal sprawia wrażenie jakby ją to cieszyło.
Cudne danie. Jako że matka rodzicielka jest na nieustającej wojennej ścieżce z posiłkami nie zjadła ani bekonu ani jajka.
Bolejący zwierz dowlókł się do Szwajcarskiej knajpy gdzie zjadł knedle z bryndzą (tak dobre jak brzmi, plus zwierz uznał, że może się uraczyć bo pewnie wypalił mnóstwo tłuszczu przez łydki) i zachwycił się raclette które skonsumowała matka. Potem wszystko popiłyśmy dzbankiem alkoholowego (nie bardzo) napoju o smaku czarnego bzu i spryskałyśmy zwierza specjalną pianką na oparzenia. A potem szacowna matka czekając aż zwierz bardzo powoli zejdzie po schodach do pokoju (pamiętacie mieszkamy na parterze ale trzeba przejść przez pierwsze piętro) oświadczyła, że jutro zwierzo skwarkę zawiezie do Nowego Targu bo jak zabierze zwierza w góry to może już nic z niego nie zostać. Gdyby zwierz wiedział wcześniej to spaliłby się drugiego dnia i miałby spokój.
Ps: Matka zwierza wieczorem nad kawą oświadczyła grobowym tonem że przeszłyśmy 15,5 kilometra. Jak zwierz rozumie jakoś jest temu winny ale trudno jednoznacznie orzec jak.
Ps: Zwierz słuchał dziś na trasie ludzi jak zwykle i akurat wpadł w środek pogadanki gdzie ojciec tłumaczył córce (lat 9 bo zwierz podsłuchał jej wiek), że góry uczą cierpliwości i musi iść dalej. Co prawda dziewczynka oparła mu że on nie jest zmęczony bo ma lat 39 a ona 9 ale zwierz miał przemożną ochotę podejść i powiedzieć, że zwierza góry nauczyły tylko bardzo niecierpliwego wyczekiwania aż będzie po płaskim.