Całe życie moja matka tłumaczyła mi że z terrorystami się nie dyskutuje. I co? Dziś o godzinie 7:10 rano musiałam pertraktować z terrorystami, bo przecież matka obiecała obudzić mnie o 7:15. Czy wy rozumiecie ten akt terroru jakim jest budzenie człowieka pięć minut wcześniej? Człowieka, którego połowa ciała właśnie zaczęła się zsuwać z łóżka wraz z wędrującym materacem? I cóż z tego, że wcześniejsza pobudka została spowodowana doskonałymi warunkami do wycieczki. Są pewne rzeczy, których się nie robi.
Najwyraźniej moja poranna tyrada odnośnie tego jak bardzo nie budzi się ludzi pięć minut wcześniej zmiękczyła serce matki bo zgodziła się pójść ze mną pod Morskie Oko. Choć może serce matki zmiękczyło żebro, które pawie na pewno jest obite a nie złamane. Ewentualnie matka sobie naciągnęła mięsień. Albo coś jeszcze. Ostatecznie może należałoby to zdiagnozować, ale ponieważ jak sama twierdzi oddycha dobrze to pozwalam jej udawać że jest niczym komandos sił specjalnych nie okazujący bólu. Choć myślę, że komandosi mają w sobie jednak więcej łagodności niż moja matka w Zakopanem. Pewnie nie budzą kolegów wcześniej.
Moja ochota na wycieczkę do Morskiego Oka brała się z kilku powodów. Po pierwsze – to jest moja ulubiona wycieczka, którą ostatnim razem robiłam kilka lat temu a i to nie do końca bo skręciłyśmy po drodze na Pięć Stawów. Po drugie – rozzuchwalił mnie wrzesień i wizja podejścia asfaltową drogą bez konieczności wymijania poganianych wycieczek szkolnych, znudzonych nastolatków i biednych zapłakanych dzieci w wieku podstawówkowym. Wszystkie te dzieciaki męczyły się teraz w szkołach co pozwalało mieć nadzieję, że na szlaku będzie po prostu luźniej. Na koniec muszę przyznać, bez bicia, że wyjeżdżając na zaledwie kilka dni niekoniecznie mam ochotę testować pełnię swoich możliwości, wolę pochodzić niżej, zmęczyć się mniej i nie doprowadzić swoich nóg do stanu nieużywalności. Kontuzja matki jest wielkim sojusznikiem tego mojego planu.
Jeśli chodzi o plusy września to muszę przyznać, że z każdą minutą utwierdzam się w przekonaniu, że chyba już nigdy więcej nie przyjadę w góry w sezonie. Wrzesień nawet słoneczny wyróżnia się bowiem brakiem upałów, a nawet potrafi orzeźwić tym wczesnojesiennym wiatrem, który przypomina, że zaraz tu wszędzie będzie zimno, i zniknie intensywna zieleń, a mróz będzie szczypał policzki. Ten wiatr który wieje lekko i każe założyć bluzę, niesłychanie ułatwia chodzenie, a jednocześnie trochę pogania do szybszego chodu. Tak jakby jesień nie miała się zacząć za kilka tygodni ale już zaraz, pomiędzy kolejnymi kilometrami. To najlepsza pogoda na chodzenie w górę, bo człowiek już nie marznie ale jeszcze się nie zgrzewa, zaś umysł każe się tylko cieszyć, że ów wiatr nie przypomina o jesieni w drodze do szkoły czy na uczelnię.
Choć droga do Morskiego Oka kojarzy się z najgorszymi obyczajami turystów i z masowym parciem w górę (co nie dziwi, bo jest to szlak nazwany tak dość szumnie – to po prostu szosa pnąca się w górę dość łagodnymi zakrętami) to jednak nie da się ukryć, że po drodze jest po prostu przepięknie. Ponieważ startuje się dość wysoko i idzie się w głąb gór – mając z boku wzniesienia w Polsce i na Słowacji, to odnosi się wrażenie, jakby szło się w samo serce Tatr, zostawiając wszystko za sobą. Szczyty które górują na horyzoncie robią wrażenie z daleka, ale im bliżej jest się wniesień tym bardziej nie sposób oderwać oczu. Głównie dlatego, że dopiero patrząc na góry, człowiek zdaje sobie sprawę, jak niesamowicie żałosne i niewielkie jest wszystko co wnosimy jako nasze ludzkie budowle. Choćbyśmy się nie wiem jak starali nie potrafimy zbudować góry. Ani niczego równie wspaniałego.
