Jest siódma a matka każe mi wstać bo jak nie wstaniemy to nam góry zadepczą i tyle będzie z odkrywania piękna przyrody. Mam ochotę powiedzieć jej w dosadnych słowach co sądzę o pięknie przyrody o siódmej rano ale zwlekam się z łóżka bo nie chcecie widzieć każącego wzroku matki zwierza która przebiera nogami by wyruszyć w góry.
Jako że wszystkie podręczniki wypraw górskich każą się aklimatyzować to ruszamy do dolinki. Wiadomo, że jeśli przebiegnie się lekkim truchtem wcześnie rano przez Kościeliską to człowiek jest zaaklimatyzowany. Tak przynajmniej twierdzi matka zwierza a zwierz goniąc ją nie polemizuje zwłaszcza że jest po płaskim a w górach najpiękniej jest jak jest po płaskim. Idziemy więc bo ogólnie dolina Kościeliska to jest piękno gór gratis czyli człowiek się zupełnie nie zmęczy a jest pięknie. Co więcej mimo, że to jedna z najpopularniejszych dróg w Tatrach to wcześnie jest tam pusto i nawet można by się pokusić o stwierdzenie że matka zwierza ma rację, że tłum jest jak się nie wstanie wcześnie. Ale nie mówcie jej tego bo zacznie mnie budzić o szóstej. Po drodze zatrzymujemy się przy tablicy. Tablice w Polsce ogólnie upamiętniają że ktoś zginął. Taki kraj. Ta tablica upamiętniała istnienie w obrębie doliny huty. Odeszłyśmy poruszone. Być może takie tablice są w normalnym kraju. Ale w Polsce… w Polsce to nie do pomyślenia.
Po dojściu do Kościeliskiej okazało się że nie jesteśmy jakoś szczególnie zmęczone. A dokładniej powiedziawszy po dojściu do schroniska i konsumpcji szarlotki (konsumpcja szarlotki jest absolutnie obowiązkowa i nie można się migać) oraz wypiciu herbaty (herbata jest obowiązkowa od czasu kiedy matka zwierza tak zarządziła) okazało się, że w ogóle nie jesteśmy nawet ruszone wycieczką i chcemy więcej. A ponieważ szlak idzie po prostu dalej to ruszyłyśmy uznając że wstydu nie będzie jak gdzieś nie dojedziemy a przynajmniej będzie pod górę. A jak wiadomo ma być pod górę bo inaczej matka zwierza czuje się nie dowartościowana. Ogólnie niebezpieczna z niej istota. Więc idziemy piękną ścieżką na której nikogo nie ma i można się poczuć jakby wszystkich z Tatr wypędzono i tylko raz na jakiś czas zbiega ścieżką w dół jakiś ultra maratończyk. Zwierz musi wam przyznać że jak widzi takich ludzi to zawsze ma ochotę do nich podejść i powiedzieć że naprawdę po płaskim łatwiej. Nie mniej co będzie ludziom przeszkadzał.
Tymczasem droga zaczyna iść pod górę i to na dodatek nie za bardzo, więc zwierz nie powinien poczuć się źle zwłaszcza że z boku szumi strumyk i niesie na spalone (co okazało się nieco później) ramiona zwierza miłą ożywczą bryzę. Ale cóż to, w połowie drogi orientuję się, że ja co prawda prę do góry ale moje ciśnienie zdecydowanie odmówiło współpracy i zatrzymało się zdecydowanie niżej. Objawy są znane, bo nagle rumianość opuszcza zwierza, głowa zaczyna boleć, ręce się trząść a nogi… och nogi proponują żebyśmy zakosztowali pozycji leżącej już na zawsze. Nie ma mocnych trzeba zawrócić. Mina matki zwierza wyraża pół na pół troskę i zawód że trafiło się jej dziecię felerne bez genu kozicy ale nic nie poradzi bo zwierz dawno porzucił wagę w której można było go gdziekolwiek zanieść. Schodzimy więc radośnie powtarzając sobie, że przecież nikt się nie musi dowiedzieć, że słabość zastała nas po drodze i w sumie póki komuś o tym nie powiemy to możemy nawet twierdzić że byłyśmy na Rysach.
Jednak kiedy mijamy schronisko w którym o tej godzinie jest mniej więcej połowa Zakopanego chmury przemykają nad otaczającymi dolinę górami i dość szybko zaczynają iść przed siebie. Robi się nagle ciemniej i zimniej a ilekroć zwierz ogląda się za siebie tylekroć widzi ciemność Mordoru która wdziera się w sielskie przestrzenie Kościeliskiej. Wobec takiego obrotu spraw uznajemy jednogłośnie, że odwrót był ewidentnym znakiem że moje ciśnienie ma specjalne połączenie z siłami wyższymi i kiedy mnie opuszcza daje znak że czas się wycofywać. Uznajemy tą wersję za oficjalną kiedy słyszymy za plecami pierwszy grom biegnącej za nami burzy. Jedyne co mnie niepokoi to mnóstwo osób które mija nas idąc prosto w deszcz. Pocieszam się, że to tylko dolina i powrót z niej nie jest ani trudny ani niebezpieczny.
