Nie jestem fanką „Fantastycznych Zwierząt” – tak film widziałam, i nie powiem bym go jakoś bardzo nie lubiła. Raczej nie stał się dla mnie ważnym elementem świata Pottera. Zwłaszcza, że przyznam – nie porwała mnie za bardzo jego fabuła. Teraz muszę jednak stwierdzić, że moja ówczesna ocena nie była chyba na wyrost surowa. Ta zmiana opinii wynika z faktu, że widziałam „Zbrodnie Grindelwalda” i wiem, że mogło być dużo gorzej. Spoilerów raczej brak.
Zanim przejdę do omawiania problemu filmu, muszę stwierdzić, że z mojej perspektywy filmy o Harrym Potterze, czy o świecie Harrego Pottera mają od lat problem. Ów problem nazywa się David Yates. Pojawił się jako reżyser Potterowskich filmów przy piątej ekranizacji cyklu, kiedy zrezygnowano ze zmian reżyserów. Po kilku znanych reżyserach (Columbus, Cuaron, Newell) zdecydowano się na twórcę który nie miał w swojej filmografii żadnego ważnego czy przełomowego dzieła. Patrząc na filmografię Yatesa widać, że choć wcześniej miał na koncie dobre produkcje telewizyjne, to nie miał za sobą wielkich projektów filmowych. Nie jest przypadkiem że od piątej części Pottera nie doczekaliśmy się naprawdę dobrego filmu z tego świata (niezła jest – nielubiana prawie przez wszystkich widzów – pierwsza część siódmej części – ale to moje osobiste zdanie). Yates okazał się idealnie bezpiecznym reżyserem.
Problem w tym – że niekoniecznie dobrym. Jego filmy są właściwie wszystkie takie same – bardzo pocięte, nierówne, ze skłonnością do scen które nie łączą się płynnie w całość. Przepis na film bywa tu zresztą zaskakująco podobny – długa ekspozycja, kilka krótkich scen akcji i kulminacja. Oczywiście, poziom filmu nie jest wyłącznie wynikiem pracy reżysera. Ale nie da się ukryć, że im lepszy reżyser tym łatwiej ukryć dziury fabuły. Niestety – Yates nie ma stylu który by te dziury przykrył. Podejrzewam że z punktu widzenia wytwórni to reżyser idealny – lojalny, zaangażowany i patrząc na jego kalendarz – wolny aż do piątej części Fantastycznych Zwierząt. Z punktu widzenia widzów – nie sposób nie zadać sobie pytania – czy nie jest to jeden z największych problemów ekranizacji książek Rowling. W końcu – wciąż wszyscy wspominają jak doskonale sprawdziła się proza autorki w rękach Alfonso Cuarona – reżysera który zdecydowano ma własny styl i coś do powiedzenia. Oglądając filmy Yatesa cały czas zastanawiam się czy decyzja by przydzielić całą franczyzę jednemu reżyserowi nie było jednak zbyt bezpieczna a co za tym idzie – nie odbiła się negatywnie na całym filmowym cyklu.
Ten długi wstęp nie jest przypadkowy. Chciałabym żeby było jasne – mam olbrzymie problemy ze Zbrodniami Grindelwalda, ale w sumie – serce do adaptacji prozy czy pomysłów Rowling straciłam już jakiś czas temu. I nie jestem jedną z osób które uważają, że Rowling wraca do swoich opowieści tylko dla pieniędzy (daję autorom prawo do powracania do stworzonego przez siebie świata, mają do tego pełne prawo – dla przyjemności, sławy, kasy – zrobili, to ich, nie mnie decydować co mają prawo ze swoim pomysłem robić). Po prostu – tam gdzie filmy są żadne tam moje serce bije słabiej. A już przy Zbrodniach Grindelwalda trzeba było mnie trochę reanimować. No ale trudno się dziwić, jak człowiek przysypia to serce zwalnia tempo. W poniższej recenzji powstrzymałam się od spoilerów, choć pewnie ktoś kto nie lubi nic wiedzieć mógłby się przyczepić. Z kolei osoby które film widziały, pewnie łatwo rozpoznają które wątki filmu są moim zdaniem problematyczne.
