Są takie historie, które Hollywood opowiada w kółko. W przypadku „Narodzin Gwiazdy” opowiadamy sobie tą samą opowieść już po raz czwarty, za każdym razem wracając do tego samego problemu – kobiety która odnosi sukces, i mężczyzny którego ten sukces niszczy. Pytanie czy w 2018 roku jest to kwestia na którą możemy spojrzeć tak samo jak w 1937. Po obejrzeniu wersji Bradleya Coopera mam wrażenie, że ta historia dziś powinna się zupełnie inaczej kończyć, a może zaczynać, a może po prostu już czas o niej zapomnieć. (wpis zawiera spoilery)
Zarys wszystkich czterech „Narodzin Gwiazdy” jest zawsze taki sam. Młoda dziewczyna, z oczywistym talentem i marzeniami pragnie dla siebie artystycznej kariery. Spotyka mężczyznę (najpierw aktora, w późniejszych wersjach muzyka), zakochuje się w nim a on pozwala jej rozwinąć artystyczne skrzydła. Ona zaczyna odnosić sukcesy, on coraz bardziej popada w zapomnienie. Ona jest nagradzana, on ją na rozdaniu nagród kompromituje. Ona chce poświęcić swoją karierę dla ratowania ich związku, On odbiera sobie życie, zdając sobie sprawę, że ona się dla niego poświęca. Ona występuje ostatni raz w filmie składając hołd mężowi.
Ten schemat opowieści jest jednak czymś zupełnie innym w kinie przedwojennym, kinie lat pięćdziesiątych, siedemdziesiątych i w końcu współcześnie. Mężczyzna przed wojną, który nie mógł ścierpieć sukcesu żony – czy nawet być nazwany jej nazwiskiem – rzeczywiście mógł się jawić jako człowiek w sytuacji tragicznej czy nietypowej. Choć już wtedy dostrzegano że jego zachowanie nie jest właściwie – jednak tragedia dotyczyła głównie jego. W latach pięćdziesiątych poświęcenie kobiety dla mężczyzny, było przez widza traktowane dużo bardziej domyślnie – stąd ponownie – wycofanie się przez mężczyznę z kadru można uznać za bardziej szlachetne. Wszak skoro od kobiety wymaga się poświęcenia to jedyny sposób by ją od niego uratować to się wypisać z historii. Wersja z lat siedemdziesiątych choć już brała pod uwagę nową falę feminizmu wciąż toczyła się w świecie w którym zazdrość o kobiecy sukces niekoniecznie mogła być uznana za coś dziwnego. Mężczyzna mógł oczekiwać że żona zrobi mu tą grzeczność i nie wybije się ponad jego osiągnięcia.
W 2018 jesteśmy jednak w innym momencie. Ostatnie dekady walki o równość płci sprawiły, że dziś pewne stałe elementy historii wybrzmiewają inaczej. Mężczyzna zazdrosny o sukces żony w 2018 roku to facet zupełnie inny niż ten sprzed kilku dekad. Trudniej nam go zrozumieć, trudniej z nim empatyzować, trudniej w końcu zrozumieć jego ciągłą pretensję. To co mogło być zaskoczeniem dla bohatera sprzed dekad dla współczesnego mężczyzny powinno być oczywistością – każda osoba bez względu na płeć, z którą się zwiążesz może odnieść większy sukces niż ty. Jeśli nie umiesz sobie z tym poradzić to masz spory problem. Druga sprawa to tragiczne zakończenie. O ile przez dekady samobójstwo bohatera można było potraktować jako uwolnienie żony z pewnej sytuacji z której nie mogła się inaczej wydostać – narzucanego społecznie obowiązku poświęcenia, o tyle dziś wydaje się, że samobójstwo bohatera jest przede wszystkim odebraniem dziewczynie sprawczości. O całym przebiegu związku decyduje mężczyzna. Bohaterka absolutnie nie musi się poświęcać – jeśli tego chce – i nie jest to poświęcenie ostateczne (bo nie jest – bohaterka chce skrócić trasę koncertową, a nie rzucić scenę) – jest jej prawem. Współcześnie samobójstwo z tego powodu czytamy już zupełnie inaczej – nie ma w nim poświęcenia które jest jedynym wyjściem dla bohaterki – jest gestem który można czytać przez pryzmat domyślnej depresji bohatera, ale poza tym – wydaje się być jednak niebezpiecznym pokazywaniem samobójstwa jako romantycznego wyjścia z tragicznej sytuacji . Można się zastanawiać dlaczego bohater nie zdecydował się po prostu na rozwód. Coś co nie koniecznie było możliwe jako dobre zakończenie (czy w ogóle) w 1937 czy przyjęte w latach pięćdziesiątych, współcześnie byłoby zakończeniem gorzkim ale chyba ciekawszym, a przede wszystkim logiczniejszym. Bohater popełniający samobójstwo w 1937 roku robi to też po to by uniknąć skandalu rozwodu, bohater popełniający samobójstwo w 2018 roku funduje żonie skandal wielokrotnie przewyższający ten który towarzyszyłby kolejnemu gwiazdorskiemu rozwodowi.