Pan który przewozi nas z Kościeliskiej do Zakopanego najwyraźniej chciał startować w formule 1 ale nie przyjęli go bo za szybko prowadził. Po trzech zdrowaśkach jesteśmy już w jednym kawałku w Zakopanem i próbujemy wyrównać moje siły życiowe kawą. Kawa jest dobra zwłaszcza że pita na tarasie nad jeziorkiem kiedy zwierz przez telefon stara się pi razy drzwi ustali w którym kościele weźmie ślub. Co jest trochę surrealistyczne z punktu widzenia zwierza. Nie mniej po kawie przychodzi czas na konsumpcję rzeczy nieco bardziej stałych a dokładniej na pożarcie sałatki (celem wyrównania karmicznego tych wczorajszych klusek). Spożywanie posiłków zawsze wiąże się z obserwacją socjologiczną na przykład taką, że anglojęzyczna piosenka która ma rozbawić dwuletnie dziecko niańczone przez całą anglojęzyczną rodzinę przyczepia się do pamięci, a siedzące po drugiej stronie dziecko strofowane co chwilę przez matkę nie przeszkadza w przeciwieństwie do strofującej je matki.
Tu powstaje problem kluczowy ponieważ dnia zostało strasznie dużo a Zakopane choć miejscami piękne dostarcza rozrywki ograniczone. Ponieważ jednak chodzenie nam trochę zbrzydło (matka zwierza wygłasza wiekopomne zdanie „ W tym roku nie musimy zapieprzać te siedemnaście kilometrów zupełnie nam wystarczy” ) wracamy do naszej szafy dumnie zwanej pokojem i udajemy się na spoczynek. Zwierz ma ambitne plany czytelnicze ale jego organizm przypomniał sobie że wstał o siódmej i postanowił naprawić ten fakt. Ton jakim matka zwierza budzi go po godzinie każe sobie wyobrażać co by było gdyby zwierz kiedykolwiek znalazł się w wojsku. Wyruszamy więc na najważniejszą wyprawę w ciągu dnia. Na poszukiwanie jakiegoś miłego miejsca.
Nim jednak tam dojdziemy popełniamy błąd lub najlepszą decyzję dnia. Wchodzimy do sklepu sportowego gdzie wchodzę w posiadanie czapki. Czapka przedstawia mopsy, mopsy są zaś w pączkach. Szczęśliwa robię sobie zdjęcie w czapce. Kiedy zadowolona pokazuję matce selfie ta podziwia i deklaruje że sama by nie potrafiła. Wygłaszam więc długi tekst na temat sztuki robienia selfie po czym próbuję matce zademonstrować. Musicie zwierzowi zaufać na słowo, ale efekty są trudne do opisania. Wystarczy bowiem wycelować telefon prosto w twarz matki zwierza by w miejsce osoby o twarzy normalnej a nawet przyjemniej pojawiła się istota będąca brakującym ogniwem pomiędzy człowiekiem a małpą. A właściwie człowiekiem a brzydką małpą. Okej brzydką starą małpą. Co ciekawe kiedy przerażony tą wizją zwierz zrobił matce swej zdjęcie z boku wyszła na nim jako osoba bardzo przyjemna, do zwierza podobna i ogólnie taka jaką zwierz ma przed swoimi oczyma. Fenomen powinni zbadać jacyś naukowcy bo naprawdę to aż trudno uwierzyć.
Naszej sesji fotograficznej oprócz czapki i śmiechów towarzyszył też jedne z najlepszych drinków jaki zwierz pił (nazywa się Hugo i miesza się tu prosseco i sok z czarnego bzu a potem podaje z miętą i cytryną w zmrożonej karafce) to pojawiła się tak zwana gastrofaza. Tą zaś postanowiłyśmy zaspokoić w szwajcarskiej knajpie (jedząc tam zgodnie z nazwą krupnik i moskole) przy ulicy hrabiego Władysława Zamyoskiego gdzie matka zwierza syczała przez zęby „Hrabiego. A gdzie konstytucja z 1921” roku udowadniając że możesz zabrać profesora historii z akademii ale nie zabierzesz akademii z profesora. Jedzenie zaś było pyszne, zmrok zapadł i matka zwierza zaczęła planować dzień jutrzejszy. A ponieważ już po aklimatyzacji to na pewno będzie pod górę. I nic się na to nie da poradzić.
Ps: Dla wszystkich przerażonych opisem matki zwierza informacja że jest to wpis przez nią autoryzowany a nawet poddany korekcie dokładniej sama kazała się nazwać „starą małpą” a kimże jest zwierz by z nią polemizować.
Ps2: Przyjmuję zakłady o której jutro obudzi zwierza matka.