Oczywiście te wszystkie rozmyślania snułam kiedy matka parła do przodu tempem które wskazywało, że pragnie zdobyć jakąś odznakę za najszybsze wejście na górę z kontuzjowanym żebrem. Jeśli takie przyznają proszę nam jedno przysłać pocztą. Zresztą mierzenie czasu na tej trasie jest niesłychanie proste. Choć zarząd parku zawsze informuje na znakach ile jeszcze do końca szlaku, to droga do Morskiego Oka, jest podzielona także na odcinki toaletowe. Innymi słowy przy każdej toalecie po drodze napisano ile jeszcze do następnej. Ów toaletowy podział odcinka wydaje się metodą genialną – głównie dlatego, że człowiek zawsze zapamiętuje ile mu jeszcze zostało do kolejnej możliwości skorzystania z uroków toi toia a do tego, czasem nawet potrafi z tego powodu przyśpieszyć kroku. Zupełnie nie rozumiem czemu nie stosujemy tego sposobu mierzenia odległości wszędzie. Czy nie byłoby rozsądne gdyby wyruszając na wyprawę mierzyć ją nie ilością kilometrów ale ilością obecnych po drodze toalet? Wszak dziesięć kilometrów z jedną toaletą po drodze to zupełnie co innego niż te same dziesięć kilometrów z pięcioma toaletami. A bez toalety to już w ogóle. Także tempo przebycia tych trzech odcinków potrafi być drastycznie różne. Ten ostatni niektórzy potrafią przebyć w całości biegiem.
Samo Morskie Oko, nawet otoczone dziesiątkami turystów jest miejscem absolutnie zachwycającym. Niewiele więcej umiem powiedzieć, bo jak zwykle z górskimi widokami jest tak, że kiedy się na nie patrzy to ma się uczucie, że to właśnie jest ten moment w którym absolutnie nie ma się zdolności by napisać jakie to wszystko jest. Być może właśnie dlatego, że nikt tego nie zbudował i nie wymyślił, tylko po prostu jest w całej swojej naturalnej okazałości i urodzie, którą potem nieudolnie staramy się odtworzyć. Jednak żadna sadzawka naszej fontanny nie będzie miała takiej idealnej perfekcji jak zielona, ocieniona szczytami gór tafla jeziora. Można więc tylko patrzeć i ewentualnie zazdrościć okolicznym kaczkom że mają te widoki na co dzień. Choć może jak jest się kaczką to jest to rzecz mniej poruszająca. Oczywiście takiego samego uroku i urody nie ma schronisko przy Morskim Oku oblepione turystami ze wszystkich krańców świata. Bo jest tu istna wieża Babel. Najwyraźniej ktoś za granicą się wygadał i teraz wszyscy chcą zobaczyć jakie to miejsce jest piękne.
Nasi sąsiedzi przy wielkim drewnianym stole, byli jednak Polakami, co dało się poznać po tym że pan Euzebiusz przeczytał cały rozdział o Morskim Oku, na głos, z przewodnika Nyki. Po czym do stolika wróciły dwie panie, którym pan Euzebiusz ponownie przeczytał ów rozdział. A potem – najwyraźniej uznając, że powtórka dobrze robi pamięci, zaczął powtarzać pewne fakty z tego rozdziału na głos. Cóż.. jakbyście kiedyś byli ciekawi jakie treści można znaleźć w przewodniku Nyki o Morskim Oku to znam ten rozdział niemal na pamięć. Nie mniej pan Euzebiusz nie wpłynął na nas tak jak pani obok która jadła schabowego. Zapach tego schabowego połączył mnie i matkę w jednym pragnieniu by zjeść dokładnie to samo. Niestety w schronisku, kolejka była tak duża, że można było spokojnie założyć, że my schabowego zahaczymy gdy spadnie pierwszy śnieg. Zostało nam wiec tylko jedno, schować zachwyty do kieszeni i niemal biegiem ruszyć w dół, ku cywilizacji i kotletom.
