Trzeci sezon „Crown” to jednocześnie kontynuacja historii Elżbiety II ale też w pewnym stopniu zupełnie nowe rozdanie. Nadchodzą nowe czasy, pojawiają się nowe postacie i co ważne, nowa obsada. Niby wciąż czuć że oglądamy ten sam serial ale jednocześnie nie da się ukryć – budzi on nieco inne emocje. Bo i historia bliższa ale też decyzje podejmowane przez bohaterów stają się coraz bardziej kontrowersyjne.
Od razu zacznę od wymiany obsady bo wydaje mi się, że zmiana aktorów jest nawet bardziej wyraźną różnicą niż zmiana tonu opowieści. Piękną i delikatną Claire Foy zastąpiła w roli Elżbiety II Olivia Colman. Nie ukrywam, że uważam jej rolę za doskonałą, bo przypadła aktorce niewdzięczna funkcja, zmiany naszej postawy względem królowej. O ile w pierwszych sezonach oglądaliśmy młodą dziewczynę, która próbowała jakoś uporządkować swoje życie i odnaleźć się w roli władczyni, o tyle tu widzimy już dojrzałą kobietę z dorosłymi dziećmi, która nie tyle szuka swojego miejsca ale doskonale je zna, może nawet zbyt dobrze. Colman wcale nie gra królowej przyjemnej czy miłej. Wręcz przeciwnie – jest tu sporo nieprzyjemnych momentów, które udowadniają jedno. – oglądamy nie tyle życie niezwykłych ludzi, ale życie bardzo zwykłych ludzi w niecodziennych okolicznościach. Królowa Olivii Colman, jest władczynią która doskonale zdaje sobie sprawę, że byłaby zdecydowanie szczęśliwsza jako mieszkająca na wsi, hodowczyni koni, i kobieta od której niewiele zależy. Elżbieta Colman jest na tyle inteligentna by zdawać sobie sprawę z pewnych ograniczeń i na tyle ograniczona by nie widzieć, że raz wypracowane metody nie będą się zawsze sprawdzać.
Zupełnie inną energię niż Matt Smith wnosi do serialu Tobias Menzies. Matt Smith grał księcia Filipa wyśmienicie ale w zgodzie z pewnym znanymi tropami, nadpobudliwego męża swojej żony, nie mogącego pogodzić się z tym, że całe życie przyjdzie mu grać drugie skrzypce. Menzies gra niezbyt przyjemnego faceta w wieku średnim, który jest w pełni świadom, że nie zrealizuje swoich ambicji i będzie prawdopodobnie do końca życia człowiekiem, który odwiedza miejsca tak ciekawe jak pracownia protez dentystycznych. Odcinek w którym poruszony lądowaniem na księżycu szuka sensu i celu, jest doskonałym przykładem jak nawet z dość antypatycznej postaci można zrobić symbol dużo bardziej uniwersalnych uczuć i tęsknot. Bo nie da się ukryć, że jego spotkanie z młodymi i w sumie dość nudnymi astronautami jest wręcz bolesne. Miał dowiedzieć się kim są ludzie, którzy osiągają wielkość i mają w życiu cel, a dostaje trzech zakatarzonych młodzieniaszków, którzy mogli zrobić, to co zrobili, bo jeszcze nie dopadły ich wątpliwości wieku średniego. To zresztą jeden z najinteligentniejszych odcinków o kryzysie egzystencjalnym jaki widziałam w telewizji. Niesłychanie podoba mi się też chemia pomiędzy Olivią Colman a Tobiasem Menziesem – choć serial nigdy nie przekraczał granicy prywatności przedstawianych bohaterów, widać po ich wspólnych scenach, że mimo wszystkich różnic mamy do czynienia z bardzo kochającym się małżeństwem. Menzies sprawił, że ten związek przestał wyglądać tak jednostronnie – co było pewnym elementem relacji Foy i Smitha gdzie zawsze czuliśmy, że ona kocha go trochę bardziej niż on ją.
