Kiedy siadasz na sali kinowej na Avangers: Endgame to wiesz, że nie będzie to kolejny seans filmu super bohaterskiego. Nie trzeba cię przekonywać, że to koniec jakiejś ery, że wszystko co wydarzy się na ekranie będzie nieco bardziej prawdziwe i ostateczne niż zazwyczaj. Uczucie wcale nie częste, w świecie gdzie zawsze jest scena po napisach i zapowiedź kontynuacji. Ale jednocześnie takiemu seansowi towarzyszy to rzadkie podniecenie jakie pojawia się wtedy kiedy mamy nadzieję na rzeczy choć odrobinę ostateczne. I twórcy doskonale to wiedzą – wiedzą co czujemy i wykorzystują to w wielce przemyślany sposób. Poniższy tekst nie zawiera spoilerów.
Od razu muszę powiedzieć, że Avengers: Endgame mimo wielu niespodziewanych zwrotów akcji, zakrętów fabuły i niespodzianek dla widzów, jest filmem który działa na emocje na zupełnie innym poziomie niż Infinity War. O ile pierwsza część potyczki z Thanosem stawiała pod znakiem zapytania całą formułę zmagań super bohaterów i ich absolutnie pewne zwycięstwo nad złem, o tyle druga nie pozostawia złudzeń – wracamy na znane tory, gdzie trzeba pokonać zło i nie ma co dyskutować o moralnych dwuznacznościach, czy egzystencjalnych kwestiach. To co było dla niektórych najciekawsze w Infinity War – sposób myślenia Thanosa, schodzi zupełnie na drugi czy nawet trzeci plan. Centralnym pytaniem nie są tu motywacje bohaterów czy nawet motywacje ich przeciwnika. Pytanie które zadają sobie wszyscy – od widzów do herosów jest – jak pokonać przeciwnika. Z jednej strony ta klarowność konfliktu nie jest niczym nowym i powinna po tylu latach nieco nużyć. Ale jednocześnie – wspomniane we wstępie poczucie ostateczności przywraca nam tu wrażenie gry o najwyższe stawki. Poczucie, które po kilkunastu filmach o herosach którzy niezawodnie ratują świat łatwo stracić. Stąd ta wypróbowana formuła nie nuży, a fabularne zakręty sprawiają, że mamy nawet po trzech godzinach lekkie poczucie niedosytu.
Wydaje się, zresztą że twórcy ów konflikt między Avengersami a Thanosem – rozegrany na naprawdę niesamowitą epicką skalę, traktują tu trochę jako wymówkę by powrócić do swoich bohaterów i zdać sobie pytanie – jaką drogę przeszli od czasu kiedy wyczołgali się gdzieś z jaskini na środku pustyni, po raz pierwszy osłonili się tarczą, czy zamachali młotem, albo przybrali jasnozielony kolor skóry. W centrum opowieści ponownie znajdują się bohaterowie którzy tworzyli drużynę Avangersów w pierwszym filmie – ale już wiele przeszli, wiele im się przydarzyło a ich drogi życiowe bardzo się pokomplikowały. Oczywiście w głębi duszy wciąż są tymi obrońcami ludzkości którymi byli ale jednak nieco podłamanymi życiowo – takimi którzy już za wiele widzieli, by po skończonej robocie po prostu udać się na shawarmę do pobliskiego baru. Kiedy patrzymy na Thora, Iron Mana, Hulka i Kapitana Amerykę widzimy ile im się przez te ostatnie kilka lat przydarzyło i jak bardzo inni są to ludzie. Film poświęca tej przemianie sporo czasu i zadaje pytanie – czego może pragnąć heros który widział już wszystko. Jednocześnie – zupełnie na marginesie – patrząc po tylu latach na naszych bohaterów dostrzegamy jak bardzo różni się pomysł na Avangersów braci Russo od pomysłów Jossa Whedona. To naprawdę są zupełnie inni ludzie.