Streszczenie fabuły w największym skrócie byłoby problematyczne bo fabuły w sumie w filmie jest mało. Bohaterów spotykamy kilka miesięcy po wydarzeniach pierwszej części. Każde z nich przeszło pewną drogę, choć film każe się nam trochę domyślać co się między nimi zdarzyło. Byłoby to nawet ciekawe – gdyby był czas na spokojne rozmowy między bohaterami. Tymczasem – nadmiar wątków sprawia, że nie tylko brakuje czasu na dłuższe dialogi, ale także – nie za bardzo brakuje czasu by zaangażowanym w skomplikowaną intrygę postaciom nadać jakieś charakterystyczny rys, który sprawiłby że by nam na nich zależało. Doskonałym przykładem jest Leta Lestrange – ukochana Newta z dzieciństwa, która jest zaręczona z jego bratem. Leta jest postacią kluczową dla całej historii – to w dużym stopniu wokół niej kręci się spora część intrygi. Problem w tym, że nie mamy czasu jej poznać. Zoe Kravitz zmienia sukienki niemal w każdej scenie, ale w sumie sama bohaterka pozostaje dość płaska. Jej dialogi są przewidywalne i tylko w niewielkiej retrospekcji możemy zobaczyć przebłysk jakiegoś ciekawszego charakteru. Teoretycznie ważną dla fabuły postacią jest Theseus brat Newta. Łączą go z bratem skomplikowane relacje. No ale ponownie film na te relacje nie ma zupełnie czasu. Więc dużo słyszymy o tym, że bracia są różni i wiele ich dzieli, ale gdyby Theseusa wykreślić z filmu to widz nawet by nie zauważył.
To zresztą jest problem z całym scenariuszem – jest w nim wiele postaci których spokojnie mogłoby nie być. Nagini o którą kłócił się przez tygodnie Internet, jest tu chyba tylko dlatego, żeby widzowie którzy dobrze znają książki o Harrym Potterze poczuli, że to jest wciąż ta sama opowieść. Ale nawet ona jest mniej zbędna od złowrogiego pracownika Ministerstwa Magii w czarnym kapeluszu. Serio jest to postać która się pojawia, dostaje dwie sceny i… znika. Podobnie na początku poznajemy pomocnika Grindelwalda który ponosi wielką cenę za swoją lojalność. Czy coś mówi? Czy czegoś się o nim dowiadujemy? Czy ma w ogóle jakiś sens? Ponownie – odpowiedź brzmi nie. Kiedy wychodzi się z Sali kinowej w głowie pozostaje pytanie – po co tworzyć całą galerię postaci skoro nie ma się za bardzo zamiaru wyposażyć ich w jakiekolwiek charakterystyczne cechy. To postacie których jedyną funkcją jest albo posuwać akcję do przodu i zniknąć (co jest lenistwem ze strony scenarzysty) albo odegrać swoją rolę później – co znaczy że teraz stoją z boku i brakuje im tylko tabliczki „tylko ekspozycja”.
Byłoby to jeszcze znośne gdyby postacie z pierwszej części przechodziły jakąś ciekawą przemianę. Ale tu też nie za bardzo można powiedzieć byśmy mieli do czynienia z rozwojem postaci. Newt pozostaje sobą co jest akurat miłym aspektem filmu, bo to dobrze napisana męska postać. Choć z drugiej strony – Newt dobrze wypada na tle innych jako kontrapunkt. Kiedy tylko biega od punktu do punktu – niekoniecznie jest bardzo ciekawy. Z kolei Tina i Queenie które teoretycznie mogłyby przejść największą przemianę głównie w tym filmie są. I to nawet nie wina aktorek – po prostu to jest taki scenariusz, który poświęca dużo czasu na doprowadzanie bohaterów z punktu A do punktu B ale niekoniecznie daje im jakikolwiek miejsce na rozmowę, przedstawienie swoich racji czy pokazanie rozwoju. Co jest dość irytujące bo spędzamy półtorej godziny patrząc jak bohaterowie – nie naruszając zupełnie status quo zmierzają do jednego miejsca. A potem stają w kółku i tłumaczą sobie sytuację. A potem przechodzą do kolejnego kółka i tam znów ktoś im tłumaczy sytuację. A potem jest koniec filmu.