Bradley Cooper – w podwójnej roli aktora i reżysera, postanowił wzbogacić historię swojego bohatera. Dowiadujemy się więcej o jego pochodzeniu, źródłach jego uzależnienia, relacjach z rodziną. Cała ta oprawa ma nam dać do zrozumienia, że kontekst zachowania bohatera jest dużo szerszy niż tylko zazdrość o sławę. Możemy to czytać jako świadome rozszerzenie roli – która ma pokazać jak kształtuje się toksyczna męskość która posyła facetów na dno. Co jest o tyle słuszne że to co było domyślnym spojrzeniem na świat w 1938 roku już takie nie jest w 2018. Ale z drugiej strony – zamienia się to w pewnym momencie w taką litanię wyjaśnień – on taki jest bo ojciec, on taki jest bo brat, on taki jest bo talent, on taki jest bo alkohol, on taki jest bo słuch, on taki jest bo narkotyki. Miliony wyjaśnień które mają nas przekonać, że tak naprawdę nie facet jest zły tylko kształtująca go kultura. I nie byłoby w tym nic złego, tylko w ostateczności dostajemy film o dość paskudnym facecie, którego wszystko usprawiedliwia. Film ma sprawić że poczujemy współczucie wobec mężczyzny którego rozwala własne uzależnienie, duma czy zazdrość. I ponownie nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie dwie sprawy. Po pierwsze – tą historię znamy na wylot, to bardzo smutne jak muzyk pije i jest niezbyt miły ale czy naprawdę tylko to umiemy opowiadać o mężczyznach? Szukając zawsze tego wyjaśnienia poza nimi, zdejmując z nich odpowiedzialność. W końcu poddanie się temu wszystkiemu – społeczeństwu, małości, zazdrości, to też jest jakiś wybór (nie tylko mężczyzny, każdej jednostki). Film zupełnie pomija że bohater trochę wybrał zanurzenie się w tym wszystkim a nawet jeśli nie wybrał – to świadomie w nim trwa (bo decyzję o zamianie trybu życia podjąć może). Po drugie – mam poważny problem z tym, że w połączeniu z historią o związku i miłości całość ma posmak takiego niebezpiecznego tłumaczenia nieprzyjemnego alkoholika przed jego bliskimi. Cały czas miałam wrażenie, że oglądam takie tłumaczenie dlaczego X pije ale nie można mieć pretensji. No więc już ten wątek w kulturze przerabialiśmy wielokrotnie – udręczonych twórców którzy są tacy delikatni że mogą wszystkich traktować jak szmaty. Może gdyby bohater nie był alkoholikiem – tylko po prostu był paskudny film nie tworzyłby takiego poczucia dyskomfortu. I ponownie jak już pisałam – alkoholizm wiele tłumaczy, ale jednocześnie nie daje ostatecznego rozgrzeszenia.