Jednocześnie film jest w pewnym stopniu nagrodą za wierne oglądanie wszystkich produkcji przez ostatnią dekadę. Od niewielkich smaczków, po sceny przy których widownia autentycznie klaszcze – film zbiera wszystkie te wątki i sceny, które tak bardzo chcieliśmy zobaczyć, a których z różnych powodów nam nie dawno. Z jednej strony można to po prostu nazywać fan service – czyli takim podarkiem dla wielbicieli serii, który ma ich uradować, choć niekoniecznie jest dobrze wszyty w tkankę filmu. Wielu krytyków nieprzychylnie patrzy na takie mruganie do widowni, widzą w nim najprostszy sposób na zdobycie serc fanów. Osobiście jednak mam wrażenie, że produkcja jest przede wszystkim bardzo meta komentarzem na temat natury tej serii czy właściwie całego MCU. Nie jest dla nikogo, kto śledzi doniesienia branżowe zaskoczeniem, że wiele punktów zwrotnych filmu można było przewidzieć patrząc jedynie na dalsze plany Marvela. Ale czy to czyni wszystkie te zabawne i emocjonalne sceny mniej prawdziwymi? Kiedy świat fanów i świat twórców tak się przeplata trudno powiedzieć gdzie się zaczyna zadowalanie wielbicieli a kończy autorska wizja. To jest film o bohaterach ale jest też to film o stworzonym ponad dekadę temu świecie tych bohaterów. Ja nie mam nic przeciwko temu – zwłaszcza że sami widzowie idą na film z taką autorefleksją, że wiele już lat minęło od kiedy pojawili się nieco zaskoczeni na Iron Manie.
Przy czym trzeba powiedzieć, że bracia Russo są naprawdę doskonali w opowiadaniu historii na własnych warunkach. Nie da się ukryć, że musieli być świadomi wszystkich teorii krążących po Internecie, a dotyczących tego co się w ich filmie wydarzy. To jak się z nimi rozprawili powinno być wzorcem tego jak korespondować w produkcji z widzami, a jednocześnie nie tracić integralności. To nie jest sytuacja jak w trzecim sezonie Sherlocka, gdzie twórcy tak chcieli zwieść dociekliwych widzów, że zaplątali się we własne zakręty fabuły, choć przecież mogło być podobnie. Osobiście mam poczucie, że w sumie twórcom wyszło na dobre takie podejście do sprawy – bo jednak pragnąć być krok przed widzami zaprezentowali fabułę ciekawszą niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, a na pewno taką która sprawiła że od samego początku czuje się nieco inny ciężar opowieści. Ostatecznie jednak – nie jest zaskoczeniem jeśli powiem, że największe stężenie emocji pojawia się w trzecim akcie, gdzie dzieje się to wszystko co pragniemy zobaczyć i czego się bardzo boimy. I tak właśnie okrzyki radości trochę się przeplatają z głębokim westchnieniem i otartą ukradkiem łzą. Przy czym trzeba przyznać, że aby osiągnąć odpowiedni efekt scenarzyści igrają z najbardziej niebezpieczną materią dla każdego filmowca – próbą odpowiedzenia prostej historii w możliwe jak najbardziej zagmatwany sposób.
Avengers: Endgame nie jest filmem idealnym. Trochę za wiele jest w nim scen napisanych tak, że szeleści papier. Jest też sporo scen które choć niesamowicie zabawne niewiele wnoszą do fabuły. Niekiedy w nadmiarze bohaterów można dojść do wniosku, że twórcy zapomnieli jakie relacje łączyły ich we wcześniejszych produkcjach i tylko kierują kamerę na odpowiednie twarze by przypomnieć że istnieją. Niektórzy będą tylko machać rękami na tle green screenu, a niektórzy dostaną tylko kilka dowcipnych onelinerów. Będą też sceny które zdają się istnieć tylko po to by fani się w końcu zamknęli. A także takie przy których niemal słychać boski głos producentów. „Ej ale wiecie że jesteśmy fajni?” To jest taka produkcja w której – jeśli powstrzymacie się przed czuciem wszystkich emocji na raz można znaleźć luki. Z drugiej strony – mam wątpliwości czy ktokolwiek ogląda ten film z absolutnie czystym sercem – być może osoba która nie widziała wszystkich poprzednich produkcji. Ale też chyba nie o takim widzu myśleli scenarzyści. Co ciekawe – bardzo widać po tym filmie, że to już jest producja braci Russo. Ich bohaterem jest przede wszystkim Kapitan Ameryka, ich emocjonalnym sercem jest to co dzieje się pomiędzy Kapitanem a Iron Manem. Oczywiście pozostali bohaterowie też przeżywają tu różne emocjonalne rozterki (zwłaszcza Thor ma tu nieco więcej emocji niż można by się po nim spodziewać) ale jednak centrum pozostaje tu najbardziej klasyczne – tak jakby bracia Russo pamiętali, że tak naprawdę nie piszą ostatniego filmu o Avengers ale ostatni rozdział Civil War. Do którego zaplątali się inni bohaterowie.