Kolejnym nabytkiem serialu jest Helena Bonham Carter jako księżniczka Małgorzata. Przyznam szczerze, że bardzo bałam się tej roli w wykonaniu sławnej brytyjskiej aktorki. Bałam się że Bonham Carter przeszarżuje. Tymczasem udało się jej coś wręcz przeciwnego – wątek księżniczki Małgorzaty mimo, że w niektórych miejscach ociera się o bolesny schemat pokazywania „tej drugiej” zyskuje na atrakcyjności właśnie dzięki doskonałej grze Bonham Carter która pokazuje istniejącą w Małgorzacie sprzeczność. Z jednej strony to wolny duch, z drugiej osoba która chętnie przejęłaby na siebie obowiązki siostry, czując że jest do tego bardziej stworzona, i ma w sobie energię której coraz bardziej kostyczna Elżbieta nigdy z siebie nie będzie w stanie wykrzesać. Relacje między siostrami wydają się zresztą w tej odsłonie dużo ciekawsze niż wcześnie bo oparte są o gorzką świadomość, że Korona niszczy każde życie którego dotknie.
No właśnie oglądając ten trzeci sezon miałam po raz pierwszy rażenie, że scenarzysta zdecydował się ujawnić nam w pełni dlaczego serial nazywa się „Korona” a nie „Królowa”. Elżbieta choć nadal stanowi centralną postać jest jednak przede wszystkim wyrazicielką woli korony, ta zaś ma wobec wszystkich członków jej rodziny własne plany. Doskonale widać to przede wszystkim po wątku księcia Karola, młodego człowieka, który z zazdrością patrzy na zwykłą rodzinę, w której dzieci są odprowadzane do łóżka przez oboje rodziców. Odcinek poświęcony Karolowi chyba najbardziej koncentruje się na powinnościach przyszłego władcy, pokazując jak wiele życiowych ambicji trzeba po drodze porzucić w imię wyznaczonych przez urodzenie obowiązków. Nie jest chyba przypadkiem, że to właśnie Karolowi scenarzysta wkłada w usta słynne zdania z monologu Henryka IV o ciężarze głowy na której spoczywa pusta korona.
Ciekawa jest zresztą ta sugestia, że Karol jest bardziej spadkobiercą odsuniętego od tronu wuja niż swojej matki. Scenarzysta pisze tu młodego księcia jako buntownika (rzeczywiście miał taką opinię zanim wszyscy zaczęli go traktować jako nieco nierozgarniętego osobnika z dziwnymi poglądami na homeopatię) który zostaje wepchnięty w swoją rolę, przez rodziców (a właściwie przez matkę) która nie jest w stanie zrozumieć zmieniających się czasów. Elżbieta powoli zaczyna stawać się tu swoim największym wrogiem a niemal z pewnością największym wrogiem swojej rodziny. Zresztą skoro przy rodzinnych wątkach jesteśmy, to dość poruszający jest ten dotyczący dwóch zupełnie różnych postaci czyli Lorda Mountbattena i matki księcia Filipa, księżniczki Alicji. Mountbatten jest typowym przedstawicielem arystokracji przekonanym, że wolno mu więcej – i jest gotów postępować niezgodnie z konstytucją. Elżbieta przywołuje go do porządku, ale jednocześnie ujawnia nam coś co przecież o arystokracji wiemy – to niekoniecznie są ludzie pracujący z dobrego serca dla „ludu”. Kontrastową postacią jest tu paląca papierosa od papierosa księżniczka Alicja. Żyjąca z dala od pałacu prawosławna zakonnica, która wydaje się być najlepszym dowodem na to, że urodzenie się w rodzinie wysoko postawionej niekoniecznie gwarantuje szczęście. Prędzej sesje u doktora Freuda. Alicja jest trochę marzeniem o innej arystokracji, takiej która swoje lśniące od diamentów dobra sprzedaje w służbie innym. Serial nie pozostawia jednak wątpliwości – w pałacu Buckingham nie mieszkają osoby nadzwyczaj szlachetne. Raczej głęboko dysfunkcyjna rodzina, która niekoniecznie jest najciekawszymi kompanami do oglądania telewizji.
