Jedną z podstawowych nauk jakie wyniosłam ze szkoły, a właściwie z obserwacji rówieśników, było że nie należy być „za bardzo”. Za bardzo biednym, za bardzo bogatym, za bardzo wysokim, za bardzo niskim, za bardzo chudym, za bardzo grubym, za bardzo towarzyskim, za bardzo zamkniętym w sobie, za bardzo wygadanym, za bardzo borykającym się z problemami z nauką. Za bardzo innym. Za bardzo wyjątkowym. Za bardzo sobą.
W szkole każdy chciał być medianą – jednostką dokładnie w środku populacji, niczym za bardzo się nie wyróżniającą. To idealna pozycja, która pozwalałaby przetrwać edukacyjną ścieżkę bez większego uszczerbku na zdrowiu i psychice. Co oczywiście było nie możliwe. Nikt nie był wystarczająco żaden, wszyscy byliśmy pod jakimś względem „za bardzo”. Bo ludzie są różni. Gdybyśmy się może wtedy więcej o tym uczyli nasze późniejsze życie nie polegałoby głównie na odgruzowywaniu swojego mózgu z pragnienia bycia jednostką bez żadnych nadmiernie rozwiniętych cech specjalnych.
Oczywiście w każdej klasie są lepiej przystosowani, doskonale manewrujący pomiędzy niebezpiecznymi wydmami, wyróżniania się ponad przeciętność. Niektórzy, zwłaszcza ci, których wyróżnia dodatek uroku osobistego, zaczynają przekonywać innych że to oni stanowią pożądany wzór normalności. Inni, obdarzeni grubą skórą, nie zauważają, że ich odchyły od „normy” kogokolwiek denerwują. Jeszcze innych napędza podszyta leciutką pogardą ambicja – skoro już nie można być „normalnym” trzeba być lepszym. Są też tacy którzy z problemem że ludzie są różni poradzą sobie śmiechem – obracając w żart każdy przytyk.
Większość jednak przyjmuje w wieku nastoletnim podstawową strategię obronną polegającą na umiejętnym kamuflażu. Młodzi ludzie zamieniają się w grupę egzotycznych kameleonów, z tym że wszyscy zaczynają wyglądać tak samo. Lubić te same rzeczy. Nosić podobne ciuchy. Rygorystycznie trzymać się mody, nawet jeśli wszystkie dziewczyny w klasie mają tak podobne plecaki że ich pomylenie jest tylko kwestią czasu. Rzecz jasna tu też znajdzie się zawsze jakaś grupa wyzwolona, która będzie się buntować przeciwko barwom ochronnym. Ci jednak narażają się na to, że pierwszych ich dostrzegą drapieżniki. Stąd tylko jednostki najbardziej uparte decydują się, że nie zepną włosów tak samo, nie założą najmodniejszych trampek i podziękują za kolejny identyczny szalik.
Metoda znikania jest tak dobra, że niektórzy stosują ją potem do końca życia. Inni, wyzbywają się jej powoli, niekiedy dopiero kilka dekad później uświadamiając sobie, że drapieżniki dawno się rozpieszchły a oni wciąż udają szarą skałę czy jakiegoś zeschniętego badyla tylko po to by nie zwrócić na siebie uwagi. Niektórzy coś z tym zrobią, inni będą żyli w poczuciu strachu, przed tym co może się zdarzyć gdy pokażą światu jak bardzo są „za bardzo”. Będą drżeć, że jakaś paskudna „norma” nawet teraz lata po zakończeniu edukacji ich nie przyjmie. Więc siedzą tacy zlęknieni, próbując udawać, że człowiek może naprawdę nie posiadać żadnych znaków szczególnych.
A przecież może być inaczej. Kiedy mówi się o Tęczowym Piątku, ludzie przede wszystkim dyskutują o prawie rodziców do decydowania czy ich dziecko usłyszy o istnieniu mniejszości seksualnych. Ale to przecież nie chodzi tylko o to, by uczyć dzieciaki że seksualność jest spektrum na którym oni i ich rówieśnicy mogą się różnie określać. To przede wszystkim nauka o tym, że oni i ich rówieśnicy są różni. Różnorodni. Nauka, że nigdy wszyscy nie będą dokładnie tacy sami, i wręcz nie ma nic zdrowego w szukaniu sposobu na to by się nie różnić. Nauka o tym, że inne jest tuż obok i nie należy się tego bać, co więcej – że nie świeci w ciemności. Że ta mityczna „norma” w którą wszyscy muszą się wpisać, jest tylko kulturową koncepcją.
Tęczowy piątek to tak naprawdę początek roboty. Dzieciaki byłby dużo szczęśliwsze, gdyby takich piątków było więcej. Nie tylko o mniejszościach seksualnych. Ale także o kwestiach związanych ze wszystkimi innymi różnicami pomiędzy ludźmi. Czy nie byłoby super gdyby raz w miesiącu, szkoły poświęcały dzień by uczyć dzieciaki, że każdy jest w jakimś sensie „za bardzo”, że każdy jest inny, że to w jakim domu się wychowali może nie być oczywiste dla ich kolegi z klasy, że to co uważają za oczywiste w odniesieniu do religii, rodziny, koloru skóry, orientacji seksualnej, wcale nie musi być oczywiste. Że każdy ma swoją własną kolekcję wyjątkowych cech, historii, możliwości, i perspektyw. Czy nie byłoby dzieciakom po prostu lżej. Czy nie byłaby to piękna wizja, w której nie musimy potem odgrzebywać młodych dorosłych czy starszych dorosłych spod nawału kompleksów, uczucia lęku i strachu. Kto by miał na tym stracić?
Dla mnie Tęczowy piątek jest inicjatywą która powinna być początkiem. Początkiem wprowadzania do szkół, inicjatyw otwierających młodych ludzi, na to jak bardzo różnorodny i wspaniały jest świat w którym będą żyć, jak wiele mają dróg, jak wiele możliwości ale też jak wiele problemów. Inicjatyw które może skończyłby z lękiem, że będzie się za bardzo. A dały radość z tego, że się po prostu jest. Myślę, że jako dorośli ludzie, pragnący szczęścia młodych, mamy wobec nich obowiązek. Jak najmniej strachu. Jak najwięcej bezpieczeństwa. I aby wypełnić ten obowiązek musimy im opowiedzieć o świecie. Tak by go rozumieli i się go nie bali. Inaczej do końca życia mogą udawać granit. Nawet jeśli są diamentem