Tempo jakie przybrałyśmy motywowane było głównie kotletem ale nie ukrywajmy, wymijanie głośnych, dowcipkujących i śmiejących się grup ludzi też nas motywowało. Nie wiem dlaczego ale ja i moja matka nie trawimy ludzi, którzy w górach śmieją się głośno i irytująco. A właściwie gorzej – rechoczą. To jedna z tych rzeczy, która sprawia, że matka Zwierza nie mogłaby mieć kijków trekkingowych. Jestem absolutnie pewna że z lubością wbijałaby ich ostre końcówki w łydki zbyt wesołych turystów. Główką od kijka dawałaby zaś po głowie wszystkim którzy robią sobie zdjęcia w poprzek drogi. Przy czym muszę zaznaczyć, że większość ludzi których mija się na drodze – zwłaszcza tak specyficznej jak ta, jest ubrana całkiem górsko i porządnie, a do tego zachowują się jak najlepiej. Tak więc nie pałamy nienawiścią do ogółu turystów. Choć jednocześnie, kiedy koło czternastej minęła nas na drodze dziewczyna w letniej sukience poczułyśmy się trochę zaskoczone. Zwłaszcza, że szła niezłym tempem, z miną która niemalże sugerowała, że to ona ubrała się właściwie a my wszyscy wygłupiamy się idąc po tym asfalcie w butach za kostkę.
Ostatecznie droga skończyła się jak zwykle nieco niespodziewanie (droga do Morskiego Oka tak ma – wydłuża się i skraca na niektórych odcinkach w sposób trudny do przewidzenia), a myśmy dopadły do busa i ruszyły do Zakopanego. Tam udało się nam usiąść w knajpie serwującej pięć różnych rodzajów kotletów i w końcu zjeść schabowego. Przy czym żadna z nas za schabowym nie przepada. Ale czasem… czasem człowiek naprawdę musi. Potem powróciłyśmy do hotelu PRL. Ten nie przestaje nas zaskakiwać. Np. w toalecie pod schodami (z której korzystamy zwykle wtedy gdy po śniadaniu wyprawa na trzecie piętro wydaje się nieco zbyt dużym wysiłkiem) można zapalić światło, ale ponieważ coś w świetlówce nie styka człowiek ma do wyboru – albo ciemności albo dyskotekowe migające światło, które może przyprawić o atak epilepsji. Jak sami rozumiecie nie jest to łatwy wybór. Choć gdyby dodać do tej świetlówki jeszcze muzykę to hotel mógłby się chwalić własną dyskoteką.
Wieczór przebiegałby pewnie już zupełnie spokojnie i bez żadnych zawirowań gdyby nie fakt, że matce na czytniku nagle przestało działać Legimi. Sytuacja w przypadku większości osób byłaby mało tragiczna, wobec faktu, że oprócz książek z Legimi mama ma na czytniku około tysiąca ebooków, ale musicie zrozumieć – matka Zwierza czuje że ma przy sobie za mało książek jeśli jej czytnik nie ma objętości biblioteki Aleksandryjskiej. Musicie wiedzieć, że Zwierz tak naprawdę nie boi się swojej matki. Chyba że nie działa jej czytnik. Wtedy matka Zwierza zamienia się w osobę której… cóż nie chcielibyście spotkać w ciemnej uliczce. Na całe szczęście liczne resetowanie, łącznie i przywracanie ustawień fabrycznych sprawiło, że czytnik znów działa. Trochę spokojniej kładę się spać. Choć kto wie co przyniesie jutro.
Ps: Matka zaakceptowała, ale stwierdziła że następny wpis ma być ponury bo ona się nie może śmiać.
Ps2: Po powrocie do hotelu dowiedziałam się, że przez jakiś czas byliśmy śledzone przez czytelniczkę tych wpisów! Pozdrawiamy!