No właśnie właściwie cały scenariusz filmu oparty jest na dość prostym zabiegu, odkrywania tożsamości. Przyznam szczerze – Rowling powinna porzucić ten motyw już jakiś czas temu, ale najwyraźniej wciąż uznaje, że nie ma nic ciekawszego niż dochodzenie do tego kim kto jest. Tego typu fabuły niemal zawsze zawodzą, bo budują oczekiwania których ostateczne rozwiązanie zwykle nie jest w stanie spełnić. Skoro przez cały film obiecuje się nam że tożsamość bohatera będzie szokująca to potem bardzo trudno dostarczyć czegoś co naprawdę nas zszokuje. Na dodatek – grzebanie w drzewie genealogicznym zbyt często przypomina dramaty rodem z telenoweli, by widz nie zaczął przewracać oczami. W przypadku Zbrodni Grindelwalda, problem jest taki, że kiedy w końcu tożsamość bohatera zostaje wyjawiona czujemy się oszukani. Głównie dlatego, że autorka korzysta z banalnego, zgranego schematu, który naprawdę jest rodem z opery mydlanej. Poza tym – wydaje się, że Rowling przeceniła pragnienie widzów by stary cykl koniecznie wiązał się z nowym. Stąd widzowie którzy mieli nadzieję na nowe nazwiska i nowe postacie mogą się nieco zawieść kiedy okazuje się, że w magicznym świecie są trzy rodziny na krzyż i wszystkie na tej samej łodzi.
Co ciekawe – tytułowy Grindelwald i jego zbrodnie wcale nie są aż tak w centrum film. Zbrodnie w ogóle jakoś wszyscy przeoczyli. Kiedy aurorzy idą na spotkanie popleczników Grindelwalda przypominają sobie wzajemnie że nie ma zakazu słuchania czarodzieja więc nie mogą być agresywni. Jakby w poprzedniej części nie podano, że mówimy o kimś kto za swoje przestępstwa i zbrodnie jest poszukiwany listem gończym. Który w tym samym filmie wyrywa się na wolność atakując innych czarodziejów. Jakby można słuchać zbrodniarza ale trzeba się liczyć że wpadnie policja go aresztować i będzie w prawie. Ale nawet nie o to chodzi –Grindelwald ma tu być doskonałym manipulatorem i wyznawcą ideologii która każdemu powinna brzydko pachnieć. Problem w tym, że końcowa przemowa złego czarodzieja, która ma być taka odrzucająca… w 1927 roku niekoniecznie taka by była. Oczywiście możemy założyć że żaden czarodziej nie ma pojęcia co się o ludziach różnego pochodzenia pisało w mugolskiej prasie i książkach. Ale jeśli mieliby jakikolwiek wgląd w ówczesne społeczeństwo, to poglądy Grindelwalda nie byłby ani nowe ani dziwne. To jest problem kiedy próbujesz widza współczesnego odrzucić ale zapominasz że film rozgrywa się 90 lat temu. Nie mówię, że to wielki problem (ten film ma milion innych problemów) ale pokazuje, że pewna siła metafory wykorzystywanej przez Rowling w odniesieniu do współczesności, osłabia się kiedy przeniesiemy bohaterów w przeszłość.
Wielu widzów spodziewało się, że ponieważ Rowling oświadczyła publicznie że Dumbledore jest homoseksualistą, to jego pojawienie się w filmie – potwierdzi to kanonicznie w wersji filmowej. O naiwne dusze fanów. Oczywiście, że nic tu nie zostanie powiedziane wprost, bo autorka autorką, ale to jest wysokobudżetowa amerykańska produkcja przeznaczona do szerokiej dystrybucji. Aluzja to wszystko czego można się spodziewać. Dlaczego? Bo wytwórnia zapewne wykalkulowała, że lepiej postawić na sugestię i nie musieć potem liczyć się z jakimiś protestami, bojkotami czy koniecznością wycinania scen przy wysyłaniu filmu do bardziej konserwatywnych krajów. Czy mi się to podoba? Uważam to za idiotyczne, kiedy mamy dwóch antagonistów których łączy wspólna romantyczna przeszłość, wyraźnie stojąca im na drodze, o której nie można powiedzieć więcej, bo jakaś matka w Teksasie nie puści dziecka na seans. Poza tym – trzeba powiedzieć, że to by dodało przynajmniej jakiejś głębi relacjom bohaterów – które wszystkie są tak strasznie płaskie.