Jednocześnie jak zwróciło uwagę wielu widzów – to pod pewnymi względami film niesamowicie komiksowy. Sporo rzeczy które dzieją się na ekranie, w tradycyjnym klejeniu fabuł przypisane są raczej do kina klasy B. Ale nie w komiksach, które zdecydowanie bardziej rozszerzają zakres tego co może się wydarzyć, jak mogą postąpić bohaterowie i co jest tak naprawdę możliwe. Przez wiele lat Marvel odchodził od świata w którym filmy robi się dla ludzi nie rozumiejących dynamiki narracji komiksowej, aż w końcu po dekadzie, doszedł do momentu w którym może założyć, że nawet jeśli widzowie nie czytają komiksów to orientują się już na tyle dobrze, że można im zafundować taki bardzo komiksowy sposób prowadzenia fabuły. Niekiedy ma to swoje plusy – zwłaszcza gdy trzeba wywołać uśmiech na ustach zagorzałych wielbicieli, niekiedy minusy – film z jednej strony opuszcza kurtynę, nad niektórymi wątkami i pewną epoką, z drugiej, wciąż zajmuje się budowaniem świata do którego oczywiście będziemy mogli powrócić. Film jest ostatecznie bardziej drugą częścią niż samodzielną produkcją i unosząca się nad nim atmosfera końca przypomina raczej atmosferę końca ważnego sezonu a nie całego serialu.
I tu trzeba się na chwilę zatrzymać nad kwestią aktorów. Zawsze uważałam, że bogowie castingu czuwają nad filmami Marvela. Oglądając tych Avengersów miałam poczucie, że nie dałoby się tych filmów nakręcić tak dobrze, gdyby gdzieś tam lata temu nie padła decyzja by powierzyć rolę Iron Mana, stosunkowo wówczas taniemu i nieco zapomnianemu aktorowi jakim był Robert Downey Jr. To jest kurczę doskonały aktor, który sprawia, że Tony Stark w całym tym szaleństwie jest – o ile ktoś decyduje się go dobrze napisać – postacią stuprocentowo prawdziwą. Jednocześnie – aż trudno sobie wyobrazić by ktokolwiek inny grał Kapitana Amerykę. Chris Evans jest taką cudowną chodzącą prawością i moralnym kompasem. Ponownie – kiedy zdamy sobie sprawę jak bardzo Evans nie był oczywistym kandydatem do roli (jego wcześniejsze występy w filmach o super bohaterach nie powalały na kolanach) to aż trudno nie dziękować wszystkim bóstwom popkultury, że Ameryka zyskała jego szlachetne oblicze. Bo zagrać tą postać – od początku do końca uczciwie i bez przekłamań wcale nie jest łatwo. I mam wrażenie że gdyby tam w tym momencie był ktokolwiek inny niż Chris Evans to niejedno zdanie i nie jedna scena zalatywałaby fałszem.
Pewnym zaskoczeniem było dla mnie to jak wiele do zagrania miał tu Jeremy Renner – aktor który jednak od pewnego czasu pojawiał się raczej na marginesie opowieści o super bohaterach. Tu jednak – w imię powrotu do oryginalnej ekipy przesunięto go nieco na pierwszy plan. I dobrze zrobiono, bo to porządny aktor, który wiele potrafi pokazać i jeszcze nam coś o swoim bohaterze powiedzieć – coś czego może wcześniej nie wiedzieliśmy. Niestety nie da się tego samego powiedzieć o Scarlett Johansson jako Czarnej Wdowie – moim zdaniem najsłabiej napisanej postaci – z tych głównych. Niby mamy tu mieć emocjonalną głębię, ale jakoś aktorka nie umie nam pokazać postaci, której emocje bardzo by nas ruszały. Natomiast Mark Ruffalo sprawia wrażenie jakby się przez cały film doskonale bawił, co o tyle smuci, że to fenomenalny aktor dramatyczny i chyba byłoby lepiej gdyby dano mu więcej dramatu. Zwłaszcza, że wątki akurat na to pozwalają. Nie zawodzi natomiast Paul Rudd. Choć przyznam, że od jego dobrej gry wciąż odwodziła mnie refleksja że naprawdę nie ma mowy żeby ten facet miał 50 lat. Serio Paul strzeż się dnia kiedy znajdziemy twój portret. Na samym końcu trzeba pochwalić Chrisa Hemswortha któremu przyszło tu grać nieco inaczej niż zwykle i wyszło mu to naprawdę dobrze.