Ciekawe jest podejście w tym odcinku do wydarzeń historycznych. Można odnieść wrażenie, że tym razem scenarzystom bardziej zależało na prywatnych i duchowych rozterkach rodziny królewskiej stąd nad wieloma wydarzeniami serial przeskakuje. Jednym z nielicznych które odtwarza bardzo dokładnie jest pojawiająca się w trzecim odcinku koszmarna katastrofa górnicza w niewielkim walijskim miasteczku Aberfan. To co w odcinku porusza to nie tylko doskonałe odtworzenie atmosfery wokół tragedii, i poczucia dojmującej straty, ale także – takie zaznaczanie momentu w którym zmienia się rola monarchii. Oglądając odcinek Aberfan, w którym Elżbieta nie chce przyjechać na miejsce wypadku bo królowa nie odwiedza takich przestrzeni, tylko przyjeżdża już po wszystkim co szpitala, przypomniała mi się wizyta Elżbiety II w Londynie po pożarze wieży Grenfell. Kilka lat temu premier Teresa May odmówiła pojechania na miejsce wypadku twierdząc że nie pozwalają na to warunki bezpieczeństwa. Następnego dnia pod wieżą pojawiła się królowa by ściskać wyciągnięte dłonie ocalonych, i pogratulować strażakom. Myślę, że jeśli zaszła jakaś zmiana w myśleniu jakie jest miejsce monarchii w obliczu tragedii, to zmieniło się właśnie wtedy w Aberfan. Poza tym już na marginesie – to fenomenalnie nakręcony, bardzo poruszający odcinek, który trochę tłumaczy po co ludziom pogrążonym w żałobie potrzebna jest jakakolwiek królowa. Jednak poza tym – i powracającymi kwestiami robotniczych strajków, jedynym tak szeroko rozpoznawalnym momentem historycznym, który chce nam zaproponować serial jest lądowanie na księżycu, choć i ono jest pokazane przez pryzmat emocji księcia Filipa. Jednocześnie już nad tym sezonem zaczyna się unosić duch wydarzeń, które będą decydujące dla monarchii. Karol poznaje Camilę (jeszcze nie Parker- Bowes) i spotyka się z oporem ze strony rodziny. Patrząc na bohaterów już widzimy, że są na dodrze która doprowadzi do rodzinnej tragedii. Co więcej, głównie dlatego, że Elżbieta ignoruje to co jej samej dało sporo szczęścia – możliwość wybrania sobie na życiowego partnera tej osoby, która cię interesuje i do której coś czujesz.
Twórca serialu Peter Morgan, który przecież wcześniej napisał „Królową” wydaje się bardziej niż trochę zafascynowany tym co doprowadziło do takiego a nie innego rozwoju wypadków w latach dziewięćdziesiątych. Oglądając serial mam wrażenie, że podrzuca nam tropy i szuka wszystkich korzeni złych życiowych decyzji. „The Crown”, które zaczynało się niemal jak laurka wobec władzy królewskiej powoli staje się analizą funkcjonowania dysfunkcyjnej rodziny, oderwanej od rzeczywistości, i chyba nie do końca świadomej że wokoło wali się życie obywateli, którzy właśnie spotykają się z największą powojenną zmianą w ich życiu. Młoda królowa była twarzą nowych powojennych czasów, nieco starsza królowa zaczyna się powoli od rzeczywistości za oknem odklejać.