No właśnie – duża grupa bohaterów błąkająca się po Paryżu by znaleźć się ostatecznie na cmentarzu, przypominała mi historię jak wkręcałam znajomego że ilekroć Polak zgubi się w stolicy Francji to wystarczy że wieczorem przyjdzie na grób Chopina to go ambasada stamtąd zabierze (pięknie to wymyśliłam). Ten film jest mniej więcej jak obserwowanie zagubionych turystów, którzy zawędrowali na cmentarz w nadziei, że ktoś wskaże im gdzie jest dworzec kolejowy i powie co tu się właściwie dzieje. Osobiście wolę kiedy akcja posuwa się w miarę sprawnie a nie przystaje np. dlatego że postanowiono wprowadzić wątek postaci, którą widzowie powinni kojarzyć z Harrego Pottera ale jej obecność w tym filmie nie jest za bardzo uzasadniona czymkolwiek więcej niż chęcią mrugnięcia do widza. Tu z kolei mam wrażenie, że to trochę wynik pisania scenariusza filmu jak książki. W książce mnogość postaci, pojawiających się nawet na krótko, nie przeszkadza, a nawet wzbogaca świat powieści. W filmie tyle wątków i postaci zwykle utrudnia prowadzenie spójnej narracji. Być może powinna iść dla nas z tego nauka, że pisarze do powieści, scenarzyści do scenariuszy. Bo Rowling pisze powieści sprawnie, ale scenariusze próbuje pisać jak powieści i to jest olbrzymi problem. Zresztą zwróćcie uwagę, że kiedy patrzy się na kolejne sceny niemal można odtworzyć w głowie pierwsze zdania kolejnych rozdziałów książki.
Czy coś mi się podobało? Jude Law jako Dumbledore okazał się całkiem dobry i całkiem intrygujący. Szkoda tylko, że tak naprawdę pojawia się w filmie trochę na trzecim planie. Podobał mi się jak zawsze Eddie Redmayne jako Newt. Głównie dlatego, że to chyba jedyna dość konsekwentnie prowadzona i ciekawa postać w tych filmach. Poza tym gdzie Newt tam fantastyczne zwierzęta. I one jak zwykle okazały się i ładnie zaprojektowane i słodkie. A przede wszystkim – podejście do nich jest najmądrzejszym przekazem filmu. Zwierzę nie jest bestią tylko dlatego, że nie wiesz jak do niego dotrzeć. Mam poczucie, że to w sumie wypada w tym cyklu najlepiej. Wiele osób zwraca uwagę na piękne efekty specjalne, ale trzeba powiedzieć że od strony wizualnej to od dawna filmy o świecie Pottera sprawdzają się doskonale. Na koniec muszę powiedzieć, że nawet Depp miał kilka lepszych momentów – być może pierwszy raz od dawna nie grał tu Jacka Sparrowa. Choć przyznam szczerze, że mam problem z patrzeniem na Deppa bo jednak uważam że oglądałoby mi się ten film bardziej komfortowo gdyby nie było go w obsadzie. Na koniec muszę niestety stwierdzić, że olbrzymi aktorski potencjał Ezry Millera nie został tu za bardzo wykorzystany, ponieważ – mimo kluczowej roli, aktor ma się w filmie przede wszystkim garbić. I garbi się z poświęceniem, a przecież mógłby dużo więcej.
Ostatecznie cały film jest po prostu nudny. Prawdę powiedziawszy, trzeba pewnego talentu by z filmu gdzie są magiczne stworzenia, pakty krwi, magowie, zagrożenia, przepowiednie, tajemnice i wielkie siły spierające się o losy świata, stworzyć film, z którego ciekawy jest być może kwadrans. Być może należało właśnie to zrobić, skrócić ten film do kwadransa i wstawić na początek kolejnej części. Choć skoro tych filmów ma być pięć, to może w kolejnym też będzie tylko kwadrans akcji. I wiecie co jest najgorsze? I tak odsiedzę dwie godziny, żeby ten kwadrans obejrzeć. Och grzywko Eddiego Redmayne’a co ty mi robisz.
Ps: Wciąż uważam że ten film byłby o oczko lepszy gdyby wciąż grał w nim Colin Farrel. A ja takich rzeczy nie mówię często.