Avengers: Endgame to film który został napisany w bardzo prosty sposób. Miał wzbudzić emocje. Zachwyt, rozbawienie czy ostatecznie smutek. Emocje na najwyższej nucie bo ostatecznie – tyle lat nas przygotowano na moment kiedy stanie się coś o takiej wadze jakiej dotychczas jeszcze nie było. To scenarzystom się udało. Można oczywiście rozkładać film na części pierwsze – co pewnie zdarzy się w niejednej dyskusji, wskazując na jego luki fabularne czy nadmiar wątków – ale jednocześnie nie da się ukryć że jako produkt mający budzić silną reakcję emocjonalną film się sprawdza. Trochę w tym zasługa samych braci Russo trochę tych kilkunastu lat budowania przywiązania do bohaterów – nawet drugo czy trzecio (albo i czwarto) planowych. Ostatecznie jednak – co może być dla wielu zaskoczeniem, można dojść do wniosku, że w tym morzu emocji ginie główny konflikt, który przesuwa się na drugi plan, bo przecież wiemy, że nie o walkę dobra ze złem tym razem chodzi. I to jest pewien błąd jeśli spojrzymy na Avengers jako na niezależne dzieło filmowe. Tylko chyba nie tak należy patrzeć na ten film. A przynajmniej mam wrażenie, że niekoniecznie nakręcenie jak najlepszego filmu było tu celem. Celem było nakręcenie filmu najlepszego dla wielbicieli Marvel Cinematic Universe. I mogę się mylić ale moim zdaniem się udało.
Ostatecznie kiedy siedzisz na sali kinowej dociera do ciebie, że tak naprawdę nie ma znaczenia, że to tylko aktorzy w kostiumach na green screnie. Że nie przeszkadzają ci dziury w fabule albo fakt, że pod względem wizualnym nie zaprezentowano ci tu niczego nowego. Gdzieś tam w sercu czujesz, że to co dzieje się z bohaterami dzieje się naprawdę. Bo przecież wszystkie emocje które czujesz, które czułaś przez te ostatnie lata są prawdziwe. To jest ten moment w którym łapiesz się na tym jak bardzo przywiązanym można być do świata który nie istnieje, jak cudownie magia kina zamienia to co nie istniejące na to co prawdziwe. Nie jest to odkrycie nowe, ani też nie ograniczone do Marvelowskich filmów. Ale kiedy orientujesz się, że to jednak tak bardzo działa to nie sposób się nie zadumać nad tym jak cudowną istotą jest człowiek, że może sobie coś zupełnie kosmicznego wymyślić a potem ronić nad tym prawdziwe łzy.
Jak może wiecie – albo właśnie się dowiadujecie – lubię końce. Lubię rzeczy ostateczne, lubię napisy końcowe. Choć początki są ekscytujące, a środki dają najwięcej możliwości to dopiero pod koniec można odpowiedzieć na pytanie – czy było warto. Patrząc na drogę, którą przebyli bohaterowie, ale też na to jak między tymi filmami się zmienili i dorośli do swoich nowych super wcieleń, muszę powiedzieć, że było warto. Te dziesięć lat doskonałej zabawy okazało się jednak także dekadą oglądania przemiany tych najbardziej stereotypowych herosów, w postacie nieco bardziej zniuansowane, i nieco dalsze od kart komiksu. Co więcej patrząc na to podsumowanie nie mam wątpliwości, że wciąż będzie warto wracać do kina. Siedzieć przez te wszystkie godziny i obowiązkowe napisy końcowe. Ostatecznie bowiem jak mówił nasz rodzimy bohater „Coś się kończy, coś się zaczyna”.
Ps: Ten wpis nie ma spoilerów więc nie mogę w nim omówić moich ulubionych scen, dowcipów i mrugnięć do widza. Ale nie bójcie się – taki spoilerowy tekst pojawi się w ten weekend. I stąd moja prośba by nie zostawiać spoilerów w komentarzu pod tym tekstem. Można pisać ogólnie o swoich emocjach ale spoilery zostawmy na komentarze do tekstów spoilerowych gdzie będziemy omawiać szczegóły fabuły. Byłabym bardzo wdzięczna za takie podejście.