Mam też problem z wątkiem muzyki w tym filmie. Bohater spotyka dziewczynę, daje jej przepustkę do świata wielkiej muzyki. Ally robi karierę – rzeczywiście niekoniecznie na własnych zasadach, zmieniając kolor włosów, ubranie, śpiewane teksty. Grany przez Bradleya bohater ma o to do niej pretensje. Film całym sercem jest za tym, że są dwie muzyki – ta prawdziwa, którą można coś światu powiedzieć i ta sztuczna stworzona na potrzeby rozrywki, Choć argumenty bohatera mają być dowodem jego zazdrości to twórcy specjalnie zestawiają płytki tekst popowej piosenki, z głębszymi tekstami wcześniejszych piosenek. Mam z tym wątkiem problem z dwóch powodów. Po pierwsze – ponieważ reżyser i w ogóle cały film koncentruje się na mężczyźnie, argumenty bohaterki – że z tym systemem nie można wygrać jak się jest kobietą, zupełnie się rozpływają. Kiedy Ally na początku filmu mówi, że nos stanął jej na przeszkodzi do zrobienia kariery, wspaniały rockman na białym koniu tłumaczy jej że to nie nos ale lęk ją powstrzymuje. Kiedy Ally robi karierę dostosowując się do wymagań wytwórni też jest nie dobrze. I choć oboje się kłócą to przecież muzyka produkowana przez Ally jest pokazana jako gorsza i płytsza. A najbardziej wkurzające jest to, ze sama Gaga najlepiej pokazała, ze między peruką, wyzywającym strojem, skomplikowanym układem tanecznym a głębszą treścią niekoniecznie jest taka granica, jak to sugeruje film. Nie mniej – mam wrażenie, że ostatecznie twórcy może i bohatera nie lubią, ale wcale nie jest tak że nie przyznają mu racji odnośnie jakości muzyki wykonywanej przez Ally. Biedna dziewczyna powinna dorobić się jakiejś traumy i uzależnienia od alkoholu pewnie wtedy by mogła dostać tytuł prawdziwej gwiazdy.
Każdy reżyser Narodzin Gwiazdy musi zdecydować o kim bardziej będzie ta historia. O dziewczynie której kariera oznacza rozpad związku i tragedię, czy o mężczyźnie który nie jest w stanie poradzić sobie z sukcesem żony. Nie mam wątpliwości, że Cooper świadomie nakręcił film o mężczyźnie. Miał do tego prawo. W końcu dobrze opowiedziane męskie historie są potrzebne. Co nie zmienia faktu, że cały czas miałam wrażenie, że ten film zagaduje narrację Ally. Ilekroć dziewczyna podnosi głos, zostaje uciszona, naprowadzona, czy sprowadzona na „właściwą ścieżkę” przez mężczyzn. Nawet kiedy Ally pod koniec filmu przeżywa to co się stało, pojawia się mężczyzna który wyjaśni jej jaka jest właściwa narracja o jej własnym związku. Kiedy Ally na początku nie chce się wiązać z rockmenem, pojawia się ojciec który niemal będzie ją pchał w jego ramiona bo sława. Sprawczość Ally jest w tym filmie niemalże zerowa. Wszystko się z nią robi, jej dzieje, jej przytrafia. Nawet jej piosenka zostaje jej zabrana- przynajmniej częściowo przez mężczyznę. Bez pytania, co warto zaznaczyć. Jedyną zupełnie niezależną decyzją jaką dziewczyna podejmuje przez cały film jest powiedzenie spotkanemu w barze rockmanowi, że następnego dnia ma pracę i nie pojedzie z nim na koncert. Boże jakie to rozsądne. Piszę o tym bo ładnie pokazuje jak sukces kobiety w tym filmie jest tak naprawdę sukcesem mężczyzn osiągniętym poprzez talent kobiety. I tu już możemy się kłócić – czy to specjalnie jest pokazane jak bardzo kobietami w show biznesie rządzą mężczyźni, czy to jest tak bardzo film o facecie, że nic bez męskiego pierwiastka nie może się tu obyć. Ewentualnie – jak to czasem w scenariuszach bywa – ponieważ w filmie jest tylko jedna kobieta to właściwie jest oczywiste że nie może nic zrobić bez mężczyzn. Zresztą można byłoby się pochylić nad tym jak łatwo zrobić film o kobiecie bez kobiet.
Odnoszę też wrażenie, że pewne filmowe sceny stały się z czasem dużo bardziej okrutne niż byłby w oryginale. Dziś kiedy patrzymy na zachowanie bohatera wobec jego dziewczyny, a potem żony – widzimy je zupełnie inaczej niż widownia, trzydzieści czy sześćdziesiąt lat temu. W tym związku jest dużo więcej przemocy niż było wcześniej. Pouczenia dotyczące muzyki, scena przy wannie, zaręczyny czy scena na rozdaniu nagród, z racji tego, że rozgrywa się współcześnie stała się bez porównania bardziej okrutna niż pewnie byłaby we wcześniejszych wersjach opowieści. Miałam dokładnie takie samo wrażenie jak podczas oglądania Wiele hałasu o nic – w reżyserii Jossa Whedona – przeniesienie tej akurat sztuki we współczesność sprawiło, że stała się ona trudna do oglądania – bo współcześnie ubrany mężczyzna lżący kobietę, że ta nie jest dziewicą jest jednak czymś zupełnie innym niż te dwie postacie w kostiumach z epoki czy w ogóle z przeszłości. Cały czas miałam wrażenie, że ten wymiar historii trochę twórcom się wymknął. A właściwie – że świadomi tej zmiany nie umieli znaleźć zupełnie nowych ram dla historii. Co w sumie jest kluczowym problemem całego filmu.