Jednocześnie to chyba pierwszy sezon w którym można było tak wyraźnie poczuć, pewien dyskomfort – nie tylko dlatego, że z młodszym pokoleniem bohaterów scenarzyści poczynają sobie dużo odważniej (w przypadku królowej wciąż jednak widać, że uważają że nie wypada się monarchini wpraszać do sypialni) ale też, co wydaje mi się, mamy tu jednak coraz więcej licentia poetica. Ponieważ przysłuchujemy się już bardzo prywatnym rozmowom to coraz bardziej w scenariuszu słychać, że przede wszystkim produkcja jest opowieścią o tym jak scenarzysta wyobraża sobie emocje bohaterów, zaś fakty są tu wybierane i interpretowane zgodnie z pewną myślą przewodnią. Nie jest to ani oburzające ani nowe – ostatecznie od początku The Crown było podobnie jak Królowa czy Audiencja pewną fantazją o władzy, ale tym razem mam wrażenie, że poziom fantazji jest odrobinkę za duży. Inna sprawa, ciekawym jest jak wiele w tym sezonie jest odcinków w których w sumie Elżbieta nie jest na pierwszym planie. Bardzo widać że twórca zainwestował w pisanie innych, mniej znanych widzowi bohaterów – odchodząc od koncentrowania się głównie na Elżbiecie. Staje się ona tylko częścią rodziny o której jest to opowieść. Rodziny zresztą pokazywanej wybiórczo bo np. przedstawienie księcia Andrzeja sprowadza się w sumie do jednej niewielkiej sceny.
Na koniec mam uwagę dotyczącą pierwszego odcinka. Uważam, że to jest zmarnowany potencjał na zupełnie osobny film. Pomijając fakt, że w ogóle cała historia radzieckich szpiegów w Wielkiej Brytanii jest fascynująca, to najbardziej w tej opowieści poruszająca jest ta bezradność królowej wobec interesów międzynarodowych, wobec polityki której jest ona tylko świadkiem, a niekoniecznie częścią. O studentach prestiżowych uczelni przeciągniętych na drugą stronę już opowiadano nam kilka razy, ale ta perspektywa wydała mi się wyjątkowo pociągająca, zaś sam odcinek – napisany jako bardzo spójna i pod wieloma względami osobna całość. Choć ma ona łatwą do odniesienia do całego sezonu myśl przewodnią – nikt nie jest do końca tym kogo poznaje świat. Serial pozwala nam spojrzeć pod tą wierzchnią warstwę monarchii. I nie powinniśmy się dziwić, ze pod grubą warstwą farby czekają na nas dość mali ludzie za wszelką cenę starający sobie poradzić z ciężarem nie tyle władzy co zupełnie bezużytecznej i symbolicznej korony.
Trzeci sezon serialu oceniam bardzo wysoko. Podoba mi się zmiana tonu produkcji, wydaje mi się, że to co zobaczyłam jest dużo bardziej spójne z tym co możemy wiedzieć o późniejszym życiu i decyzjach królowej. Do tego był to sezon, który obejrzało mi się najłatwiej i najszybciej. Tempo narracji było takie, że 10 odcinków pochłoniętych za jednym zamachem, zupełnie nie nużyło. Jednocześnie najbardziej w produkcji cieszy mnie Olivia Colman. To jedna z tych nielicznych aktorek, które potrafią zagrać kobietę jednocześnie bezradną, okrutną, dowcipną, złośliwą i taką którą niekiedy zawodzi jej przekonanie o własnej racji. Olivia Colman nie tyle gra Elżbietę, co gra bardzo dobrze przemyślaną własną postać. I jak zwykle robi to koncertowo.
Jeśli nie oglądaliście poprzednich sezonów serialu to w sumie, po krótkim nadrobieniu podstawowych faktów spokojnie możecie zacząć tutaj. Poza odcinkiem z odchodzącym (i granym przez cudownego Dereka Jacobiego) byłym królem, właściwie znajomość poprzednich sezonów można nadrobić czytając Wikipedię. Choć najlepiej całą „Koronę” obejrzeć, bo to serial cudownie przemyślany i precyzyjny. Zupełnie nie jak życie.
Ps: Jeśli w tym wpisie będzie więcej niż zwykle literówek to bardzo was przepraszam, od wczoraj jestem dumną właścicielką MacBooka Air i jeszcze nie nauczyłam się dobrze korzystać z nowej klawiatury.