Porozmawiajmy chwilę o aktorstwie. Mam tu problem. Nie mam wątpliwości, że Bradley Cooper bardzo chciałby dostać za tą rolę Oscara. W sumie mu się należy – zagrał artystę który zmagał się z uzależnieniem i przedwcześnie zmarł. Gdyby tylko Rami Malek go nie wszedł mu w paradę grając prawdziwego artystę to pewnie mógłby już tulić wirtualną statuetkę Oscara do piersi. Bradley nie gra źle, choć moim zdaniem – zdarzały mu się lepsze role. Dobrze wychodzi mu pokazanie takiej wiecznej nietrzeźwości – bohater nie musi pić na ekranie żebyśmy czuli od niego zapach alkoholu i przepocone ciuchy. Dobrze też śpiewa – nie trudno uwierzyć, że mógłby być popularnym, lubianym piosenkarzem u którego na koncertach w Arizonie pojawiają się tłumy. Zachwycająca jest też Lady Gaga, zwłaszcza na początku gra z taką szczerością i delikatnością, że aż chce się klaskać, że udało się jej stworzyć rolę bez ani odrobiny fałszu. Jej gra jest doskonała i w sumie nie ukrywam – aż trudno uwierzyć, że to grająca piosenkarka, bo wyczucie kamery, różnicowanie emocji, granie drobnym gestem czy zmianą tonu opanowała jakby robiła to od lat. Plus, Boże jaki ona ma niesamowity głos. Taki, że jak zaczyna śpiewać to człowiek chce z nią iść razem przez tą melodię i czuć wszystko to co ona czuje. Trochę trudno uwierzyć w filmową rzeczywistość gdzie tak niesamowity talent musi zostać wyłowiony dopiero przypadkiem. Można się nawet pokłócić czy ona nie za dobrze śpiewa jak na osobę która od lat robi to tylko amatorsko (według filmu).
Na czym polega problem? Na tym, że oni oboje moim zdaniem nie ma między nimi ekranowej chemii. A właściwie mają nie tą chemię którą powinni. W pierwszych scenach kiedy spotykają się w barze i ruszają w noc, powinniśmy czuć takie porozumienie dusz, zauroczenie, poznanie pomimo różnic klasowych, sławy, wieku. Tymczasem film zupełnie nie umie nam dać tego uczucia tak byśmy w nie uwierzyli. Bohater sprawia wrażenie nieprzyjemnie natarczywego, sama Gaga gra tak jakby była bardziej spłoszona i przerażona niż zaintrygowana. Z trudem oglądałam ten fragment filmu cały czas mając wrażenie, ze to jest dokładnie ten moment opowieści w którym bohaterka powinna jak najszybciej spławić natręta. Zastanawiam się czy gdyby tak była jakaś kobieta za kamerą wyszłoby to tak samo. Druga sprawa, to fakt, że potem ich związek – ten moment w którym możemy zrozumieć co ich łączy jest pokazany na przyśpieszeniu. Reszta to pokazywanie ich w zasadzie osobno. I tak ponieważ chemia między aktorami nie jest oczywista, wielkie uczucie które ma cementować opowieść jakoś zupełnie się nie pojawia. Jeśli to było zamierzenie, to moim zdaniem niesłuszne bo odbiera filmowi emocjonalnej głębi.
No właśnie. Emocjonalna głębia. W filmie który kręcimy po raz któryś jeśli nie umiemy zaproponować nowej historii czy zupełnie nowego tropu możemy zaproponować taki emocjonalny kop że wszystko się chowa. Ale ten film mam wrażenie zamiast emocji funduje nam pogadanki i sentencje rodem z pamiętników „Jak być bardzo męskim, ale jednak odrobinę egzaltowanym mężczyzną”. Bohaterowie mało mówią, dużo wygłaszają. Ktoś odnosi sukces, ktoś stacza się na dół. Ten kto był pierwszy jest ostatni. Sukces kosztuje (choć dłuższy rachunek wystawia się jednak kobiecie). Nie możesz jednocześnie być utalentowany i żyć w świecie, musisz czymś zagłuszyć ból, dlatego twórcy piją. O zobacz twórca pije, ale to nie jest aż taki paskudny pijak jak zwykle, bo wiecie ma swoje zdanie na temat muzyki. Może nawet przez chwilę być odstręczający ale to w sumie wielka tragedia, bo przecież to nie jest pijak tylko upadająca gwiazda. I tak dalej. Nie ukrywam – zaczynam być zmęczona tą narracją, którą serwuje się nam w różnych układach – albo sięgając po biografie, albo sięgając po fikcyjne historie. Ostatecznie zawsze mają zwyciężyć okoliczności łagodzące. I choć rozumiem, że one często zachodzą, to mam wrażenie, że w naszej kulturze wciąż trochę za często opowiadamy o cierpieniach pijących muzyków, a trochę za mało o ludziach którzy cierpią przez pijących muzyków. Za często powody są gdzie indziej (zwykle sięgamy do rodziców) i ten element wyboru – który przecież zawsze gdzieś tam się musi pojawiać, zostaje zepchnięty na trzeci plan. Tymczasem nie każdy kto miał ciężkie dzieciństwo albo jest utalentowanym muzykiem czy pisarzem zostanie alkoholikiem. To nie jest klątwa, to jest do pewnego (choć oczywiście istnieją predyspozycje i tego nie można negować – dlatego do osób uzależnionych nie powinniśmy podchodzić wyłącznie z agresją i pretensją) stopnia droga życiowa. Co więcej o ile sam alkoholizm jest chorobą, to nie wszystko może rozgrzeszyć. Pewne rzeczy jednak mogą zostać poddane ocenie (możemy rozumieć że alkoholik sam z nałogu nie wyjdzie i że do niego wróci ale jednocześnie – jeśli rani innych to nie jest zupełnie rozgrzeszony tylko samą chorobą). Może ratunkiem dla Narodzin Gwiazdy byłoby choć raz opowiedzieć tą historię naprawdę tylko z perspektywy Ally.
Na koniec zastanawiam się jak ten film mogą czytać współcześni mężczyźni. Możemy to przeczytać oczywiście jako przypowieść – zobacz ten pan był taki męski, ze się zapił, był zazdrosny i umarł bo męskość mu kazała. Problem w tym, że wydaje się, że mężczyzna z 2018 roku zabijać się nie będzie, a wskazanie mu jakichś drzwi wyjściowych z sytuacji byłoby całkiem spoko. Np. bohater się rozwodzi, bierze na siebie odpowiedzialność za swoje czyny, rozumie, że nie jest pępkiem świata. Tam gdzie narracja staje się potencjalnie najciekawsza, urywa się, i na ekranie nie ma nic poza toksyczną męskością. Jeśli ogląda to ktoś zanurzony w tej kulturze to w sumie nie jest po tym filmie tak bardzo jednoznaczne, że to samobójstwo to zły pomysł. Wręcz przeciwnie – jest tak pokazane, że spokojnie część widzów przeczyta je jako słuszne honorowe rozwiązanie. Zobacz widzu, on nie pozwolił się kobiecie poświęcić, był taki szlachetny, a teraz ona śpiewa romantyczną piosenkę – to chyba dobrze chłop zrobił co nie? Co schemat toksycznej męskości umacnia a nie mu zaprzecza. Zwłaszcza, że bohater może i jest niemiłym pijakiem ale poza tym jest fajnym inteligentnym artystą. To może jednak ma trochę racji? Mam wrażenie, że sporo jest w tym filmie konfuzji. Bo wcale nie jest takie oczywiste, że wybór bohatera został potępiony. A jeśli traktować samobójstwo jako dowód wzięcia na siebie odpowiedzialności za swoje czyny, to jest to jeszcze gorzej. W ostatnich scenach filmu znów wszystko koncentruje się na jego ego, jego uczucia, a nie na innych. Bohater nawet pod koniec nie myśli o żonie tylko o sobie, o tym jak ON jest ciężarem. Jakby zupełnie nie wiedział czym jest samobójstwo osoby bliskiej. Nawet w scenie finałowej, kiedy Lady Gaga śpiewa romantyczną balladę, film stawia w centrum bardziej jego niż ją (jego piosenka, przebitki na niego, spojrzenie w niebo – to jest dla niego, a nie o niej). Ostatecznie film trochę nie wie co chce powiedzieć facetowi z 2018. Może dlatego, że to jednak historia sprzed dziewięćdziesięciu lat. Mimo współczesnych dekoracji. To trochę smutne że uważamy, że przez te dekady faceci się zupełnie nie zmienili. Bo choć wiele elementów się nie zmieniło to jest w tym coś upupiającego, że ta historia musi się ułożyć tak samo.
Narodziny Gwiazdy kiedy pojawiły się pierwszy raz na festiwalach zostały okrzyknięte przez wielu recenzentów największym pewniakiem tegorocznego sezonu nagród. Jednak z czasem entuzjazm opadł i dziś częściej mówi się o Oscarze dla Gagi i za piosenkę (nie dziwię się Shallow jest przejmujące i doskonałe). Mam taką podłą myśl, że postrzeganie filmu zmieniło się kiedy zamiast recenzentów (którzy są głównie mężczyznami) o filmie zaczęły pisać kobiety które poszły do kina. Bo nie da się ukryć – reakcja moich koleżanek na film była drastycznie różna niż recenzentów gazetowych. Być może to jedna z tych produkcji, której odbiór naprawdę zależy od płci. Nie mniej – miałam nadzieję, że Cooper do tej opowieści o toksycznej męskości dorzuci nieco więcej współczesnej głębi. Tym czasem mam wrażenie, że tak się skupił na tłumaczeniu nam dlaczego jego bohater zachowuje się jakby był wyjęty z 1937 roku (albo z innej starszej wersji), że gdzieś mu umknęło, że ta historia wymaga nieco więcej poprawek. Kto wie może najważniejszą byłoby usiąść nad kartką i napisać ją od nowa. Zupełnie. Bo takie zupełnie współczesne Narodziny Gwiazdy by się przydały. Ale te które nakręcił Cooper są jak ławka pod moim domem. Co roku malowano ją na nowo, więc w pewnych miejscach farba odpryskiwała pokazując poprzedni kolor. Ławka była w pewnym momencie zupełnie łaciata, i taka jest historia w tym filmie – łaciata poprzednimi interpretacjami. I w wielu filmach to wzbogaca ale w filmie opowiadającym o relacjach damsko męskich w kontekście sukcesu zawodowego, właśnie te łaty sprawiają, że jest go trudno oglądać.
Wiem że film wielu osobom się podobał. Być może to kwestia różnicy doświadczeń, nastawienia, wrażliwości – nie jest to film zły realizatorsko. Nie ma w nim żadnych klasycznych błędów snucia opowieści. Cooper nie daje po sobie poznać że staje za kamerą po raz pierwszy. Tworzy film spójny, z dobrymi zdjęciami, doskonałą obsadą, i rzeczywiście spinającą wszystko w całość muzyką. To nie jest tak jak często się zdarza film którego nie sposób obejrzeć (choć Mateusz z trudem przebrnął przez scenę rozdania Grammy, bo najwyraźniej ma mniejszą odporność na takie zachowania niż ja). Ale właśnie też na tym polega mój problem. To jest film który ma wszystkie elementy które wskazują na dobry film, poza historią która sporą część widowni odrzuca, i niesamowicie frustruje. Co w sumie samo w sobie jest frustrujące bo łatwiej się ocenia źle film który na każdym etapie ma w sobie błędy niż taki, który mając wszystko by osiągnąć sukces ostatecznie zawodzi. Choć nie mam wątpliwości, że za dwadzieścia lat ktoś znów nakręci Narodziny Gwiazdy. Oby tym razem zdarł całą farbę i zaczął od nowa.
Ps: Wiem, że nie napisałam jeszcze kto wygrał Gwiezdno Wojenny konkurs. Przepraszam ale muszę znaleźć chwilę czasu. Zrobię to w następnym wpisie.
Ps2: W sumie mimo, że napisałam tak długi tekst to nadal mam wrażenie, że ten film denerwuje mnie bardziej nawet nie tym co mówi tylko jak bardzo Cooper reżyser w tym filmie kocha Coopera aktora przez co nie może nabrać realnego dystansu do poczynań bohatera.